Ida Annesley była wieszczką znaną i szanowaną, ale żadna z jej wizji nigdy nie miała takiej wartości, jak ta dotycząca małego Carricka. Sądzone było mu tylko siedem dni. Sto sześćdziesiąt osiem godzin, dziesięć tysięcy osiemdziesiąt minut. O tym, jak niewiele to jest, bardzo nieliczni zdają sobie sprawę. Nie mają kiedy sobie tego uświadomić - przywiązywanie wagi do mijającego czasu to ostatnia rzecz, na którą czas ten powinno się tracić.
Annesleyowie tracili. Tracili, czy raczej - wykorzystywali, wykorzystywali tak, jak gdyby miano im go potem odebrać. Czas... Rzeczywiście go zabrano. Rzeczywiście nie mieli go więcej, niż jeden, ulotny tydzień.
Carrick miał być ostatnim z rodziny. Malutkim, rudowłosym aniołkiem, czwartym dziedzicem nazwiska, irlandzką iskierką, maskotką Turloughmore czy nawet całego Galway. Wyczekany, wykochany piegusek miał być kolejnym, który odziedziczy typowy optymizm Annesleyów, który do szarej rzeczywistości dorzuci kolejnych kilka kropel nieskazitelnie czystej, bezinteresownej miłości do wszystkiego i wszystkich. I wiecie co? Rzeczywiście kimś takim był. Przez całe siedem dni, gdy jego drobne serduszko pracowało ze wszystkich sił, by utrzymać pulchniutkie ciałko przy życiu, był rasowym, stale uśmiechniętym Annesleyem.
O tym, że nie dożyje nawet miesiąca, Ida dowiedziała się na trzy dni przed porodem. Chociaż - dowiedziała się? To być może za dużo powiedziane. W rzeczywistości - wyśniła, tak jak wszystko, co dotyczyło rodziny. Nic, co wiązało się z jej bliskimi, nigdy nie nawiedzało jej na jawie. To zawsze były sny, koszmarne, chaotyczne mozaiki, znaczenie których skrywały mgły niejasności i wieloznaczności.
Ale Ida była dobrą interpretatorką. Jedną z lepszych. Wiedzieli więc, że Carrick umrze, umrze we śnie, z uśmiechem na pyzatej twarzyczce. Ale umrze, bo ani oni sami, ani też uzdrowiciele nie będą w stanie zmobilizować umęczonego, dziecięcego serduszka do dłuższej, intensywnej pracy.
Niezabranie chłopca do magomedyków było decyzją ryzykowną, ale podjętą świadomie po dwóch nieprzespanych nocach. Mieli tylko tydzień, tylko siedem dni. Żaden z nich nie powinien być - i nie był - zamknięty w surowych, sterylnych murach szpitala. Dzięki temu, że wiedzieli, zapewnili Carrickowi przyspieszone dzieciństwo. Dzięki temu, że byli uprzedzeni, w jeden tydzień zapewnili chłopcu wszystko to, czego później nie mógłby już doświadczać.
Rudzielec rzeczywiście zmarł w sto sześćdziesiątej trzeciej godzinie swojego życia. Miło było myśleć, że uśmiech towarzyszący jego ostatniemu oddechowi mógł być choćby w części spowodowany staraniami reszty rodziny, by uczynić te kilka dni naprawdę wspaniałymi.
Claire swój pierwszy sen miała tej nocy, której Carrick już nie śnił. Teraz, po niemal ośmiu latach od tamtych wydarzeń, nie pamięta już, co w zasadzie wtedy widziała. Zamglone, chaotyczne obrazy w żaden sposób nie wyryły się w jej pamięci - może dlatego, że niczym nie poskutkowały. A przynajmniej niczym, co czym Annesley by wiedziała. To był tylko jeden sen. Jeden koszmar, z którego obudziła się zlana potem, zapłakana i niesamowicie spragniona. Jedna mara, której nigdy nie próbowała analizować i do której nie wracała - bo po co?
To był sen zupełnie inny niż ten późniejszy. Sen nic nieznaczący, czego nie można było powiedzieć o kolejnym, mającym miejsce po niecałych dwóch latach.
Nie powinno być zaskoczeniem, że bohaterami wyśnionego ostrzeżenia byli Gallagherowie - w końcu Claire, jak i cała jej rodzina, zawsze była z nimi blisko. Oczywiście, tego poranka, gdy obudziła się bez tchu, blada i przerażona, nie wiedziała, co miały znaczyć widziane obrazy. To znów były tylko fragmenty układanki, cienie zamiast znajomych postaci i krajobrazy, które, choć znajome, wymykały się jej zdolności postrzegania. Wiedziała, że wszystkie elementy składały się na obraz, który powinna znać. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w wizji nie ma nic przypadkowego. Miała świadomość, że jedynym ograniczeniem, jakie nie pozwala jej zrozumieć tego, co widzi, są jej własne zmysły, jej niewykształcone jeszcze instynkty.
Oczywiście, taka pewność nie brała się znikąd. Należy pamiętać, czyją córką była Claire. Wychowana w dużej mierze na wizytach kolejnych sąsiadów spragnionych odkrycia choćby skrawka ich przyszłości, na bajkach splecionych z interpretacji co niektórych wizji, na tańczących w dłoniach kartach i błysku szklanej kuli nie mogła, po prostu nie mogła przechodzić nad snami do porządku dziennego.
Przecież mama ją uprzedzała. Przecież mówiła, że takie rzeczy się zdarzają, że jasnowidzenie podlega prawom dziedziczenie. Nie zawsze, ale czasem. Claire wiedziała o tym, wiedziała od małego.
To właśnie Idę zbudziła o świcie, to jej opowiedziała o tym, co widziała. Plącząc się w słowach, próbowała wyjaśnić to, czego nie rozumiała. Przedstawić obrazy takimi, jakie jej się ukazały, choć niemal wszystkie ich elementy uciekały teraz, rozmywając się we fragmenty jeszcze mniej zrozumiałe, jeszcze bardziej niepoukładane. Nikomu innemu nie umiałaby przekazać tego wszystkiego tak, by pojął, co ma na myśli. Ale matka - ta rozumiała. Przecież była wieszczką, widzącą. Przecież sama też widziała znacznie więcej niż to, co dookoła niej.
Z wyszlochanych jej w ramię, nieskładnych zdań Ida złożyła spójny obraz przyszłości. Niepewny, to jasne, nawet ona nigdy nie mogła być w stu procentach przekonaną o słuszności swych interpretacji, ale - prawdopodobny. Możliwy wariant zdarzeń. Rozpoznała miejsca, rozpoznała postaci, określiła czas.
Byłoby znacznie trudniej, gdyby Irlandia nie znała Idy. Gdyby pani Annesley była tylko jedną z wielu, znaną nie z rzeczywistego talentu, a raczej z podejrzeń o szaleństwo. Wtedy, to zupełnie jasne, nikt by im nie uwierzył - zarumienionej, pyzatej pani domu i bladej jak prześcieradło, przerażonej dziesięciolatce. Nikt, nawet znani od lat (czy raczej - od zawsze) przyjaciele, nie dali by wiary w niestworzone historie o pożarze, który strawić miał doszczętnie rodzinny browar.
Ale Idę każdy znał, podobnie jak wrodzoną prawdomówność i uczciwość Annesleyów.
Do pożaru wprawdzie doszło, ale ostrzeżeni Gallagherowie wiedzieli, jak uchronić swój dobytek przed prawdziwą tragedią. To, co było źródłem problemów (coś się zatkało, temperatura skoczyła, alkohol rozlał się po posadzce wonną plamą) dało się naprawić, to, co ostatecznie uległo płomieniom (w sumie trzy pomieszczenia, choć tylko jedno w stopniu niemal całkowitym) dało się wyremontować w ciągu wakacji.
Swoją drogą, to właśnie ten widok utkwił Claire w pamięci. Nie senne obrazy, nie niewyraźne cienie, które przebudziły ją o świcie, ale bulgoczący w garze słodowy wywar, brązowa plama o ostrej woni i rodzące się nagle płomienie, zachłannie pożerające łatwopalne opary. Widziała to wszystko z podwórza, czuła gorąco pierwszego ognia na bladej, posiniałej ze strachu twarzy. I choć scena ta już zbyt często do niej nie wraca, to... Jest symbolem. Początkiem czegoś, co wystawia Irlandkę na bardzo ciężką próbę.
Claire boi się. Bała się wtedy i boi się teraz. W przeciwieństwie do matki, w jasnowidzeniu nie umie dostrzec nawet odrobiny daru. Być może potrzebuje do tego dorosnąć, zwalczyć lęk, dostrzec, jak wiele dobrego można uczynić. Może. Teraz jednak podobne wyczyny znajdują się daleko poza jej zasięgiem. Każda noc napawa ją strachem, każdy spokojny poranek wyrywa z jej gardła westchnienie ulgi.
Wizje nie są częste i zawsze pojawiają się w snach. Na jawie ten wrażliwy, umykający prawom fizyki zmysł nigdy o sobie nie przypomina. Jest jak polująca po zmroku bestia, która słoneczne godziny przesypia w bezpiecznym, zacienionym kącie. Mniej więcej w ten sposób traktuje to też Claire - szczególne zdolności przyodziewa w efemeryczne ciało drapieżnika, dodaje mu paszczę pełną kłów, łapy zbrojne w pazury i inteligencję znacznie przerastającą jej własną, nastoletnią bystrość. Animizacja nadnaturalnego instynktu jest jej sposobem na oswajanie zdolności, których nigdy nie chciała posiadać.
Oczywiście, w przypadku Klary osiem lat jasnowidzenia to naprawdę mały fragment czasu. Wizje, których doświadczyła, można zliczyć na palcach jednej ręki, a ich prawidłowe interpretacje to wciąż zasługa wyłącznie Idy. Claire siłą rzeczy wiele już umie, z tajnikami odkrywania przyszłości oswajała się przecież od małego, jednak opór, z jakim podchodzi do jasnowidzenia uniemożliwia jej opanowanie wszystkiego, czego mogłaby nauczyć się od matki. Przerażenie blokuje ją, każe wycofywać się do bezpieczniejszych - przynajmniej z perspektywy Irlandki - metod wróżenia, sięgać po karty czy szklaną kulę, szerokim łukiem omijać za to wszystko, co dotyczyć może jej własnych snów. Choć więc w Annesley drzemać może spory potencjał, choć, być może, mogłaby stać się następczynią własnej matki, nastolatka nawet nie chce brać tego pod uwagę.
Sen nie jest dla niej odpoczynkiem, samotne wieczory kojarzą jej się nieodłącznie z lękiem, od którego nie potrafi się uwolnić i, szczerze mówiąc, naprawdę nic nie zapowiada, by w najbliższym czasie miało się to zmienić.