Kiedy Aristos opuszczała Hogwart, by spędzić święta w domu i odetchnąć od szkolnego życia w zaciszu francuskiego zamku, nie spodziewała się, że oddychanie w Emerald Fog może być dla niej takim wyzwaniem. Pod wieloma względami...
Kiedy opuszczała szkołę, błonia przykryła już gruba warstwa śniegu, iskrzącego jak gwiazdy, skrzypiącego pod butami przy każdym stawianym przez nią kroku. Uwielbiała zimę. Nie tylko ze względu na atmosferę, jaka unosiła się w te tygodnie w powietrzu; choć Hogwart był nią przesycony, rzeczą, którą Gryfonka ukochała ponad wszystko był mróz malujący na szybach kwiaty, płatki śniegu wirujące w powietrzu i wrażenie, że świat niespodziewanie stał się czysty jak kropla wody. Nie zostawała w zamku na święta, wybierając nieco cieplejszy klimat zimowej Francji, jednak z przyjemnością wypuszczała się na długie spacery nad jeziorem, błądząc przy krawędzi Zakazanego Lasu i obserwując zwierzęta zmierzające do paśników przy chatce gajowego. Pożegnała szkolne mury na kilka dni przed Wigilią, przenosząc się za pomocą świstoklika do francuskiej posiadłości swojego ojca; kilka rozległych hektarów lasu, ogromny zamek, towarzysząca mu stadnina i jezioro, po którym w lecie pływano łódką, a zimą torturowano taflę lodu ostrymi łyżwami. Kochała Emerald Fog z całego serca. Historia zamku sięgała niemal początków rodu jej matki, a Aristos nigdy z czystym sumieniem nie przyznała by, że udało jej się odkryć wszystkie sekrety posiadłości. Obłożona potężnymi zaklęciami ochronnymi, sprawiająca wrażenie wyjętej z innej rzeczywistości budowla, pełna krużganków, schodów do nikąd, znikających pomieszczeń i ukrytych przejść była jedyną w swoim rodzaju zagadką, na której zgłębienia nie starczyło by jej i dwóch żyć, o jednym nie wspominając. Z radością powitała swój pokój, a choć w Hogwarcie nie narzekała na brak wygody, własne łóżko i jedwabna pościel, delikatna w dotyku jak mgła stanowiły przyjemną odmianę od wspólnego dormitorium i paplających dziewcząt z jej klasy. Na samą myśl przewróciła oczami; te dopiero miały problemy! Czasem zastanawiała się, czy nie dolać im do dyniowego soku eliksiru powodującego trwałe uszkodzenie strun głosowych, ale zwykle rezygnowała z tego pomysłu, nie chcą brudzić sobie rąk czymś tak prozaicznym. Powroty do domu zawsze niosły ze sobą miłe niespodzianki. Tym razem jedną z nich okazał się być wierzchowiec, którego ojciec sprowadził ze swojej rodzimej Irlandii; piękna, kruczoczarna klacz przestępowała z nogi na nogę i niecierpliwiła się wyraźnie, niespokojnie podrzucając głową w boksie. Aristos westchnęła nieświadomie, wyciągając dłoń, by dotknąć miękkich chrap, dotykiem uspokoić zwierzę, pozwolić, by ją poznała. Była zakochana w tych zwierzętach, od kiedy tylko pamiętała i w myślach zanotowała, by odpowiednio podziękować ojcu za prezent. Nie sądziła jednak, że jeszcze większą niespodziankę przyniosą kolejne minuty; kiedy siodłając konia przemawiała do niego łagodnie, drzwi do bocznego wejścia stajni zaskrzypiały w znajomy sposób, wpuszczając do ciepłego pomieszczenia podmuch zimnego powietrza. Zaskoczona podniosła głowę, marszcząc brwi. O tej porze nie powinno tu być nikogo. Wszyscy pracownicy ojca wiedzieli, że panienka Lacroix nie życzy sobie ich obecności w stajni, kiedy sama tam przebywa, dlatego nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby zakłócać jej spokoju. Matka nie schodziła tu nigdy, uczulona na sierść i niechętna do spoufalania się ze zwierzętami, które uważała za brudne i niebezpieczne. Ojciec przebywał w Dublinie, miał nie wracać do Wigilii... Odruchowo sięgnęła po różdżkę, uspokajająco klepiąc klacz po boku; zwierzę wyczuło jej niepokój, targnęło łbem, zatańczyło w miejscu niemal przewracając Gryfonkę. Ta parsknęła jedynie, wychodząc z boksu z palcami zaciśniętymi na wypolerowanym drewnie – ciepło pulsujące w różdżce pozwalało jej się opanować. Wychyliła się zza belek podtrzymujących strop i na krótki moment zamarła, nim pozwoliła, by na jej ustach wykwitł uśmieszek. Uśmieszek wieloznaczny, równie zagadkowy co sama właścicielka. Opuściła różdżkę, wsuwając ją do rękawa białego, zimowego płaszcza, robiąc kilka kroków w stronę intruza, a choć nadal się uśmiechała, z jej oczu nie znikał wyraz zaniepokojenia i zdziwienia. - Rosier. – rzuciła krótko, zdawkowo kiwając głową. Co on do diabła tu robił? Prawda, zwykle spędzali wakacje i święta razem, było tak od kiedy tylko pamiętała. Znała dom Evana jak własną kieszeń, a i on nie czuł się w Emerald Fog obco. Nie zmieniało to jednak faktu, że nic nie tłumaczyło jego wczesnego przyjazdu; zwykle pojawiał się w Wigilię, lub tuż po niej, zostawał na kilka dni i razem wracali do Hogwartu. Jego obecność cieszyła dziewczynę, miała jednak wrażenie, że może się kryć za tym coś jeszcze. Coś, co napawało ją mieszanką strachu i zainteresowania, rozgrzewającego zmarznięte ciało od środka falą podniecenia. - Chciałeś mnie wystraszyć? – spytała jeszcze, odwracając się znów do konia; dopiero gdy upewniła się, że boks jest dokładnie zamknięty, podeszła do Rosiera i musnęła jego policzek wargami w przelotnej pieszczocie, powitalnym rytuale. - Wiesz, że nie lubię, gdy ktoś kręci się po stajni bez zapowiedzi. – dodała, lecz po chwili machnęła niecierpliwie ręką, jednocześnie drugą dłonią odgarniając z czoła ciemne loki – Nieistotne. Co tu robisz? Do Wigilii wciąż sporo czasu. – Niebieskie jak płatki bławatka oczy śledziły uważnie przystojną twarz Rosiera, mrużąc się nieznacznie, podejrzliwie.
Emerald Fog było dla niego jak zamknięte w czasie, wiecznie oprószone śniegiem, zastygłe w bryle lodu, obleczone mrozem, jak zamek w szklanej kuli zamarły wieczyście w jednej i tej samej chwili, niezmienne. Od wielu lat przyjeżdżał tu niemal wyłącznie na święta bożonarodzeniowe i tak też to miejsce pamiętał, z porysowaną ostrzami łyżew lśniącą taflą jeziora, z gałęziami starej wierzby kłaniającymi się nisko ku ziemi pod ciężarem mokrego śniegu, z ukrytą za zaspą dużą stadniną i młodą Lacroix, odzianą w ciepły płaszcz, zaróżowioną od zimna, krzątającą się w pobliżu koni. Ten niezmienny obraz wbił się w jego pamięć tak mocno, że nawet teraz, gdy na szklanej powierzchni kuli zjawiła się i rozkwitła rysa, rozbijając go na dwie części, nie potrafił wyprzeć z umysłu charakterystycznych wspomnień towarzyszących temu miejscu. Brnął przez grubą pokrywę śniegu z dłońmi wciśniętymi w kieszenie lekkiego czarnego płaszcza, a wirujące płatki osiadały mu na ramionach i włosach. Ze swoją surowością i przejmującym chłodem zima zdecydowanie należała do najprzyjemniejszych pór roku. Była uboga; uboga w różnorodność, uboga w zapachy, które nie drażniły tak jego wyczulonego węchu, pozostawiając po sobie samą esencję, surową istotę woni, bez niepotrzebnych, rozpraszających dodatków. Była bezlitosna, szczypiąca, odbierała czucie, zabierała ze sobą wszystko, zostawiając tylko martwą, zmarzłą ziemię. I tylko w zimie, pośród całej jej lodowatej pustki, rodziło się w nim tyle potrzeb, idei, tylko wówczas myślał tak klarownie i z tak niezmąconą przejrzystością umysłu. Tej zimy planował zostać w Hogwarcie. Po wydarzeniach, które okrutnie zakończyły dla niego ostatnią nieszczęsną imprezę Ślizgonów, nie miał ochoty spoglądać na ojca, nie zamierzał też zjawić się na pogrzebie, który planowano urządzić po cichu i bez zbędnych świadków, nie wywlekając na wierzch niewygodnych faktów dotyczących całego tego zdarzenia. Ignorował listy z domu wytrwale i z uporem, nie odpisując na nie, po raz pierwszy nie stawiając się na wezwanie ojca, do momentu aż w jednym z nich przewinęło się nazwisko Lacroix. To zainteresowało go, zaciekawiło, przebiło się przez grubą warstwę wyparcia; pojechał. Spędził w rodzinnym Wiltshire godzinę, z zaciśniętą szczęką pomógł uprzątnąć jej pokój, a potem, wysłuchawszy ostrych słów nagany, odebrał zlecone zadanie. Ojciec był zajęty, musiał zorganizować uroczystość pogrzebową, a polecenia Czarnego Pana nie mogły czekać. Nawet nie spojrzeli na siebie na odchodne, nie zamienili słowa o matce. Teraz jednak, gdy brnął bez pośpiechu przez warstwę świeżego śniegu, spoglądając na górujący nad nim gmach wielkiego budynku, nie myślał o niej, lecz o Aristos, którą za chwilę postawi przed jedyną słuszną drogą, od której nie było ucieczki; gdzie nie było swobody decyzji ani możliwości odmowy. Jego oczy pociemniały, a brwi ściągnęły się lekko. Czy dziewczyna podoła zadaniu? Ileż on oddałby, by wreszcie otrzymać własne wezwanie. Pracował na nie, wytrwale ćwiczył się w czarnej magii, posuwał coraz dalej i coraz śmielej, pokonując kolejne granice, a jego serce niezauważalnie oblekało się mrokiem. Zapytał krzątającą się w pobliżu służbę, gdzie znajdzie panienkę, a ci, rozpoznawszy w nim młodego Rosiera, usłużnie i z pośpiechem wskazali mu stadniny. Zmarszczył brwi, bo też nigdy nie przepadał za tym miejscem ani tymi zwierzętami, jednakże bez słowa skierował tam swoje kroki. Już od wejścia uderzyła go mocna woń siana, gnoju i końskiej sierści. Rozejrzał się, spoglądając niechętnie na boksy i ich ruchliwą zawartość, najwyraźniej zaniepokojoną jego nagłym przybyciem, być może wyczuwającą w nim coś niepokojącego. Był to jeden z powodów, przez które nie lubił się zwykle ze zwierzętami. Nim jednak zdążył wyjść zza przytrzymującej strop belki, przystanął wpół kroku, a na jego wargach zamajaczył chłodny uśmiech. Aristos stała przed nim z wyciągniętą różdżką i wyrazem zaniepokojenia na zaróżowionej chłodem twarzy. Przez chwilę przyglądał jej się w całkowitym milczeniu, a potem wzniósł lekko dłonie, jak gdyby w geście poddania. — Masz mnie — mruknął, patrząc na nią spod lekko uniesionych brwi. — Odstawisz mnie prosto do Azkabanu czy mogę liczyć na proces? Widział w jej oczach radość, ale i niezrozumienie. Domyślała się, że jego obecność nie jest przypadkowa; że nie przyjechał dziś po to, by jak co roku spędzić przerwę świąteczną w Emerald Fog, pośród zimnych, wysokich i niezbadanych murów zamku, który tak bardzo różnił się od jego rodzinnej posiadłości w Wiltshire. Ty razem nie zamierzał nawet zabawić dłużej. Miał zadanie do wykonania, to wszystko. Gdy do niego podeszła, dotknął przelotnie jej talii, przyjmując biernie delikatne muśnięcie jej warg, czując ich ciepło na ściętym mrozem policzku. — Naprawdę spodziewałaś się za rogiem przyczajonego mordercy? — zapytał z lekką drwiną, ruszając za nią i przesuwając obojętnym spojrzeniem po zamkniętych boksach. Po kilku krokach przystanął i zerknął na nią, mierząc ją chłodnym, pustym wzrokiem. Przez krótką chwilę milczał. — Domyślasz się, że nie jestem tu w celach towarzyskich. Sposób, w jaki na nią spojrzał, dał jej do zrozumienia, że to nie jest najwłaściwsze miejsce, by o tym rozmawiać.
Poklepała klacz po szyi, wspinając się na palce by dosięgnąć do ciepłego stworzenia ponad drzwiami boksu; z rozmysłem odwlekała chwilę, kiedy znów będzie musiała przenieść spojrzenie na Rosiera. Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, czuć na karku chłodny, martwy wzrok. Oczy Evana były jedyne w swoim rodzaju, nie tylko ze względu na dwie czarne przepaście, które przypominały; była najprawdopodobniej jedną z niewielu osób, które pamiętały ich wygląd, gdy Rosier potrafił się jeszcze beztrosko uśmiechać. Teraz przerażały ją lodowatą obojętnością i pociągały niemiłym błyskiem. - Przestań wodzić tym wilczym spojrzeniem po stajni, bo straszysz konie. One też za tobą nie przepadają, ale nie musicie wymieniać tylu uprzejmości na raz. - syknęła zniecierpliwiona i odwróciła się do chłopaka, gdy jeden z wierzchowców uciekł przed jej dotykiem cofając się w głąb boksu, bijąc kopytami w ziemię z niepokojem, który udzielał się i jej. Na dźwięk jego głosu parsknęła krótkim, zrezygnowanym śmiechem i pokręciła głową; pokonała dzielącą ich odległość i wsunęła dłoń pod ramię Ślizgona, niespiesznie kierując się w stronę wyjścia ze stajni. - Oczywiście, że zdaję sobie sprawę. Gdybyś był w celach towarzyskich, zostałbyś zapowiedziany, a nie zjawił się tu jak intruz, próbując przyprawić mnie o atak serca. - rzuciła krótko, posyłając mu spojrzenie, w którym rozbawienie walczyło z wyrzutem; niepokój powoli mijał, zastąpiony bezgranicznym zaciekawieniem, które mrowiło w koniuszki palców i wyciskało na usta kolejne słowa. Pytania. Sploty przypadkowych wyrazów, zawiązujących się w ciasny supeł żądań. Potrzeb rozwikłania tajemnicy. Zimowa zawierucha na zewnątrz najwyraźniej wyczerpała resztkę sił; niebo było czyste, błękitne, jednak tym odcieniem błękitu, który kojarzy się ze stalą, dystansem, chłodem przenikającym do szpiku kości. Nie było w nim nic miłego, nic, co mogłoby dodać otuchy i może dlatego Aristos zaciągnęła się świeżym powietrzem głęboko, powoli, napawając się widokiem. Wypuściła ramię Rosiera na krótką chwilę, by upewnić się, że drzwi z obu stron są zamknięte, a gdy wróciła, w dłoni trzymała dwie pary łyżew. Spojrzała na Evana wymownie, wskazując kręcących się po dziedzińcu pracowników ojca, a potem bez słowa skinęła głową w stronę wytartego w zaspach szlaku. Droga prowadziła wprost nad jezioro, skryte za ścianą drzew, chronione przed nieproszonymi oczami. Skute lodem, lśniące jak lustro, wyłaniało się spomiędzy zarośli i krzewów jemioły kusząc spragnione rozrywki serca do krótkiej przejażdżki, do zapomnienia w ruchu i prędkości przy zgrzycie łyżew i wietrze w uszach. Gryfonka milczała, idąc obok Rosiera i wpatrując się w iskrzący śnieg; pytanie wisiało w powietrzu, drażniło wargi, bardziej niż chętne do wypowiedzenia go na głos. Odgarnęła włosy za ucho i spojrzała wreszcie na swojego towarzysza, mrużąc oczy. Był jakiś inny. Posępniejszy niż zwykle, przygarbiony, mimo sztywnej, wyprostowanej sylwetki. Spięty, bardziej nerwowy, choć może tylko jej się wydawało. Na pewno bledszy; niezdrowy kolor jego skóry nie spędzał jej snu z powiek, jedno spojrzenie wystarczyło jednak, by zaczęła robić się podejrzliwa. Coś było nie tak, coś zdecydowanie psuło perspektywę spędzenia czasu miło i w spokoju. Zatrzymała się na skraju jeziora, w miejscu, w którym twarda, skostniała ziemia łączyła się z poskrzypującym lodem; wydzielone do jazdy miejsce wyglądało kusząco, jednak nie tak bardzo jak dalsze rejony, których zaprzęgnięte do tego zadania skrzaty nie miały obowiązku porządkować. Aristos wiedziała, że po drugiej stronie jeziora można znaleźć słodkie zimowe jagody, można podejrzeć sarny w ich naturalnym środowisku. Dawno tego nie robiła. Dawno nie zajmowała się czymś beztroskim, dziecinnym, czymś, co pozwoliłoby odwrócić myśli od mroków nadciągającej powoli przyszłości. Od lęku i strachu, że plany legną w gruzach, od zniecierpliwienia i bezsilnej wściekłości na własną bezczynność. Odsunęła się od Rosiera i odłożyła łyżwy na ziemię. - Pamiętasz, kiedy ostatni raz jeździliśmy razem? Bo ja tak. Ciekawe, czy potrafisz jeszcze utrzymać się na łyżwach? Wtedy miałeś pół metra mniej... - uśmiechnęła się pod nosem, powoli, jak gdyby nigdy nic rozpinając guziki płaszcza; zrzuciła go, zostawiając odzienie na oparciu zaśnieżonej, drewnianej ławeczki, zostając w samym swetrze i skórzanych spodniach do jazdy. Czuła na sobie wzrok Rosiera i odetchnąwszy cicho zwróciła się w jego stronę. - Co się stało, Evan? - duszące w piersi pytanie wreszcie zostało zadane. Mierzyła go chłodnym, badawczym spojrzeniem jeszcze przez krótką chwilę, próbując wyczytać coś z jego zmarszczonych brwi i warg wykrzywionych w drwiącym uśmieszku. Uśmieszku, który równie dobrze mógł być grymasem. Czuła kotłujące się w podbrzuszu zniecierpliwienie; ciekawość i nadzieja, że wyczekiwana od miesięcy chwila wreszcie nadeszła sprawiły, że na jej policzkach pojawił się rumieniec, który z chłodem nie miał nic wspólnego. Nie dała jednak poznać po sobie żadnego z tych uczuć; czekała spokojnie, mierząc Rosiera błękitnym spojrzeniem starannie i uparcie. Nie uciekając wzrokiem od czarnych, groźnych oczu; mogłaby patrzeć w nie godzinami, choć nie wiedziała jaki diabeł tak ciągnie ją w ich stronę.
Jego zobojętniałe spojrzenie prześlizgnęło się po boksach, padło na zniecierpliwione wierzchowce, zaniepokojone jego obecnością, lepiej niż ludzie wyczuwające towarzyszącą mu nieprzyjemną, złowrogą wręcz aurę. Z jakiegoś powodu niełatwo było mu oszukać zwierzęta, przekonać je o dobrych zamiarach, uspokoić ich niespokojną, dziką naturę dotykiem bądź słowem, nie zaś odpowiednim zaklęciem. Nigdy jednakże nie przykładał się do tego zbyt mocno, niechętny zwłaszcza tym stworzeniom, które nie nadawały się do praktycznego wykorzystania, niezdolny do przywiązania i zrozumienia dla istot niższych i nierozumnych. Nie nadawał im imion, traktował jak swoją przynależność, a gdy umierały, budziło to jego gniew tylko w wymiarze, który mógłby odczuwać właściciel zniszczonego przedmiotu. Niemniej były mu niezbędne – potrzebował ich żywych, czujących, zdolnych do bólu i cierpienia ciał, bo tylko one, na chwilę obecną, dopóki jego zachłanność nie sięgnie dalej, nie sięgnie po więcej, dawały mu możliwość testowania zdobytej wiedzy w praktyce, praktykowania czarnej magii tak, jak kochał ją najbardziej, dostrzegania skutków i korygowania błędów. Rzucił ostatnie spojrzenie na czarną klacz, która uciekła przed jego wzrokiem w głąb boksu, a potem utkwił parę ciemnych ślepi w drobnej postaci Aristos, wyraźnie niezadowolonej z jego stosunku do koni. Nie zareagował na jej komentarz niczym ponad uniesienie brwi, powstrzymując się przed wyjawieniem jej, jak najchętniej obszedłby się z jej ukochanymi wierzchowcami. Poruszył się, przyjmując jej ramię i oferując własne, przyglądając się z bliska jej twarzy i jasnym oczom. Widział w nich niepokój i zaciekawienie, pewność, że jego dzisiejsza obecność niesie ze sobą wieści, dobre lub złe, istotne. Nigdy nie potrafiła dobrze panować nad swoimi emocjami; znał każdy ruch mięśnia, każdy błysk źrenic, którym zdradzała się przed światem. Ruszył razem z nią w kierunku wyjścia, zadowolony, że zrozumiała od razu, iż nie mogą tu zostać, wreszcie wolny od ciężkiego, szczypiącego nozdrza zapachu koni, sierści i gnoju. Na zewnątrz powietrze było świeże, czyste, zaś woń jej perfum wyraźnie wyczuwalna, oddzielona od niepotrzebnych, dodatkowych składników. Śnieg prószył teraz lekko, łagodnie, osiadając na włosach i ramionach, wirując leniwie, wpadając do nosa i ust. Wsunął wolną dłoń do kieszeni płaszcza, mimowolnie obracając w palcach gładkie drewno różdżki, badając jej fakturę, wyczuwając przepływającą przez nią delikatnie magiczną moc. Milczał, zamyślony i pochmurny, a jego zasnute chłodem ślepia śledziły znajome krajobrazy i wydeptane ścieżki, gdzieś tam, bezwiednie, przyrównując je do wypielęgnowanego w umyśle obrazu ze szklanej kuli. Nie odczuwał potrzeby rozmowy, zbędnej pogawędki, zamierzał możliwie szybko przejść do konkretów i tylko jej zniecierpliwienie sprawiało, że przeciągające się oczekiwanie przynosiło mu pewną satysfakcję. Dostrzegł jej czujne spojrzenie i uchwycił je, konfrontując je z własnym, chmurnym, stanowczym, niewiele mówiącym. Jezioro wyglądało niezwykle, rozlewało się łukiem i ginęło za drzewami, zapraszając do tego, by porysować je ostrzami łyżew. Pozwolił Aristos odejść na kilka kroków i stanąć na jego brzegu, samemu obserwując ją w napiętym milczeniu, czekając cierpliwie na pytanie, które musiało w końcu paść. Wykrzywił usta w cierpkim uśmiechu, kiedy obróciła się do niego, mierząc go czujnym spojrzeniem, odważnie zaglądając w jego ciemne, chłodne ślepia. Zamiast odpowiedzieć od razu, powoli, niespiesznie rozpiął guziki płaszcza i rzucił go na tę samą, ośnieżoną ławkę. Nie czuł przejmującego chłodu, nawykł do niskich temperatur. — Załóż łyżwy, zmierzymy się — mruknął, a choć w jego oczach błysnęło rozbawienie, jego ton był rozkazujący, stanowczy. Patrzył jak niechętnie przystała na jego słowa, zniecierpliwiona, rozdrażniona dłużącym się milczeniem. Wsunął dłonie do kieszeni swoich spodni i spoglądał na nią cierpliwie, czekając aż zawiąże sznurowadła skostniałymi z zimna palcami. — Przysyła mnie ojciec, Ari. Sam miał dziś — urwał, marszcząc lekko brwi — naglące sprawy do załatwienia. Mam przekazać ci wiadomość, która, jak sądzę, może cię zaciekawić. — Kiedy już uporała się ze swoimi łyżwami, pochylił się i sięgnął po własną parę. — On ma dla ciebie zadanie — wyrzekł w końcu, słysząc zgrzyt ostrzy na lodzie, gdy stawała na skraju jeziora. Wzniósł na nią wzrok, dostrzegając jej błękitne spojrzenie. Zwykle nazywał go Czarnym Panem, tak jak robili to śmierciożercy, jednak tym razem wydawał się być wyjątkowo ostrożny. Przez chwilę beznamiętnie, spokojnie spoglądał jej w oczy, ciekaw jej reakcji. — Znasz rodzinę Whisperów, hm? Ich ojciec, senior, sprawia kłopoty. Nie musiał kończyć, bo widział w jej oczach zrozumienie. Edward Whisper miał zginąć, inna możliwość nie wchodziła w grę. Przez krótką chwilę przyglądał się jej twarzy, szukając na niej cienia emocji, a potem pochylił się, by zdjąć buty i zawiązać łyżwy. Dziewczyna była podekscytowana, ale miała braki w umiejętnościach. Być może potrzebowała instrukcji. Słyszał skrzypienie lodu i metaliczny dźwięk ostrzy, gdy wprawnymi, szybkimi ruchami luzował sznurowadła, a potem usłyszał też dźwięk, który na ułamek sekundy przeszył jego ciało, budząc w nim nagłą czujność, czyniąc wszystkie mięśnie sztywnymi i napiętymi, unieruchamiając palce zastygłe w procesie wiązania; od strony jeziora dobiegły go trzaski i jęki pękającego lodu.
Odetchnęła głęboko, słysząc ten nieznośny ton w jego wypowiedzi; ten nakaz, polecenie, żądanie wypowiedziane stanowczym głosem, który nie objął zasięgiem warg wykrzywionych w rozbawionym uśmiechu. Odpowiedziała niezadowolonym skrzywieniem, ale posłusznie schyliła się by rozwiązać wysokie buty, a potem wsunąć stopy w łyżwy. Dyskutowanie z Rosierem nie miało głębszego sensu, zdążyła sie tego nauczyć już dawno; jego zachowanie wynikało z natury, z niepowstrzymanej chęci kontrolowania wszystkiego, często zresztą przyłapywany był na tym procederze, a napominanie nie przynosiło skutków. Evan pozostawał Evanem, czy się to komuś podobało, czy nie. Nigdy do końca nie rozgryzła co naprawdę między nimi było. Nie potrafiła ująć w proste, czy też wymyślne słowa co konkretnie sprawiało, że ciągnęło ją do Ślizgona o złych, czarnych oczach, co sprawiało, że jako jedna z niewielu osób nie czuła się w jego towarzystwie skrępowana, czy przestraszona. Z jakiegoś powodu działo się wręcz odwrotnie. Przeniosła na niego wzrok, gdy skostniałe od zimna palce walczyły ze sznurowadłami, a błękitne oczy zmrużyły się lekko, słysząc wzmiankę o ojcu Evana – nie tego się spodziewała. W pierwszej chwili uniosła lekko brwi, zastanawiając się czego może chcieć od niej ojciec Ślizgona, jednak już po kilku sekundach poczuła, jak ja moment uśpione podniecenie rozlewa się falą gorąca po żołądku i reszcie ciała, pozwalając na odzyskanie czucia w zmarzniętych kończynach. Wyprostowała się, nie dając po sobie poznać zainteresowania słowami towarzysza, a potem w paru krokach pokonała zaśnieżony brzeg, wchodząc na lśniącą taflę; lód zaskrzypiał w cichym powitaniu, gdy zawirowała w miejscu – chciała poczuć na policzkach zimne powietrze, by pozbawić je tego irytującego rumieńca, który z chłodem nie miał absolutnie nic wspólnego - jednak słysząc kolejne słowa padające z ust Rosiera natychmiast się zatrzymała. Obdarzając go spojrzeniem, w którym niedowierzanie walczyło z podekscytowaniem, powoli, z namysłem przygryzła wargę. - Rozumiem. – skwitowała tylko krótko, nie odwracając wzroku, gdy szukał w jej oczach, w jej twarzy i postawie jakiejkolwiek zmiany; znaku, śladu zaniepokojenia, strachu, niepewności. Nie znalazł ich, tego była pewna – Aristos nie bała się misji, na którą czekała od kilku miesięcy. Oczywiście, że znała starego Edwarda; w przeszłości, gdy zamieszkiwała częściej Irlandię, niż Francję, bywała w jego domu, znała jego dzieci. Wiedziała, że będzie łatwym celem, nawet dla kogoś takiego, jak ona. Kogoś bez doświadczenia. Nie obawiała się odpowiedzialności i konsekwencji, nie żywiła odrazy do perspektywy pozbawienia kogoś życia; ot, jeden mały ognik, jedna ludzka dusza zaplątana w złe ciało, w złym miejscu, w złym czasie... Jedna mała dusza miała odejść z tego świata, z jej ręki. Z jego polecenia. Gdy czarne ślepia przestały wreszcie śledzić jej reakcję, gdy Rosier pochylił się, by zdjąć buty i zająć palce rozsznurowywaniem swoich łyżew, na jej ustach pojawił się pełen satysfakcji uśmieszek. Grymas niepodobny i niepokojący u dziewczyny w tym wieku – taki, który mógłby wywołać wiele sprzecznych wydarzeń, wiele pytań i wątpliwości. Nie obchodziło jej to. Czekała na ten dzień z utęsknieniem, nasłuchując, łowiąc szepty i urywki rozmów, zastanawiając się kto i kiedy przyjdzie do jej drzwi z rozkazem. Czas gorzkiego zniecierpliwienia nareszcie dobiegł końca, a ona nie potrafiła powstrzymać radości. Rzuciła Rosierowi jeszcze jedno spojrzenie, opierając dłonie na biodrach, a potem prychnęła. - Robisz to tak wolno, że zanim skończysz, okrążę jezioro tysiąc razy. – przewróciła oczami, chociaż jej wargi wciąż zdobił ten tak doskonale mu znany łobuzerski uśmiech. Aristos była diabłem w ludzkiej skórze i wszyscy, którzy mieli okazję spędzić z nią trochę czasu, doskonale o tym wiedzieli. Uwielbiała też grać ludziom na nerwach, choć zwykle nie przekraczała subtelnej granicy dzielącej figlarne przekomarzanie się od faktycznej sprzeczki; to było nudne, męczące i zabierało zdecydowanie zbyt wiele cennej energii. Nie czekając na towarzysza odbiła się mocno, przemieszczając w dalsze rejony zamarzniętego jeziora; poruszała się lekko, z gracją, jakby utrzymanie równowagi w tak zawrotnej prędkości było jedynie dziecinną igraszką. Łyżwy cięły powierzchnię lodu z ostrym zgrzytem, migotały od okruchów i poddawały się posłusznie narzucanemu przez mięśnie ruchowi, sprawiając, że dziewczyna znów zawirowała, uginając powoli kolana, nabierając coraz większej prędkości... To było cudowne. Czuć wiatr we włosach i na twarzy, delikatne szczypanie mrozu i ciepło, rozlewające się po ciele pod wpływem wysiłku. Znów zerknęła na Evana, marszcząc lekko brwi w niezadowolonym grymasie, gdyż jeszcze guzdrał się na brzegu, specjalnie się z nią drażniąc; wyprostowała się, odbijając w stronę nieoczyszczonej części jeziora, zawróciła, by krzyknąć do Rosiera, gdy nagle pod jej nogami rozległ się niepokojący jęk lodu. Oblał ją zimny pot; przerażenie wspinało się powoli od stóp w górę ciała, paraliżując je, gdy dziewczyna przeniosła wzrok pod nogi, patrząc szeroko otwartymi oczami na siateczkę pęknięć, pojawiających się coraz szybciej. Gdzieś w głowie zamajaczyła jej rozmowa matki ze służącym, którą zasłyszała tego ranka w holu; było w niej coś o przeręblach, które zamarzają zbyt szybko, nie przywiązała jednak wielkiej uwagi do tej dyskusji, zajęta śniadaniem. Teraz jej umysł był przerażająco czysty, a usta otwierały się do krzyku, który zginął w donośnym trzasku; naruszona zapewne dzień, lub dwa dni wcześniej pokrywa lodowa nie wytrzymała ciężaru i zapadła się pod Gryfonką. Nie zdążyła uciec. W ostatniej chwili zobaczyła jak Evan unosi spojrzenie, nim lodowato zimna woda zamknęła się nad jej głową, wlewając się pod ubrania, obciążając uwięzione w łyżwy nogi, wdzierając się siłą do ust i oczu, które zamknęła niemal odruchowo, oszołomiona i zdezorientowana. Próbowała chwycić skraj tafli, ta jednak wciąż pękała jej pod palcami, a każde kolejne wynurzenie się, każda próba rozpaczliwego chwycenia oddechu sprawiała, że coraz szybciej traciła siły, walcząc z odłamkami lodu i ścinającym krew w żyłach chłodem, przed którym nie było ucieczki. Zachłysnęła się wreszcie, otulone rękawiczkami palce, zgrabiałe, skostniałe z zimna nie zdołały kolejny raz uchwycić lodu, a Aristos zniknęła pod powierzchnią, dławiąc się lodowatą wodą, której nabrała w usta walcząc z nieustępliwym jeziorem.
Nie zdążył do głębi przemyśleć znaczenia jej uśmiechu ani pojedynczego błysku oczu, który dostrzegł, gdy przekazywał jej zadanie, nie zdążył wypowiedzieć wszystkich słów, jakie zamierzał, pouczyć jej jak małej dziewczynki, którą od dawna już nie była, w końcu – nie zdążył także wejść na lód i zareagować odpowiednio szybko, by tę małą, nierozsądną dziewczynkę uchronić od wypadku, o który sama się w swej nieuwadze prosiła. Powoli, acz sprawnie rozsupływał splątane sznurówki, wystawiając na próbę jej cierpliwość, igrając sobie z jej przewrotną naturą, nie przypuszczając, że ta zwłoka może go wiele kosztować. Dopiero trzask pękającego, rwącego się lodu, który jak uderzenie gromu zatrząsł nim od wewnątrz, przenikając ścięgna, rażąc całe ciało, napinając mięśnie w gotowości, dopiero jej urywany krzyk, zagłuszony chlupotem wody, sprawił, że zesztywniały, przejęty nagłym impulsem, poderwał głowę do góry. Zmrużył ślepia, przeszukując wzrokiem taflę jeziora, ale nie musiał rozglądać się długo – zobaczył jeszcze przerażenie wykrzywiające jej twarz, dostrzegł jak bezradnie poderwała dłonie w obronnym geście, zanim lodowata toń zamknęła ją w swoich objęciach. Poderwał się z miejsca, wyprężony, a łyżwy, które trzymał dotąd w dłoniach, upadły i przewróciły się na twardą, skutą mrozem ziemię pod stopami. — Głupia…! — syknął przez zęby w pierwszym odruchu, instynktownie zaciskając palce na różdżce. Nie użył jej jednak, z tej odległości nie miało to bowiem większego sensu, z kolei umysł nie podsuwał żadnego rozsądnego zaklęcia. Przez dłużącą się chwilę spoglądał na wyrwę w lodzie, szukając jakiegokolwiek ruchu, a potem, nie zastanawiając się wiele w sytuacji, która wymagała działania, wkroczył w ślad za nią na twardą pokrywę jeziora, przemieszczając się po niej tak szybko, jak pozwalała na to niestabilność śliskiego podłoża. Słyszał niespokojny trzask lodu pod stopami, melodię wiatru świszczącego ogłuszająco w uszach, jednak jego zimne, pociemniałe spojrzenie wlepione było w jeden punkt, skoncentrowane na jednym, oddalonym obszarze, na drobnych dłoniach, które na ułamek sekundy wychynęły z wody, młócąc powietrze, rozpaczliwie chwytając się spękanej kry. — Merlinie, przestań się szamotać! Nie słuchała, zbyt skoncentrowana na własnym strachu, na obejmującej trzewia, rozlewającej się po członkach panice. Im mocniej się szarpała, im wytrwalej walczyła, tym więcej ciepła, tym więcej siły i energii tracił jej wyziębiony organizm. Pamiętał dobrze dzień, kiedy jako dziecko sam omal nie zginął w jeden z zimowych wieczorów, gubiąc się pośród zasp, śnieżnych zjaw, tonąc w zimnej, przesyconej magią atmosferze lodowej pustyni; gdyby nie odnaleziono go wówczas na czas, nie przeżyłby, poddawszy się obezwładniającemu poczuciu chłodu, otępienia, bez-czucia. Wiedział, jak szybko w takich sytuacjach traci się siły, a wkrótce potem zmysły. Dotarłszy do miejsca załamania, zatrzymał się kilka metrów od przerębli i położył na brzuchu, by przesunąć się sprawnie do miejsca, gdzie ostatni raz dostrzegł jej dłoń, jej spojrzenie, gdzie usłyszał kotłującą się kipiel, wzburzoną jej gwałtownymi ruchami. Zajrzał w ciemną, czarną topiel; woda była spokojna, nie poruszała się. Jego szczęki zacisnęły się w złości, przez ciało przeszedł niespokojny impuls, iskra przeczucia. Zanurzył ręce po łokcie, szukając na oślep punktu zaczepienia, jej karku, włosów, ramienia, lecz zgrabiałe palce wciąż natrafiały na pustkę. Wiedział, co to oznaczało – musiał zejść pod lód. Zmarszczywszy brwi, ostrożnie stanął na nogach, wlepiając nieustępliwe spojrzenie w gładką taflę pod swoimi stopami. Bez słowa, z surowym, nieporuszonym obliczem zdjął przez głowę sweter, a potem koszulę, wyjął różdżkę i wymierzył ją w mętną, nieprzejrzystą toń; jej koniec rozjarzył się jasnym światłem, słabą iskrą, która zatonęła pod taflą, rozjaśniając mroki jeziora, wskazując mu drobną, nieruchomą sylwetkę uwięzioną pod lodową pokrywą. Schował swoją różdżkę za paskiem, czując jak każdy jego mięsień napina się mocno w gotowości, jak adrenalina uderza w ciało i zaskakująco szybko wypełnia żyły gorącem, a potem, zacisnąwszy szczęki do bólu, zanurzył się w wodzie. Uderzenie zimna na moment odebrało mu dech, ścięło krew, objęło swą obezwładniającą mocą zdrętwiałe ramiona, nie pozwolił jednak przejąć mu nad sobą kontroli. Zanurzył głowę i odszukał ją wzrokiem, czując jak lodowe kolce miażdżą mu klatkę piersiową i szczypią nos, palce, uszy. Ramiona słabły stopniowo, gdy płynął do niej, obejmował ją, wyszarpywał różdżkę zza paska, oczy pokrywały się mgłą, orientacja traciła na znaczeniu. Coś zabulgotało, z jego różdżki błysnęło niewyraźne światło, woda wzburzyła się, a siła zaklęcia potężnym odrzutem wypchnęła ich ku górze, wyrzucając na ląd jak świeżo wyłowiony narybek. Krztusiła się wodą, jej ciało drżało w gwałtownych konwulsjach, lecz oddychała. Przypadł do niej, niespokojny, wyraźnie rozgniewany, o oczach pociemniałych z gniewu, z błyszczącą gdzieś w głębi pojedynczą iskrą niepokoju, nad którą nie starał się nawet panować. Odgarniał jej mokre włosy, dotykał twarzy, zaglądał w źrenice, chociaż nie znał się na żadnej z tych rzeczy, którymi zajmowali się magomedycy, a choć wydawało się, że wszystko jest w porządku, w pewnym momencie poczuł, jak jej ciało wiotczeje; straciła przytomność. Z ogromnym wysiłkiem podźwignął jej drobną sylwetkę, czując jak ścięte mrozem, stężałe mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa. Stracił wiele energii, a temperatura organizmu spadała z każdą mijającą chwilą, w miarę jak posuwał się brzegiem w kierunku zamku, niosąc w ramionach nieruchome, przemoknięte ciało, które z każdą minutą zwłoki wytracało więcej ciepła. Nie było czasu. Brnął przez śnieg, potykając się o wystające korzenie, tylko siłą woli utrzymując odrętwiałe ciało w pozycji pionowej, wiedział bowiem doskonale, że jeśli teraz upadnie, najpewniej już się nie podniesie. Braki zesztywniały, mięśnie skurczyły się, palce zgrabiały do reszty, jednakże nie zważał na to – jego twarz była poważna, ciemne oczy błyszczały śladem zakrzepłej determinacji. Wpadł do domu jak intruz, klnąc na kręcącego się pod nogami skrzata, oszczędzając go tylko dlatego, że dłoń nie mogła sięgnąć gardła, palce zacisnąć się na różdżce. Rozkazał przynieść koce, rozpalić ogień w kominku. Barkiem pchnął drzwi pierwszej z brzegu łazienki, ale tuż za progiem kolana ugięły się pod nim, uklęknął na miękkim dywanie, wypuścił ją z ramion, układając ostrożnie, skostniałymi dłońmi niezgrabnie, z trudem rozpinając guziki jej spodni, siłą ściągając z niej przemoczone ubrania, bez wahania, bez jakiegokolwiek poszanowania dla jej intymności. Nie była już dziewczynką, dostrzegał to, zmieniła się, dojrzała, wypiękniała, jednak nie to miało w tej chwili znaczenie. Jej ciałem znów wstrząsnęły gwałtowne dreszcze, toteż objął ją, roztarł palcami lodowatą skórę, a potem drżącą, pobladłą, odzianą w samą tylko bieliznę ułożył w brodziku prysznica. Ze słuchawki trysnęła obficie ciepła woda, ochlapując Aristos, rozsiewając krople po kosztownych kafelkach łazienki, przesiąkając materiał spodni, które wciąż miał na sobie. Dotykał jej twarzy, rozcierał przemarznięte dłonie, stopy, czując ból i odrętwienie we własnych, czerpiąc z niego dziwną dlań satysfakcję. Tylko ciemne ślepia, błyszczące w świetle przygaszonych świateł, uważnie śledziły jej oblicze, chmurne, poważne, z tym samym wyrazem niepokoju, niejasno dostrzegalnym w głębi, na dnie, zasnutym mgłą surowości.
Nie pamiętała wiele z chwili, kiedy woda po raz ostatni zamknęła się nad jej głową, ani z tych, które nastąpiły bezpośrednio po niej – uczucie zimna, duszącego, gryzącego, wyrywającego z ciała siły obezwładniły ją zupełnie, oszołomiły na tyle, że nie czuła bólu, gdy zimna woda wlewała jej się do płuc. Kolejne minuty migotały jej jedynie stopklatkami, zarejestrowane przez wpół oszalały ze strachu mózg; jasność wypierająca lodowaty mrok wody w jeziorze skutym lodem, Evan, wpatrujący się w nią badawczo, iskra strachu w jego oczach, powaga z jaką oglądał pobieżnie jej twarz i oczy. A potem znowu ciemność, miękka, odurzająca ciemność, z której wyrwał ją dopiero niezbyt delikatny dotyk, stanowcze szarpnięcie i ciepło, powoli przedzierające się przez otoczkę zlodowaciałej z zimna skóry. Uchyliła powieki, napotykając wzrok Rosiera, milcząco pozwalając by zrobił to, co musiał zrobić. Nie znalazłaby siły na protest nawet, gdyby chciała – była w jego rękach jak marionetka, poruszająca się niezgrabnie i ociężale, jednak posłusznie. Gorąca woda lała jej się na głowę, krople rozbijały się o pobladłą, miejscami niemal białą skórę, a pewny dotyk dłoni Evana przywracał prawidłowe krążenie w jej ciele. Zobojętniała; spokojnie przyjmowała te zabiegi, nie spuszczając jednak wzroku z twarzy Ślizgona. W niebieskich tęczówkach migotało coś zagadkowego, nowego, pojawiając się i znikając jak duch, jednak nie powiedziała ani słowa, lgnąc jedynie do chłopaka, czując jego chłód i przyspieszone bicie serca, obejmując go wreszcie ramionami, gdy odzyskała w nich czucie, a dławiąca przełyk adrenalina uwolniła pełne ulgi westchnienie.
***
Ogień w kominku buzował wesoło, iskierki przeskakiwały po polanach w żartobliwym tańcu, pożerając je, pochłaniając kolejne kawałki drewna, zamieniając je w pachnący żywicznie pył na dnie paleniska; Aristos wciąż odczuwała chłód. Ciemne włosy, wciąż jeszcze wilgotne po przymusowym, niemal wrzącym prysznicu, jaki odbyła, pachniały ambrą i cynamonem; słodko, ale nie mdląco, w połączeniu z jakimś pomarańczowym kosmetykiem przywodząc na myśl choinkę stojącą w holu, dwa piętra pod pokojem, w którym się znajdowali. Przywodząc na myśl beztroski aromat świąt. Niebieskie oczy wpatrywały się w ogień w jakimś zamyśleniu, wodząc niewidzącym wzrokiem po migotliwych płomieniach, w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, które nie padło. Co by było, gdyby...? Uśmiechnęła się do siebie gorzko, przywołując w pamięci dotyk na nagim, zziębniętym ciele, jego palce wyplątujące ją z ubrań w łazience, niecierpliwe i nieuważne, pozbawione skrupułów, świadome drogi i celu, do którego zmierzały. I jeśli były chwile, w których chciała, by coś takiego miało miejsce, to nigdy nie wyobrażała sobie tego w ten sposób. Rozchyliła otulający ją koc; poły grubego, ciepłego materiału odsłoniły smukłe, szczupłe ciało, teraz odziane jedynie w bieliznę i zdecydowanie zbyt duży sweter, który w pierwszej chwili wzięła za własność Francisa. Czarny sweter był pierwszą rzeczą, którą Rosier chwycił z szafy, a Aristos do końca nie wiedziała skąd właściwie się tam wziął, nie przywiązując do tego większej uwagi – wystarczało, że był ciepły. Pachniał tytoniem, jednak jego ulotna nuta dawała o sobie znać jedynie z bliska; przyjemnie miękki materiał ocierał się o skórę, wywołując dreszcze, które z drgawkami zimna sprzed paru godzin nie miały nic wspólnego. Dopiero gdy wtuliła w niego nos, znajoma nuta perfum musnęła wyczulony węch, jednak w żaden sposób nie mogła powiązać jej z bratem. Zaskoczona zmarszczyła brwi, wyjaśnienie przyszło jednak o wiele szybciej, niż podejrzewała, gdy ktoś nachylił się nad nią bezszelestnie, przynosząc ze sobą zapach gorącego wina płynący z dwóch kieliszków i aromat perfum, którymi przesiąkł czarny sweter. Rosier. Uniosła brwi, przyjmując od niego naczynie i przesunęła się, robiąc starszemu miejsce na sofie, tuż obok siebie; on też nosił oznaki niedawnej kąpieli, a chociaż zapowiadał, że nie jest to wizyta towarzyska, wciąż nie wrócił do siebie. Nie rozumiała dlaczego. Sądziła, że po upewnieniu się, że z nią wszystko w porządku, wróci do siebie. Zostawi ją w Emerald Fog, z przyjemnym ciężarem przekazanego rozkazu na sercu i dławiącym uczuciem strachu po felernym wypadku, który wciąż nie minął, od czasu do czasu sprawiając, że drżała. Bez słowa przysunęła kieliszek do ust, przymykając na chwilę oczy i skupiając się jedynie na smaku wina, jednocześnie powoli opierając się o klatkę piersiową Evana, tak, jak zwykła to robić wiele razy. Nie rozumiała tylko, dlaczego nie opuszcza jej wrażenie, że tym razem nic nie jest tak samo. Wino miało słodko-cierpki, korzenny posmak. Rozgrzane, przyprawione przez skrzaty i pachnące oszałamiająco dobrze, wlewało we wciąż zziębnięte ciała przyjemnie rozpalające ciepło, uderzając do głów szybciej, niż normalnie, a przynajmniej w jej wypadku. Szumiało jej w uszach, jednak zamiast przyjemnego, znanego w takich chwilach rozleniwienia, poczuła ciepło zupełnie innego rodzaju, wspinające się po kręgosłupie, muskające podbrzusze; obudzone przez Rosiera, który od niechcenia objął ją ramieniem. - Dziękuję. – jedno, krótkie słowo przerywające pulsującą między nimi ciszę wystarczało za wszystkie inne, które kołatały się w jej głowie. Wiedziała, że tyle wystarczy. Że nie trzeba zbędnie komplikować wszystkiego tłumaczeniem i tysiącem pustych obietnic. Stało się. I już nie odstanie. Gryfonka westchnęła cicho, odchylając głowę do tyłu; nawet nieplanowana kąpiel w jeziorze i rozgrzewający prysznic nie zdołały do końca zatrzeć ze skóry Evana nuty zapachowej, jakiej używał. Kręciła ją w nosie, dezorientowała... Chyba pierwszy raz zwróciła na nią większą uwagę. Z namysłem pociągnęła kolejny łyk wina, a potem następny; trunek nie zaćmiewał jej umysłu, jednak potęgował uczucia, których nigdy wcześniej nie zaznała w obecności Ślizgona. Podniosła się niespodziewanie, odkładając kieliszek na stolik, a potem klęknęła na sofie, siadając na stopach i przyglądając się Evanowi uważnie. Musnęła dłonią jego policzek, przeczesała miękko włosy, dotknęła karku i ramienia, przygryzając przy tym własną wargę i badawczo obserwując własne poczynania, przesuwające się po ciele starszego. Rozchyliła niedopiętą do końca koszulę, prześlizgując się po klatce piersiowej, a potem znów uniosła wzrok, napotykając zmarszczone brwi, mierząc się z czarnymi oczami, o których tyle rozmyślała. I wreszcie pozwoliła sobie w nich utonąć. Jej wargi wciąż były chłodne, cierpkie posmakiem wina i słodkie jej własnym aromatem. Pocałowała Rosiera miękko, nie odrywając dłoni od jego klatki piersiowej, a kiedy nie wyczuła oporu, pogłębiła pieszczotę pewnie, zapraszająco. Nie była w stanie zliczyć ile razy przywoływała w myślach to jedno, konkretne marzenie; jego dłonie na jej talii, gdy przysuwając się siadała mu na kolanach, nie przerywając pocałunku, nie próbując nawet powstrzymać się od cichych, zadowolonych pomruków, gdy przyciskał ją do siebie mocniej. Z zaskoczeniem słuchała brzmienia własnego głosu, gdy jego dłonie zatrzymały się w okolicach jej ud, na skraju czarnego swetra. Swetra pachnącego tytoniem, perfumami Rosiera i jej własnym ciałem. - Nie przestawaj. – mruknęła tylko, zaciskając palce na jego koszuli i sięgając po kolejny pocałunek; robiła to zachłannie, jakby na zapas, jakby to miał być ostatni raz, gdy miała szansę całować kogokolwiek. Ostatni raz, gdy miała okazję całować Evana. Odsunęła się od niego niespodziewanie, gdy była już na granicy, na której kończy się oddech, a zaczynają zawroty głowy; chwyciła skraj swetra i powoli, patrząc Ślizgonowi w oczy, zaczęła podwijać go w górę, centymetr po centymetrze odsłaniając coraz większe fragmenty jasnej skóry, na której gdzieniegdzie znaleźć można było drobne pieprzyki. Bielizna była wreszcie ostatnią rzeczą, która oddzielała Rosiera od reszty jej ciała. Rozgrzanego, chętnego, smukłego ciała dziewczyny, która, choć w jego wspomnieniach wciąż młodsza, słabsza, teraz zamieniła się już w kobietę. Sięgnęła po kolejny pocałunek, rozpinając zaskakująco pewnymi palcami tych kilka guzików w jego koszuli, które przeszkadzały jej w zsunięciu materiału z ramion Evana; gdy dopięła swego, znów oparła dłonie na jego klatce piersiowej, mrucząc cicho gdy pewne, silne dłonie chłopaka przesuwały się po jej ciele z wprawą, umiejętnie dotykając w miejscach, o których nie miała pojęcia, a które wywoływały słodkie drżenie i fale gorąca porównywalne... Nie. Nieporównywalne do niczego, co do tej pory zaznała. Nie potrzebowała zbędnych słów, nie czekała na nie; zajęta poznawaniem jego skóry, zajęta zostawianiem na niej delikatnej ścieżki z pocałunków, zajęta dzieleniem się własnym ciepłem z jego ciałem, nie chciała wyznań, zapewnień, komplementów. Nie miały znaczenia. Nie musiały między nimi istnieć. Była w jego ramionach, w jego dłoniach, miękka i uległa, choć nie przestawała zachęcać, droczyć się, odsuwać, gdy on próbował ją pewniej objąć. Opanowana żarem, który, choć tlił się ledwie na początku, teraz, wraz z winem uderzającym we wszystkie zmysły, niemal palił. A dłonie Evana przemawiały lepiej niż jakiekolwiek słowa.
Drzwi zamknęły się za nim z cichym skrzypnięciem, ale jej ramiona nie drgnęły, a głowa nie podniosła się, siedziała odwrócona doń tyłem, zapatrzona w igrające w kominku płomienie, wyraźnie zamyślona. Owinięta kocem, przyodziana w sweter, który założył na jej wyziębione ciało, wracała do siebie i powoli nabierała rumieńców. Jej włosy wciąż były lekko wilgotne, pachniały świeżością, czymś słodkim, cynamonowym, nieco żywicznym; czuł to wyraźnie, gdy pochylał się nad nią z dwoma kieliszkami wypełnionymi gorącym czerwonym winem, lśniącym krwiście w świetle bijącym od ognia, przygotowanym na jego polecenie przez krzątające się po kuchni skrzaty. Drgnęła, spojrzała na niego i odebrała od niego jeden z kieliszków, powoli przesuwając się w bok, robiąc mu miejsce na ciemnej skórzanej sofie, która wydała z siebie ciche westchnienie, gdy usiadł na jej miękkich poduszkach. Było cicho, żadne z nich nie szukało sposobności do rozmowy, tylko polana trzaskały ciepło w kominku, zawierucha na zewnątrz wzmogła się, obficie obsypując śniegiem okna, a jeden ze skrzatów zamiatający podłogę gdzieś na korytarzu za drzwiami wesoło nucił pod nosem jedną ze znanych świątecznych melodii. Upił łyk wina, a rozgrzewająca fala spłynęła w dół jego przełyku, wypełniając ciepłem ciało, które wciąż jeszcze pamiętało lodowate szczypce zaciskające się na gardle, obejmujące klatkę piersiową i odbierające oddech. Poruszył dłonią, zaczerwienioną od lekkich odmrożeń, rozprostował leniwie palce, wyciągnął wygodniej bose stopy. Jego spojrzenie nie szukało jej jasnych oczu, w zamyśleniu przyglądał się płomieniom liżącym nadpalone drwa, rozbłyskującym, jaśniejącym własnym żarem. Nie wrócił od razu do domu, nie spieszyło mu się z powrotem do ścian wypełnionych specyficzną aurą śmierci, pokoju przesiąkłego swądem zgnilizny, gdzie prześladowałoby go widmo matki. Został, by upewnić się, że doszła do siebie, a potem zawitać w rezydencji późnym wieczorem, gdy ojciec pracował w swoim gabinecie i nie przyjmował już nikogo. Rano wróci do Hogwartu i tam spędzi resztę świąt, ucząc się najnowszego zaklęcia, które odkrył w jednej z ksiąg rodowej biblioteki, a które – choć niedokładnie opisane – wydawało się obiecujące, a przede wszystkim dość zajmujące, by wypełnić myśli i zaabsorbować uwagę na najbliższe dni. Poczuł, jak jej ciało opiera się o jego tors i zerknął na nią przelotnie, leniwie otaczając ją ramieniem. Jego gest pozbawiony był jakiegokolwiek podtekstu, do niczego nie miał doprowadzić, został wyuczony na przestrzeni lat i przyswojony jako coś instynktownego. Była ciepła, a jej zapach wirował ospale w powietrzu, osiadając na jego koszuli i drażniąc wyczulony zmysł powonienia. Ta woń rozpraszała go, dekoncentrowała w jakiś niezrozumiały dlań sposób, wyczuwał w niej przyjemną, delikatną nutę, której nie potrafił rozpoznać, więc mimowolnie kontemplował ją, rozkładał na czynniki pierwsze, zatracał i odnajdywał na nowo, gdy poruszała się lekko, a jej włosy opadały na ramiona. Nie zareagował na jej podziękowania niczym ponad uniesienie brwi, pozwolił tym słowom wybrzmieć w zgęstniałej ciszy, która między nimi narosła. Nie pragnął jej wynurzeń ani jej słów podzięki, nie miał ochoty roztrząsać w myślach chwili, w której zapadła się pod lodową taflę i została pochłonięta przez głębiny jeziora; chwili, w której magia przez moment nie dała jasnej odpowiedzi. Zakołysał kieliszkiem i dopił resztki zbierającego się u podstawy wina, a chociaż nie uderzało mu ono do głowy tak prędko jak jej, czuł rozgrzewające ciepło wypełniające żyły i pulsujące miarowo pod skórą. Wówczas też poczuł, jak się porusza, wyswobadza z ciężaru jego ramienia i powoli podnosi do klęku. Zwrócił na nią wzrok, mierząc ją podobnie uważnym spojrzeniem, w którym błysnęło na sekundę coś pytającego. Nim jednak zdążył powiedzieć cokolwiek, jej dłoń zmierzwiła jego włosy, przesunęła się po szczęce i karku, rozchyliła koszulę i musnęła przelotnie odkrytą pierś. Zmarszczył brwi, wpatrując się w nią znieruchomiałym spojrzeniem ciemnych, błyszczących odblaskiem ognia ślepi. Mięśnie jego ramion zesztywniały, twarz stężała, całe ciało zastygło, jak gdyby w wyrazie oczekiwania na jakiś gest, zaproszenie, ruch. Przyglądał jej się bez zrozumienia, nie potrafiąc pojąć nagłej zmiany, szukając w bławatkowych oczach śladu żartu, podstępu, psoty. Jednocześnie jednak jej dotyk rozpraszał go, wypełniał powietrze między nimi ciężkim, przytłaczającym, dusznym napięciem, budził w nim pragnienia, których dotąd wobec niej nie znał i miażdżył bezlitośnie głos rozsądku, który szemrał, że być może nie powinien. Gdy się zbliżyła, zareagował instynktownie, wplątując dłoń w jej włosy i całując słodkie, miękkie usta o delikatnym aromacie wina, przyciągając do siebie drobne ciało, z początku lekko, jakby zastanawiał się, czy to właśnie to, czego chce, potem mocniej, silnym uchwytem osadzając ją na swoich kolanach. Potrącił dłonią stojący na podłokietniku kieliszek, który stoczył się z brzdękiem na ziemię. Dotykał jej policzków, obejmował szczupłą talię, zachłannie przesuwał palcami po odkrytych udach aż do krzywizny bioder, natrafiając na skłębiony materiał bawełnianego swetra. Jej słowa zawibrowały mu w uszach, po karku przebiegła iskra pożądania, rozpalając w wygasłych oczach nowy płomień. Odsunęła się znienacka, uciekając przed jego ustami, a w jego ślepiach błysnęło na moment coś nieokreślonego. Czyżby rozmyśliła się już, tak szybko, ledwie pozwoliwszy mu zasmakować miękkości warg, gładkości skóry, ledwie dawszy zanurzyć twarz w wonnych włosach, poznać każdą z niedostępnych dla niego dotąd reakcji, każde z westchnień i potrzeb ciała. Spojrzał jej w oczy, podświadomie wzmacniając uścisk na jej biodrach, ale nie odeszła, nie odezwała się, jej palce sięgnęły krańców czarnego swetra i powoli podciągnęły go do góry. Zacisnął szczęki, omiatając ciemnym spojrzeniem jej drobne, kruche ciało, dłonie leniwie wspięły się po talii, przesunęły po plecach, palce zahaczyły o ten czy inny pieprzyk, które zupełnie podświadomie, z przyzwyczajenia odnajdował, liczył i kolekcjonował na przebytej już ścieżce, którą powtarzał wciąż uparcie, jak we śnie. Skąd miał wiedzieć, że jest tak niewinna, kiedy nie miała w sobie za grosz wstydu, kiedy zachowywała się tak wyzywająco, kiedy prowokowała go, nęciła zapachem, spojrzeniem, gestem? Ciepły blask ognia bijący od kominka wspaniale wyzłocił jej ciało. Przyciągnął ją bliżej, sięgając warg, całując ją mocno, zachłannie, głęboko, drażniąc językiem, przygryzając dolną wargę. Pachniała oszałamiająco, ten zapach mieszał mu w głowie, odbierał możliwość jakiegokolwiek rozeznania, wypełniał nozdrza poplątaną, zmieszaną, chaotyczną feerią woni, z których każda nęciła bardziej, zachęcała do poznania. Pomógł jej wyplątać swoje ramiona z rękawów koszuli, odsłaniając sierpowatą bliznę na piersi, pamiątkę po spotkaniu ze smokiem. Jedna z jego dłoni dotknęła jej twarzy, kciuk objął stanowczo podbródek, a spojrzenie odnalazło jasne oczy. — Nie jesteś mi nic winna, Lacroix — mruknął chłodno, była to bowiem ostatnia chwila, w której mógł zmusić się do tych słów. Jeśli wyobrażała sobie, że dzisiejsze wydarzenia nad jeziorem obligowały ją do spłacenia długu wdzięczności w ten czy inny sposób, była w błędzie. W każdej innej sytuacji wykorzystałby to może bez litości, nie była jednak jedną z tych kobiet, od których mógł odwrócić się następnego dnia. Zanurzył twarz w zagłębieniu jej szyi, pocałował wrażliwą, cienką skórę, wyznaczył ścieżkę językiem, wyczuwając przyspieszone tętno. Zadrżała w jego dłoniach, kiedy badał wypukłość obojczyka, znaczył dolinę między piersiami, poświęcając ulotną chwilę odnalezionemu po drodze pieprzykowi, szczypiąc skórę zębami, jakby testował, próbował, sprawdzał. Lubił te chwile, kiedy mógł poznać kobietę po raz pierwszy, wszystkiego się o niej nauczyć, zapamiętywać pośród przygaszonych świateł. Dłonie zacisnęły się na pośladkach, uniosły jej ciało i ułożyły ją na skórzanych poduszkach kanapy, które przyjęły ją z cichym westchnieniem. Sięgnął jej miękkich warg raz jeszcze, przemierzył palcami jej bok i niespiesznie, pocałunek za pocałunkiem, znaczył napiętą skórę wilgotnym śladem, niespokojnie przylegał ustami, drażnił językiem przez cienki, koronkowy materiał bielizny, czując jak jej sutki twardnieją, a ciało pokrywa się gęsią skórką. Palce odnalazły zapięcie stanika i uporały się z nim, wzrok w zachwycie omiótł szczupłą sylwetkę. Pierwszy raz spoglądał na nią w ten sposób, pierwszy raz czuł się przy niej tak osobliwie, w żyłach wrzała krew, ciepły oddech pieścił odkrytą skórę, wszystko inne przestało istnieć. Objął jej pośladki dłońmi, lekko ukąsił wewnętrzną stronę uda, poczuł jak sama rozchyla nogi, jak zaprasza go, jak pozwala mu na więcej. Wzniósł głowę i spojrzał na nią, kciukiem odsunął powoli wąski pasek bielizny, ostrożnie zbadał ją palcami, a potem pochylił się, objął ją ciepłą wilgocią języka, wyczuł jej dreszcz, który ogarnął przyjemnym podnieceniem i jego. Smakował jej, rozdzielał wargi językiem, odszukał supełek nerwów, czując, jak jego zmysły doznają szoku, jak w ustach, w nozdrzach, na języku wszystko wydaje się nowe, bardziej pociągające.
Aristos Lacroix
Temat: Re: baby, it's cold outside Sob 16 Sie 2014, 00:30
- Oczywiście, że jestem. Życie. Ale spłacę ten dług innego dnia. – wyszeptała, pieszczotliwie przesuwając palcami po wierzchu dłoni, którą Evan uwięził jej podbródek na kilka chwil zwłoki, parę cennych sekund straconych na słowa, które nie były potrzebne. Jej wzrok przez chwilę walczył z chmurnością jego spojrzenia, w którym po raz pierwszy od dawna dostrzegła coś więcej niż chłodną pustkę, zimną ironię; ciemne ślepia płonęły czymś nowym, kuszącym, podniecająco fascynującym. Płonęły tym samy, co bławatkowe tęczówki dziewczyny, gdy wyswobadzała się z jego uchwytu i muskała ustami sierpowatą bliznę, badając jej kształt tak długo, jak długo pozwoliła jej na to niecierpliwa zachłanność Rosiera. Plecy dziewczyny wygięły się w miękki łuk, gdy palce Evana badały jej ciało wzdłuż kręgosłupa, przesuwając się po nim w akompaniamencie przyjemnych dreszczy; przylgnęła biustem do jego piersi, leniwie odchylając głowę do tyłu i pozwalając, by wargi Rosiera odnalazły to miejsce między obojczykiem, a zgrabnym łukiem szyi, w którym krew pulsowała najmocniej, w którym najwyraźniej widać było jak bardzo jest pobudzona. Pocałunek w tym miejscu przywitała jękiem; zacisnęła dłonie mocniej na ramionach chłopaka, a potem wplotła palce w jego ciemne włosy, przez moment pragnąc po prostu zostać w tej pozycji. Czując jego ciepłe usta na skórze, dłonie trzymające biodra w mocnym objęciu, leniwie, acz konsekwentnie przesuwające się w stronę pośladków, ud, ich wrażliwego na dotyk wnętrza. Płonęła pod tym dotykiem, podobna do polan na kominku; muśnięta żarem na początku, teraz zamieniała się w ogień, którego zdradliwy taniec i chęć oswobodzenia się hamowały tylko ręce pewnego Ślizgona, jednak i one nie mogły utrzymać jej do końca w ryzach. Chwyciła go za kark i pociągnęła za sobą na sofę, przyjmując Ślizgona między własne uda, obejmując nimi jego biodra, gdy opierał się wygodniej, jedną rękę trzymając tuż obok jej głowy, a drugą wciąż wodząc po talii Aristos. Niespiesznie. Denerwująco powoli. Jakby wcale nie dostrzegał głodu migoczącego w oczach koloru bławatka. W tym błękicie, który zamgliło pożądanie, a który przysłonięty ciemnymi rzęsami zdawał się płonąć samoistnym blaskiem. Jęknęła znów, tym razem głośniej, gdy usta, które jeszcze przed chwilą sięgały po kolejny żarliwy pocałunek, przekradły się po jej smukłej szyi na obojczyk, a po chwili, w której zdawałoby się skóra Aristos osiągnęła szczyt swojej wytrzymałości, a zmysły zawyły triumfalnie, witając falę rozkoszy płynącej z najprostszej pieszczoty – przez koronkową bieliznę, która nie stanowiła właściwie żadnej bariery musnęły twardniejące sutki. Elektryzujący dreszcz sprawił, że zadrżała wyczuwalnie, przyciągnęła Ślizgona do siebie, chwytając go za kark, pocałowała chętne usta – gwałtownie, łapczywie, przygryzając dolną wargę, paznokciami drażniąc plecy i bark Rosiera, zostawiając na jego ciele przyjemnie piekące ślady. Feeria barw i zmysłów, odczuć, zapachów, skóra ocierająca się o skórę, jego spodnie witające szorstkością gładkość jej ud, palce sprawnie radzące sobie z zapięciem stanika; Gryfonka nie znalazłaby w sobie siły na przerwanie tej gry, tej niebezpiecznej, pociągającej gry, nawet jeśli stałaby nad katowskim pieńkiem, w oderwaniu się od Evana znajdując swój jedyny ratunek. Wargi miała nabrzmiałe, zaczerwienione od pocałunków, a na wcześniej chorobliwie bladych policzkach pojawił się rumieniec, przez kogoś innego być może błędnie odbierany za zawstydzenie. Nic bardziej mylnego. Wyprężyła się, westchnęła cicho, nie spuszczając wzroku z milczącego partnera, którego wzrok, wyraz oczu i twarzy wystarczał za wszystkie komplementy świata. Ujął jej pośladki w dłonie, zacisnął palce umiejętnie, z wyczuciem, a ona, choć wszystkie głosy na niebie i ziemi wołały, by zatrzymała to szaleństwo, póki była ku temu okazja... Nie zrobiła nic, by zapobiec kolejnym wydarzeniom. Wręcz przeciwnie; rozchyliła uda chętnie, zapraszająco, bezwstydnie, pełnym zadowolenia syknięciem witając pośród tych pierwszych, ostrożnych pieszczot uszczypnięcie zębów na przeczulonej już, jasnej skórze. Francuska krew wzięła górę nad chłodną, irlandzką kalkulacją, sprzymierzając się z wyspiarskim temperamentem. Dlaczego miałaby odmawiać sobie tego, co w jej własnym mniemaniu i tak należało do niej? Uśmiechnęła się z jakimś rozmarzeniem, z tęsknotą, unosząc ciało na podpartych o poduszki łokciach, nie odmawiając sobie pewnego rodzaju perwersyjnej rozkoszy z obserwowania, jak poznaje jej ciało, jak unosi wzrok, napotykając jej spojrzenie, a nie widząc sprzeciwu – posuwa się dalej ze swoją chęcią poznania, zasmakowania. Zdobycia. Nie mógł przecież wiedzieć, że dla jego partnerki - dla dziewczyny, którą trzymał w ramionach, której zmysły rozgrzewał, pieścił, obdarzał uwagą i zachłannością - każdy jego dotyk był czymś nowym, wcześniej obcym, nieznanym. Niemiłym, przez swoją obcość, tajemniczość. Nie mógł wiedzieć, że był pierwszym, który dotykał jej w ten sposób. Pierwszym, który objął jej kobiecość tym specyficznym wilgotnym ciepłem, pierwszym, który poznał, zasmakował przyjemności płynącej z pieszczenia Aristos w ten niezwykle intymny sposób. Nie mógł wiedzieć. A ona nie miała w sobie siły ani chęci, by go o tym fakcie uświadamiać. Nie w chwili, w której jej zmysły przewróciły świat na drugą stronę, choć zdawałoby się, że więcej już nie potrafią, nie dadzą rady obdarzyć jej silniejszymi doznaniami. Och, jak bardzo się wtedy myliła. Ciemne loki zalśniły w ciepłym świetle kominka, gdy spłynęły kaskadą z jej ramion na plecy; odchyliła głowę do tyłu, przygryzając wargę by nie zezwolić kolejnemu niekontrolowanemu odruchowi na przejęcie władzy, a potem opadła znów na skórzane poduszki, unosząc ręce nad głowę. Jej palce odnalazły podłokietnik, zacisnęły się na nim na moment, gdy kręgosłup wyginał się w łuk, a spomiędzy warg, których nie potrafiła już utrzymać w ryzach, wydobył się miękki dźwięk; ni to jęk, ni westchnienie, przepełnione czymś głodnym, stęsknionym, potrzebującym. Przymknęła oczy na krótką chwilę, na tych parę sekund zapominając, że nie chciała spuszczać z Evana wzroku, jednak moment słabości szybko minął, przegrywając z podnieceniem płynącym z samego widoku Ślizgona. Wsunęła palce w jego ciemne włosy, zacisnęła je na nich ponaglająco, uścisk ten jednak prędko zelżał, zastąpiony pieszczotą, miękkim ruchem na karku, delikatnym muśnięciem paznokci w okolicach ramienia. Pozwalała mu się pieścić, pomrukami, cichymi westchnieniami i głosem przechodzącym ulegle w jęk dając upust zadowoleniu, upewniając go, że ten dotyk, wargi muskające jej kobiecość, język wydzierający najpilniej strzeżone sekrety – wszystko to zamienia ją w płomień pomiędzy jego palcami, gorącym oddechem, pewnością ruchów. A kiedy poczuła, że nie wytrzyma więcej, a przyjemność jest zbyt silna, zbyt obezwładniająca – poderwała się do góry, przyciągając Rosiera do kolejnego, niemal rozpaczliwego pocałunku. Czuła na ustach smak swojego własnego ciała, którym Ślizgon dzielił się z nią chętnie, bez oporów; przesunęła językiem po jego dolnej wardze, pewniej wplatając palce we włosy, podczas gdy druga dłoń, niespętana koniecznością utrzymywania Evana przy jej ustach, niespiesznie sunęła w dół jego klatki piersiowej. Badała, poznawała, muskała sutki, pieściła płaski, umięśniony brzuch, docierając wreszcie do linii spodni, zsuwających się nieznacznie z wąskich bioder. Napotkała spojrzenie ciemnych ślepi, lecz tym razem powstrzymała się przed utonięciem w ich czerni, zbyt zafascynowana obserwowaniem jak głodny blask nabiera intensywności – jej palce powoli radziły sobie z zapięciem spodni Rosiera, droczyły się figlarnie, dotykając wyraźnego wybrzuszenia, muskając je zaledwie, nim zdecydowała się obdarzyć chłopaka odważniejszą pieszczotą, mocniejszą, lepiej wyczuwalną. Zapraszającą do dalszej gry, w której zasady nie miały znaczenia, a cel był jasno określony.
Drżała; jej ciało było rozpalone, chętne, gorące, biodra delikatnie falowały, wychodząc naprzeciw pieszczocie, dając ujście pobudzeniu w naturalnym tańcu instynktów. Przesunął dłońmi wzdłuż jej ud, objął pośladki, zamykając je w palcach, droczył się chwilę, składając miękkie pocałunki, lżejsze od oddechu, spoglądając spod oka na wyprężone ciało, półprzymknięte powieki, jej usta przygryzione, spuchnięte, kusząco czerwone. Objął ją ciepłem warg i szorstką pieszczotą języka, czując jak nieświadomie napina mięśnie, jak pęcznieje; poznawał, ssał, spijał smak jej podniecenia, zataczał niespiesznie kręgi, a jej ciało reagowało uległością, jej dłoń wplątywała się nagląco we włosy, uda zaciskały bezsilnie, a paznokcie zostawiały na barku łagodny ślad czerwieni. Poczuł przechodzący przez nią dreszcz, w uszach wibrował jej głośny oddech na granicy jęku, nozdrza wypełniał ciężki, duszny, lepki, szalenie pobudzający zapach kobiety; spodnie zaczęły uwierać, wszystkie dzielące ich bariery tak cholernie przeszkadzać. Nim raz jeszcze przebiegło przez nią drżenie, poruszyła się, podniosła, zaś on mimowolnie uniósł głowę, napotykając jej wzrok, odgadując potrzeby, wpijając się zachłannie w zaczerwienione usta, dotykając szyi i zaciskając palce na karku. Z rozkoszą smakował jej warg, a jej smak przenikający się wspomnieniem wina burzył zgubiony spokój i uderzał do głowy znacznie szybciej niż wszystkie wychylone kieliszki korzennego specyfiku skrzatów. Wszystko traciło znaczenie na tych kilka kradzionych chwil, gdy trzymał ją w ramionach, jakby od zawsze tam należała, nie myśląc o opustoszałych korytarzach własnego domu, czekających go powinnościach, nie chcąc rozważać znaczenia przełamywanych barier, intymności, którą brał sobie barbarzyńsko i bez wahania, niepisanych granic, które kruszały pod wpływem tych kilku pocałunków, a potem waliły się, gdy niepomny niczego, owładnięty jej słodkim zapachem zuchwale posuwał się dalej. Nie chciał myśleć, bo wiedział, że musiałby cofnąć się w miejscu, z którego nie było powrotu, nie kiedy tak bardzo pragnął ją mieć, tak okrutnie chciał już w niej być. Przesunął palcami po jej karku, wplątał je we włosy, czując jak jej ciepłe dłonie odtwarzają zarys jego mięśni, jak muskają podbrzusze i odnajdują pasek spodni. Pozwolił jej na to, patrząc na nią pociemniałym wzrokiem lśniącym zaczątkiem gorączki, odnajdując w tym dotyku naturalną dla niej figlarność, ale i brak doświadczenia. Na moment przylgnął wargami do jej szyi, zbierając językiem słonawy smak jej skóry, odszukując miejsce pulsujące tętnem, o którym wiedział już, że jest na nie szczególnie wrażliwa; mruknął bezgłośnie, gdy drobne palce oplotły jego twardość, jego mięśnie spięły się, cierpliwość zgubiła po raz kolejny, tak jak opanowanie. Objął ją mocno i położył na skórzanych poduszkach, pochylił się, czubkiem języka przesuwając po jej lekko uchylonych wargach. Pospiesznie zsuwał spodnie i bokserki, wyplątywał się z nogawek. Kąsał jej delikatną, napiętą skórę, zamykał w ustach sutki, przyciągał do siebie stanowczo krągłe biodra, eteryczne ciało, raz gwałtownie, z siłą, kiedy indziej niebywałą lekkością. Odnalazł jej ucho, zwilżył małżowinę językiem; szeptał, że jest piękna, mówił o tym, jak niesamowicie pachnie, jak mocno na niego działa. Niecierpliwie zszarpywał z niej ostatnią część bielizny, łagodząc siłę pocałunkami, drobna koronka naderwała się w kilku miejscach i rozpruła pod palcami. Szukał jej spojrzenia, kiedy chwytał jej biodra i pociągał do siebie, spoglądał w chabrowe oczy, jasne oczy koloru bławatka, w których teraz płonęło coś nowego, niezwykłego, podniecającego, wyłapywał z nich nieznajome, gorące błyski, znajdował w ich wyrazie to samo proste pragnienie. Zabezpieczył się, kierowany iskrą rozsądku, rozwarł kolanem jej gładkie uda i otarł się o wilgotny aksamit jej ciała, wyczuwając, jak wzdryga się mimowolnie, jak nieznaczność tego dotyku podrażnia wrażliwość pobudzonej pieszczotą skóry i przenika ją dreszczem. Jednocześnie jednak coś w spięciu jej mięśni, coś w delikatnym oporze ciała, a wreszcie – w przelotnym kontakcie spojrzenia kazało mu znieruchomieć, ująć jej twarz w dłonie i raz jeszcze zachłannie pocałować wargi, przez chwilę szukając w oczach odpowiedzi, powoli nabierając jednak przekonania, z pojedynczych, niemych reakcji wywodząc gorzki smak prawdy. Czy miała kogoś przed nim? Po jego karku spłynął wzdłuż kręgosłupa elektryzujący dreszcz. W jakiejś części, podświadomie, chciał być pierwszy, chciał mieć tę świadomość, tę satysfakcję, chciał posiąść ją na własność, by już zawsze pamiętała, już zawsze wiedziała, zapisać się w każdym jej westchnieniu, odcisnąć wargi na skórze, by każdy, kto dotknie jej w przyszłości, był już tylko następnym. W jakiejś części, mimowolnie, tego pragnął. Objął jej pośladki i lekko uniósł udo, całując, ssąc i kąsając jej delikatne usta. Przylgnął do niej, zamknął w klatce z ramion, a potem, szarpiąc dolną wargę zębami i łagodząc językiem mikrorankę na jej wnętrzu, wszedł w nią, delikatnie, acz stanowczo, uciszając pocałunkiem widmo bólu, chwilę przyzwyczajając ją do swojej obecności, by wreszcie, wypełniwszy głęboko, zatonąć w rytmie ciał i przyspieszonych oddechów. Odnalazł pieprzyk na ramieniu, otoczył go ustami, ścieżką napiętej skóry wytyczył drogę do odsłoniętej szyi, czując jak jej zapach, jej westchnienia, paznokcie odbijające ślad na ramieniu i gorąca duszność podniecenia wypełniają mu żyły, jak redukują go do roli zwierzęcia.
Objęła dłonią jego twardość, przesunęła nią po wrażliwej skórze, palcami pieszczotliwie musnęła jej podstawę i napięte podbrzusze Rosiera, czując niemal parzące ciepło jego ciała, w chmurnych ślepiach widząc ten sam głód, który musiał widnieć w jej własnych. A może to było tylko odbicie, refleksja jej pragnienia, podniecenia, fascynacji wymieszanej z lękiem jakie rozpierały ciało, rozgrzewała zmysły, uwrażliwiała gładką jak aksamit skórę na najmniejsze muśnięcie, najbardziej nieopatrzny dotyk, lekki choćby jak sam oddech. Przesunął palcami po jej karku, wplątał je we włosy, a Aristos westchnęła cicho, poznając krzywizny jego ciała drobnymi dłońmi, dotykając, pieszcząc, próbując; przez figlarność, ciekawość i chęć sprawienia mu przyjemności przebijał się błysk niedoświadczenia, jakaś niepewność, słodka nieśmiałość wychylająca się nieznacznie zza bezwstydnością, gdy półnaga przyciągała go do kolejnego pocałunku wiedząc, że pragnie jej boleśnie mocno, czując dowód jego pobudzenia ocierający się o jej udo gdy znajdowali się tak blisko siebie spleceni w ciasnym uścisku, zaaferowani kolejnym odbierającym oddech pocałunkiem. I kiedy zamruczała cicho, gdy jego wargi dotknęły wrażliwego miejsca na szyi, kiedy poruszyła się niecierpliwie, zamykając jego męskość w niewprawnej, pobudzającej pieszczocie, on odsunął się niespodziewanie, znów prześlizgnął wzrokiem po smukłym, filigranowym ciele, dotknął, przesunął je, ułożył wygodniej na poduszkach, przygniótł swoim ciężarem do skórzanego materiału, którego ciche westchnienia zlewały się z westchnieniami wyprężonej na nim dziewczyny. Oplotła jego szyję ramionami, czując na ustach wilgotny język; paznokciami przesunęła po ramionach Rosiera, ugryzła go w wargę odpowiadając na dotyk ust, zachęcając, kusząc, feerią doznań omamiając jego zmysły, które i tak chodziły już na najwyższych obrotach, na skraju rozkosznego obłędu, budzącego się gdzieś w podbrzuszu, jaśniejącego gorącem i pragnieniem na całe ciało, przejmując kontrolę nad rozsądkiem. Przylgnęła wargami do jego sutka, gdy wyplątywał się ze spodni, gdy walczył z nogawkami wyraźnie zniecierpliwiony, w pospiechu pozbywając się ostatnich barier między ich ciałami, chętnie zrzucając niepotrzebne ciuchy na podłogę pomiędzy inne części garderoby, podzielające ich los. I jeśli miała chwilę wątpliwości, kiedy padały kolejne przełamywane przez niego bariery, które tak ochoczo wystawiała na ataki, niepomna głosu rozsądku mówiącego, że nie powinni tego robić, że powinni przestać, że nie powinna go kusić i zwodzić, nie powinna się oszukiwać, że będzie to dla niego tym samym, co dla niej, nie okazała tego w żaden sposób. Jego dłonie były wszędzie. Na jej łydkach i krągłych udach, na pośladkach, na biodrach, które przyciągał do swojego nagiego ciała z jakąś zwierzęcą siłą, z jakimś utęsknieniem. Ślady jego zębów na jej jasnej skórze, chłodne powietrze muskające sutki noszące jeszcze ślad wilgoci po pocałunku, wargi przesuwające się po uchu i słowa! Ciepłe, czułe, gorące słowa, oddech parzący nie tylko w przenośni, głos wybrzmiewający w jej wnętrzu czymś podniecającym i tkliwym jednocześnie. Słowa uznania, podziwu, słowa kochanka oddanego kochance najmniejszą nawet komórka swojego ciała, zachwyconego jej kobiecością i zapachem, upojonego smakiem jej ust i skóry, niecierpliwie wyczekującego kolejnego etapu, kolejnego punktu na drodze prowadzącej ich do zupełnego zatracenia w zmysłowym tańcu. Uniosła biodra, gdy jego palce zahaczyły o delikatną koronkę; dźwięk pękających nitek i zmniejszający się uścisk bielizny sprawił, że zachichotała cicho, rozbawiona, chętna, rozgrzana w jego dłoniach i pod obezwładniająco przyjemnym dotykiem. Napotkała chmurne spojrzenie jego oczu, gdy silnym, stanowczym ruchem przyciągał jej biodra znów do siebie – ostatnia dzieląca ich bariera, ostatni bastion strzegący niewinności i chroniący ciało, zwiewna koronka pokonana przez jego zachłanność leżała na kamiennej podłodze, a zmysły znów zawyły, złaknione kolejnej porcji przyjemności, zachłanne i łapczywe. Nienasycone. Uchwyciła jego wzrok, napotykając tam coś nowego, wcześniej jej nieznanego, coś obcego i zachęcająco migoczącego, coś co nakazywało rozsunąć zapraszająco uda, ułożyć się wygodniej, uspokoić. Nie zrobiłby jej przecież krzywdy. Wyprężyła się, gdy jego kolano wtargnęło między uda, gdy otarło się o wilgotne, ciepłe centrum jej pragnienia, gdy podrażniło skórę i sprawiło, że zachłysnęła się powietrzem. Palce szukające oparcia na gładkich, skórzanych poduszkach zadrapały je bezradnie, nie znajdując mniej napiętego miejsca, nie znajdując przerwy, w której mogłyby się zacisnąć, przytrzymać falujące ciało, zapanować nad nim choć trochę. Jej wargi, spuchnięte, kusząco czerwone, rozchylone w łapczywych oddechach teraz zacisnęły się lekko, w bławatkowych oczach pociemniało, a zarys strachu musnął ich błękit skazą niepewności. Gdy się zbliżył, cofnęła się odruchowo, mimowolnie, a on dostrzegł to bez najmniejszego problemu, odnajdując w jej oczach skrawki rąbka tajemnicy, jakiego zapomniała mu uchylić, o jakim nie wspomniała, gdy tak chętnie zrywał z jej ciała ubrania, a ona pozwalała mu na to, wcale nie ustępując chłopakowi zapalczywością. Zmarszczył brwi, a ona przygryzła wargę, przez sekundę obawiając się, że wstanie i odejdzie, że przerwie to szaleństwo, nim dobrze się zaczęło, że dzielące ich bariery dzielonego dzieciństwa i przyjaźni pobudzą w jego umyśle ten ostatni legion upartej logiki, chłodnej i nieprzyjemnie bolesnej w obliczu tego, co miał w zasięgu dłoni, tuż przed oczami. Nie zrobił tego. Pieszczotliwy dotyk na twarzy, miękki pocałunek, właśnie to dostała w zamian za spięcie, za opór, który ujawniał się mimo jej woli. Wplotła palce w jego włosy odpowiadając na pocałunek żarliwie, wygłodniała i stęskniona za tym rodzajem bliskości, choć miała go tuż przed sekundą, smakowała jego wargi, zbierała resztki własnej kobiecości z jego ust, rozpływającej się na podniebieniu słono-słodkim aromatem, lepkim, gęstym smakiem dziewczęcego ciała. Gdy znów spotkała czarne spojrzenie pokręciła delikatnie głową, jedynie potwierdzając podejrzenie, jakie dojrzała w ciemnych ślepiach, ale gdy uniósł jej pośladki, układając się pewniej między jasnymi udami, gdy uniósł jedno z nich i pocałował ją kolejny raz, powoli napierając swoim ciałem na jej kobiecość, nie zatrzymywała go, nie walczyła, nie zamierzała się odsuwać. Chciała, by był pierwszym, by zaznaczył na jej ciele swój ślad, by posiadł ją na własność na tych kilka chwil, zostawiając w pamięci i na skórze smak swojej namiętności, słodko-gorzki aromat spełnienia, by każdy następny był tylko kolejnym po chłopaku, który na jej oczach przeistaczał się w mężczyźnie. Po pierwszym, którego obdarzyła dławiącą, duszącą, wywołującą zawroty głowy miłością. Wciągnęła powietrze ze świstem, a on stłumił nadchodzący dźwięk i szczypiące igiełki towarzyszące uczuciu straty czegoś, czego nigdy już nie odzyska osłodził szeptem, dotykiem dłoni na policzku, objęciem silnych ramion. Oplotła jego biodra udami, palce wplątane w ciemne włosy przesunęły się na jego pośladki przez szerokie plecy i barki, zacisnęły się na nich ponaglająco, by zdusił nieprzyjemne echo ruchem, pieszczotą, by wypełnił ją i dokończył, co zaczął, a z każdym kolejnym pchnięciem bioder, z zespoleniem ciał bliższym, niż cokolwiek czego do tej pory doświadczyła przyniósł przyjemność i zatracenie. Jęknęła głośno, a odgłos ten wibrował jej w głowie, zaszumiał w uszach łapczywością, której nie spodziewała się w nim usłyszeć. Jej paznokcie zostawiały ślady na jego skórze, palce obejmowały kark, przeczesywały włosy, usta szukały jego ust, a gdy on przesunął swoje na odsłoniętą szyję, odchyliła głowę w tył, zaciskając palce na ramionach Evana, oddając mu się w tym zapomnieniu i zapamiętaniu. Nie liczyło się nic ponad tą bliskość, ponad jego zapach i dotyk.
Jej oddech jest pełen powietrza; malinowe wargi rozchylają się, powieki przymykają na sekundę, przez chwilę zdaje się, że nie oddycha, a potem jęczy głośno, tęsknie, przyjmując go w sobie, nagląco obejmując udami, a ten dźwięk wzmaga tylko jego łapczywość, sprawia, że po karku spływa mu gorąca fala podniecenia, obejmuje trzewia, potęguje napięcie. Ogień w kominku grał spokojnie na polanach, drewno trzaskało, niosąc ze sobą żywiczny zapach świerku i lasu, śnieżyca za oknem nie osłabła, lecz wzmogła się, a miarowe bębnienie drobnego gradu o szybę okna mieszało się z melodią urywanych westchnień i oddechów. Skrzat za drzwiami nie nucił już żadnej ze świątecznych piosenek, prawdopodobnie ulotnił się z powrotem do kuchni, gdy tylko wyczuł niestosowność sytuacji, cały zamek ucichł jak zaklęty, byli tylko oni, odgłos zderzających się, ocierających o siebie spragnionych ciał, cichy szmer skórzanych poduszek i jej głos wibrujący czymś złaknionym, gorącym i głodnym. Jego mięśnie napięły się i zagrały pod skórą, kiedy wygodniej wspierał się na ramieniu, gdy mocniej chwytał biodra, omiatając spojrzeniem zgrabne, drobne, eteryczne ciało i zaglądając w błękitne oczy, gdy zagłębiał się w niej z jedną prostą, surową, pierwotną myślą, wolną od rozterek i refleksji: nareszcie. Odgarnął jej włosy i pocałował ją, wyczuwając jej początkowe spięcie, które dość szybko stopniało pod siłą kolejnego pchnięcia, pod stanowczym dotykiem, zatraciło się w następnym jej jęku i ruchu bioder, naturalnym i odruchowym; jej ciało przemawiało za nią, nie potrzebował niczego więcej. Skóra sperliła się potem, w skroni dudnił gorący rytm pulsującej krwi, koc skłębiony pod ich ciałami zwilgotniał, a skórzane poduszki kanapy przylegały, lepiły się do jej krągłych pośladków, odbijały na sobie wilgotne obręcze kształtów. Brał ją taką, jaką mu się oddała, taką, jakiej jeszcze nie znał, brał zachłannie, poznawał chciwie, chłonnie i z zapałem badał każdą reakcję na dotyk, pocałunek, spojrzenie, czerpał pełnymi garściami z czegoś, co mogli dziś stracić, z prostej przyjemności bycia młodym, z życia, z doświadczania. Jego myśli zmąciły się, poplątały, nic, co było, żadne uczucie, które zaistniało, ani to, którego zabrakło, nie miały znaczenia na tych kilka chwil, dopóki omiatał jej szyję przyspieszonym, gorącym oddechem, słyszał jak jej usta dławi jęk, dopóki czuł, jak obejmuje go ciasno, jak jej zapach uderza do głowy, a ciało porusza się, wije, przylega do niego ufnie, a potem ulega potulnie, biodra odnajdują swój rytm. Spoglądał na nią ślepiami pełnymi gorączki, widział jak rumieniec, tak daleki od wstydliwości, powoli rozlewa się na jej szyi, jak jej usta, wilgotne i uchylone, czerwienią się od śladu zębów i agresywnych pocałunków, patrzył zachwycony, zatracony bez powrotu i do reszty w harmonijnej symfonii kształtów kobiety, którą jeszcze do niedawna znał przecież jako dziewczynkę. Zasmakował ustami jej napiętej, wyprężonej skóry, otoczył językiem sutek, przesuwając palcami po jej wrażliwych pośladkach, zaczerwienionych od silnego ucisku, drażniąc się z nią przez moment, dawkując przyjemność. Jej ciało było rozgrzane, drżące, wyprężone w jakimś zakrzepłym oczekiwaniu. Odsunął się na moment, przesunął poduszkę pod jej biodra, uklęknął wygodniej pomiędzy gładkimi udami, opierając się o wilgotne wejście. Pochylił się nad nią, odbierając sobie z jej ust pocałunek, odszukując błękitne spojrzenie i igrające weń iskry pożądania, które wyłapywał z niemałą fascynacją, a potem pchnął, raz i drugi, odnajdując zagubiony rytm, zbierając z jej napiętej skóry słonawy smak, esencję zapachu. Ukąsił ją miękko nieco powyżej obojczyka, zostawiając po sobie piekący ślad, zgarniając w posiadanie, teraz już wiedział to na pewno, po raz pierwszy; kto miał do tego prawo, kto miał do niej prawo, jeśli nie on.
Jego oddech jest przyspieszony; usta rozchylają się w łapczywych wdechach, powieki mrużą, przez parę chwil zdaje się, że całe jego ciało zamarło, a potem uśmiecha się z satysfakcją, wsuwając się w jej wnętrze, przyciskając biodra do chętnego ciała; jej głos sprawił jedynie, że stał się zachłanniejszy, agresywniejszy. Ogień w kominku trzaskał wesoło, figlarnie, płomienie migotały i wiły się w skomplikowanym tańcu, składając ofiarę z żarzących się polan, z zapachu żywicy i świerku, wirujących w powietrzu; śnieżyca nie ustawała, szyby cicho dzwoniły pod atakiem drobnego gradu, a na korytarzu, który dotychczas rozbrzmiewał krotochwilnym skrzacim poświstywaniem, zapadła cisza. Mogłoby się zdawać, że sen jakiś zaklęty opadł na posiadłość i jej mieszkańców, w zawieszeniu pozostawiając jedynie tą jedną komnatę, skórzaną sofę, kieliszek po winie leżący na posadzce i drugi, samotny na dębowym stoliku. Oszczędzając jedynie ogniste języki liżące drewno, światło dające miękki blask i dwoje kochanków, splecionych ciasno na wzdychających pod naporem ciał skórzanych poduszkach. Nie potrafiła powiedzieć, gdzie kończy się jej ciało, a gdzie zaczyna jego; nie potrafiła także powstrzymać głosu od wydzierania się niemal siłą ze ściśniętego przyjemnością gardła, ani oczu, uparcie szukających jego spojrzenia, łowiących w czarnych ślepiach iskierki pożądania, podziwu, łapczywości. Kolekcjonowała każdą z nich, wyginając się miękko pod stanowczym, umiejętnym dotykiem jego dłoni, dopasowując rytm własnych bioder do jego ruchów; uzupełniali się jak idealnie zgrany mechanizm, wychodząc naprzeciw najmniejszemu drgnięciu, skrzywieniu warg, westchnieniu, ruchowi. Jej własny głos rozdzierał ciszę, zakłócał ją, wypełniał jękiem pełnym tęsknoty, pragnienia. Wyciągała dłonie, by wpleść je w jego włosy, sięgała po pocałunki, by poczuć smak jego ust, wargami błądziła po jego szyi i ramieniu, zostawiała ślady zębów; czerwone zadrapania będące pamiątką po paznokciach, wspinających się w górę pleców w chwilach, gdy wsuwał się w nią mocno, raz, drugi, i znów, i jeszcze raz, gdy wypełniał jej ciało, gdy wyrywał z jej ust kolejne westchnienie, gdy był tak blisko, tak długo wyczekiwany. Powietrze przesycone było zapachem lasu, wina i seksu; ciężka, aromatyczna mieszanka, której nie sposób było pomylić z niczym innym, która wymykała się z palców i słów, próbujących opisać ją, skategoryzować. Pobudzała zmysły, działała na wszystkie komórki w ciałach, podnosiła temperaturę; czuła słony smak jego potu na wargach, gdy błądziła nimi w okolicach szczęki partnera i czuła, jak jej własna skóra pokrywa się lśniącą w blasku ognia, cienką warstewką wilgoci. Obejmowała go udami, niecierpliwie przyciągała bliżej, obdarzała pieszczotami i oddawała się ulegle, bez protestu, każdym calem jasnej skóry zapraszając go bliżej, kusząc, nęcąc, oplatając zmysły mamiącym pożądaniem. Nie zastanawiała się nad walką z tym szaleństwem, rozsądek przegrał starcie z silnymi dłońmi, z zachłannymi ustami, z pewnym dotykiem i potrzebą bliskości; z sercem wyrywającym się do tych czarnych oczu, do poważnej twarzy, do brwi zwykle ściągniętych w zamyśleniu, warg wykrzywiających się w ironicznych, chłodnych uśmiechach, których znaczenia uczyła się przez lata. Nie zastanawiała się też co będzie, gdy to szaleństwo dobiegnie końca; czerpała pełnymi garściami z tego, co dał los, szepcząc jego imię gdy przylgnął wargami do smukłej szyi, gdy przesunął je w dół, objął sutek, zamknął go w wilgotnym cieple. Całe jej ciało wyrywało się do niego, mrowiło, drżało przenikane dreszczami, gdy palce muskały pośladki i uda. Odsunął się, a ona uniosła na łokciach, odgarniając z twarzy ciemne loki; wirowały, plątały się, połyskiwały w świetle, poruszając się niczym żywe gdy wprawiał w ruch jej ciało. Zapach pomarańczy i ambry, czegoś egzotycznego, żywicznego mieszał się z zapachem jego perfum, tym charakterystycznym aromatem, który zdawać się mogło, na stałe przylgnął już do jego skóry; gdy podsunął jej poduszkę pod biodra, gdy znów znalazł się w środku, gdy zostawił jej ślad na obojczyku, gdy objął, przyciągnął bliżej, krzyknęła zaskoczona. A potem roześmiała się, wyzywająco, z rozbawieniem, unosząc się lekko, dłonią chwytając oparcie sofy by podciągnąć się w górę, obejmując go za szyję drugim ramieniem; zmuszając, by się wyprostował, przysiadł, by chwycił ją pod pośladkami, gdy jej uda znów oplotły jego biodra. Bławatkowe oczy złowiły ciemne spojrzenie, a ciało przylgnęło bliżej; przytuliła się, obejmując go za szyję, opierając czoło na jego czole. Malinowe wargi, teraz zaczerwienione, nabrzmiałe od pocałunków, wilgotne i rozchylone, powoli przesunęły się po jego nosie, musnęły policzek, kącik ust, zaprosiły do pocałunku. Zwolniła wyraźnie, pieszczotliwie przeczesała palcami czarne włosy, dotknęła karku, ujęła twarz Ślizgona w dłonie i znów złowiła jego spojrzenie. Wargi poruszyły się, gdy zaczęła mówić, jednak głos uwiązł jej w gardle, coś sprawiło, że umilkła, pocałowała go zamiast się odezwać, zamknęła w gorącej, łapczywej, rozpaczliwie wytęsknionej pieszczocie wszystkie emocje, które cisnęły jej się na usta, które sprawiały, że płonęła, spalała się i odżywała na nowo w jego ramionach, przyciskając biust do jego klatki piersiowej, otulając go zapachem włosów i skóry, ciepłem ciała i niespodziewaną czułością. Nie znalazła w sobie jednak siły, nie miała odwagi, by odzwierciedlić te gesty w słowach, choć sama przed sobą musiała przyznać otwarcie: kochała go. Kochała każdym fragmentem ciała, chociaż wiedziała, że to uczucie przyniesie na nią zgubę, przyniesie ból i wściekłość, że bezsilność w tym wypadku jest jej z góry przeznaczona. Wiedziała to i kochała go jeszcze mocniej. Uparcie. Do utraty tchu w kolejnym, miękkim pocałunku.
Jej łagodny, dziewczęcy śmiech zawibrował mu w uszach, zagarnął uwagę, a on odpowiedział na niego krótkim uśmiechem, rozbawionym spojrzeniem i kolejnym pocałunkiem. Pociągnął ją za sobą, niemal natychmiast reagując na jej gest, przytrzymał jej drobne ciało, wyprostował plecy i podniósł się do siadu, pozwalając jej pośladkom na moment oprzeć się na jego udach, gdy opadała powoli, dopuszczając go głębiej, śmielej obejmując udami. Podtrzymał spokojniejszy rytm, wykorzystał chwilę leniwej, acz intensywnej, przejmująco głębokiej penetracji, oddech miał bowiem ciężki, skórę pokrytą lśniącą mgiełką potu, serce niespokojne. Palce gładziły jej krągłe biodra, odliczały uwypuklone kręgi aż po kość ogonową i badały symetryczne wgłębienia u dołu kręgosłupa, by wreszcie zacisnąć się na zaczerwienionych od szorstkiego dotyku pośladkach i poderwać je do góry. Ustami zachłannie zbierał z jej skóry deseń zapachu, odkrywał go tam, gdzie był najintensywniejszy, poprzecinany przyjemną wonią jej perfum, świąteczną nutą balsamu, który wcierała w ciało; ostry, świdrujący cynamon, słodycz pomarańczy, cierpka gorycz goździków. Wplątani w siebie, objęci w jakimś niezwykle intymnym splocie, jak dwójka zakochanych dzieciaków, ulegali złudnemu poczuciu bliskości. Podniósł wzrok, czując jak jej palce przeczesują jego ciemne włosy, jak przesuwają się pieszczotliwie po szczęce i karku, a następnie uchwycił spojrzenie jasnobłękitnych oczu, bez większego trudu wyczytując z ich wyrazu niewypowiedziane pragnienie. Pozwalał jej na to, pozwalał na tę czułość, odpowiadał na nią dotykiem dłoni na zaróżowionych policzkach, silniejszym objęciem ramion, nie mógł, nie chciał jednakże pozwolić jej na słowa. Pocałunek podjął zatem zachłannie i z pasją, zamykając drogę myślom i słowom, a potem, usta przy ustach, czując jej przyspieszony oddech na wargach i od czasu do czasu spijając z nich gorące westchnienie, wspomógł kuszące, zmysłowe, rozkołysane ruchy jej bioder, ciała ocierającego się o ciało, pośladków podrażnionych i podatnych na jego dotyk. Pochylił jej kruchą, filigranową sylwetkę, przesuwając palcami po wypukłości kręgosłupa, który mógłby skruszyć silniejszym uderzeniem, schował twarz między krągłościami piersi, smagnął językiem jedną z nich, mocno pchnął biodrami. Jej ciało wygięło się jak struna. Jego zmysły domagały się jednak czegoś więcej, potrzeba wypełniała żyły i mięśnie, umysł był pusty, bez reszty skoncentrowany na tym, co teraz, na jej pięknym ciele, na zapachu, na niespotykanej zmysłowości, wzbijającej się ponad niedoświadczenie, ponad przyćmioną nutę słodkiej nieśmiałości. Wzniósł spojrzenie, przez chwilę przyglądając się jej twarzy, rozwartym wargom, półprzymkniętym powiekom, a potem podniósł się na kolanach, ciągnąc za sobą jej ciało, czując niespokojny cwał jej pulsu, gdy ponownie wracał ustami w okolice uwypuklonej na szyi żyły. Położył ją znowu na miękkich poduszkach sofy, przewrócił na brzuch, podciągnął do góry, odnajdując w jej zmęczonych mięśniach, osłabłym ciele jakąś cudowną, rozkoszną bezsilność. Szorstka dłoń przesunęła się wzdłuż pleców, odgarnęła wzburzone loki, wargi z początku delikatnie musnęły odkryty kark, zęby ukąsiły go wyzywająco. Odnalazł kilka pieprzyków i poświęcił im ulotną chwilę uwagi, półgłosem powtórzył jak piękna jest, jak idealna, jak bardzo chce już w niej być, a gdy poruszyła się, niecierpliwie ocierając o jego ciało, uśmiechnął się krótko, rozsunął jej pośladki, przesunął po zagłębieniu między nimi, a potem ułożył ją wygodniej, wypełnił, zrazu powoli, głęboko, po chwili przyspieszając jednak, już bez udziału woli, pod wpływem potrzeby, podniecenia, szumiącej w uszach krwi. Sięgnął palcami pod jej biodra, między gorące, wilgotne uda, przykrył dłonią wzgórek, odnalazł najwrażliwszy punkt. Jej ciało wzdrygnęło się, odgłosy wzmogły, drobne ramiona wstrząsnęły lekko, paznokcie wbiły w poduszki sofy, a on przez ułamek sekundy żałował, że nie czuje ich słodkiego ukłucia na skórze barków. Jeszcze raz, drugi, trzeci, jeszcze chwila, silniejsze pchnięcie bioder, ostatni wysiłek spoconego ciała, a jej sylwetka napręża się, z ust umyka dźwięk, może połamane słowa, mięśnie zaciskają cyklicznie, wyczuwalnie, a potem wiotczeje i wszystko to naraz, każdy z tych pojedynczych gestów, każdy z bodźców sprawia, że i on ulega, przyśpiesza jeszcze bardziej, przepada na kilka chwil, kiedy wszystko to bezlitośnie popycha go na drugą stronę. Świat zatrzymuje się, a potem powraca ze wszystkimi dźwiękami, z ogniem w kominku, z wichurą na zewnątrz, ze skrobaniem myszy w jednym z zapomnianych kątów. Z jej słabnącym oddechem, z konsekwencjami decyzji i czynów. Opadł na poduszki za jej plecami i wziął ją w ramiona, chowając twarz w jej włosach, wciągając odurzający zapach do płuc, całując to miejsce na jej szyi, w którym puls gnał w rytm przyspieszonych uderzeń serca. Pozwolił ich ciałom stygnąć, nie miał siły, nie miał ochoty na gesty, na słowa, nie planował sączyć kłamstw, półprawdy, szukać na siłę wyjaśnień, nie zamierzał łgać, że kocha. Nic nie miało znaczenia, tylko to jedno uczucie, którego posmak odczuwał do tej chwili, tylko ten pierwotny zryw, obawa, gdy przez ułamek sekundy wydawało mu się dzisiaj, że ją straci.