IndeksIndeks  SzukajSzukaj  Latest imagesLatest images  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

Share
 

 Bal z okazji nocy duchów

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
Idź do strony : Previous  1 ... 7 ... 11, 12, 13, 14  Next
AutorWiadomość
Sofia L. Clinton
Sofia L. Clinton

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyNie 12 Kwi 2015, 18:38

Kto by mógł się spodziewać, że na corocznym balu w Hogwarcie, w szkole, do której uczęszczała nie tylko ona będą dziać się takie rzeczy? Cuda i dziwy.
Koniec tańców, koniec śpiewów, muzyka jakby przycichła, jakby nigdy nie grała. Twarze uczniów wykrzywione przerażeniem, traumą, która się na nich odbije i sprawi, że Ci zapomną niemal o wszystkich przyjemnych zdarzeniach, które niegdyś miały miejsce. Wszystko to jednak minie, uczucie chłodu, wszelkie zmartwienia, zmarszczka między brwiami i strach. Okropny strach przenikający kości i świadomość tego, co zaraz może się stać, co mogło się stać. Takie sytuacje jednak zdarzały się dość często – i nie chodziło tutaj o nagły atak dementorów, a zwyczajną ich obecność w więzieniu, do którego bardzo często zaglądała kobieta. Teoretycznie więc niestraszne były okapturzone postacie, istniało jednak ryzyko wpadki, pewnego potknięcia, co nie byłoby mile widziane. Dlatego jak zawze zachowywała zimną krew i profesjonalizm.
Trzymała się rozkazu Wilsona i nie opuszczała swego stanowiska pracy. Do chłopaka, którego uratowała przed szponami bestii dotarła jedna ze starszych dziewcząt – pierwsza pomoc udzielona, tak więc ta bez problemu mogła zacząć nieść objawienie innym. Machnęła mocniej dłonią, by i koliber raz jeszcze wzniósł się w niebo i poszybował ku innym – młodszym istotom, które lada moment a zeszłyby z tego padołu. Tak też się nie mogło stać, nie na jej służbie, nie kiedy ona i reszta dobrze znanych jej aurorów się tutaj znajduje. Wzrokiem odnalazła innych nauczycieli, między innymi Smoczycę, której posłała dobrze znane spojrzenie – uważała ją za przyjaciółkę i wiedziała, że ta będzie potrafiła się zachować stosownie do sytuacji, dlatego gdy tylko ujrzała znajomą twarz w tłumie wykrzywiła wargi w dziwnym grymasie zrozumienia i pognała dalej, ku pewnemu dorosłemu Rosjaninowi, który stawił się na sali balowej nietrzeźwy. Kojarzyła go, to był cały ten Dimitr, którego spotkała wpierw w księgarni na początku roku szkolnego, a który potem wysłał jej zaproszenie na kolację, która do tej pory się nie odbyła. Miała ochotę parsknąć śmiechem widząc jego poczynania, kiedy próbował odgonić kilku dementorów zawisłych nad jego głową. Na nic to się jednak zdało, bo Ci coraz szybciej i szybciej pragnęli się z nim zetrzeć, zetknąć twarzą w twarz.
Zosia odstawiła na bok wszelkie uprzejmości i kierując swą Tarczą umyślnie zleciła jej odgonienie kilku natrętów w porwanych szatach, którzy za moment zniknęli. Pozostał tylko blask błękitu, który osiadł na ich twarzach i lekki smak porażki. Chwyciła delikwenta za ramię i pociągnęła go do siebie mało delikatnie – jej uścisk nie zelżał ani na moment do momentu, kiedy nie wyciągnęła go z otchłani pustki i rozpaczy.
- Weź się w garść, pięknisiu! Jesteś cholernym pedagogiem więc zrób coś pożytecznego. – Warknęła mu wprost do ucha, dalej czując widmo śmierci nad sobą, kiedy ciągnęła go do wyjścia. W takim stanie mógł wyrządzić więcej krzywdy niż pomocy tak po prawdzie, co jej się nie spodobało i czego nie omieszkała powiedzieć wprost. Już taka była- bezpośrednia co niewielu osobom się podobało. Sytuacja jednak wymagała reakcji, tak więc ta robiła tylko to co do niej należało.
Odepchnąwszy mężczyznę na bezpieczny teren powróciła do Wilsona, który sprowadził ją do siebie samym spojrzeniem. Zrozumiała przekaz bardzo dobrze, nie musiał jej tego powtarzać. Ta jednak złapała go za przedramię i posłała mu niezidentyfikowane spojrzenie z pewnym błyskiem, który minął tak szybko jak się pojawił.
- Prenditi cura di te - Szepnęła po włosku nie tłumacząc nawet o co chodzi i zniknęła zaraz w rozszalałym tłumie. Mały, niebieski ptak dalej fruwał nad głowami zebranych i niósł pomoc, tam gdzie była potrzebna. Zatrzymał się dłużej przy pannie Larsen i młodszym Morisonie, po to by odpędzić dwójkę ciekawskich stworzeń i zaraz powrócił do swojej pani niosąc dźwięk dzwoneczków po Sali.
Przez chwilę nie wiedziała, w którą stronę się udać, jednak dostrzegła postać dobrze znanej jej pielęgniarki szkolnej, która tkwiła w Hogwarcie od lat, a która teraz wykazała się niebywałą odwagą zachęcając niejako uczniów i broniąc ich własną piersią. Gdzieś tam z tyłu nie umknęła jej również ruda czupryna Miltona, którego wyłowiła wzrokiem, a do którego się nie odezwała ani słowem z racji zaistniałej sytuacji. Podeszła czym prędzej do Poppy i kierując na jej twarz ciemne oczęta kiwnęła głową chcąc jej po prostu przekazać, że ktoś z Ministerstwa tu jest, że wszystko będzie dobrze.
- Wszyscy! Kierować się do wyjścia, na dziedziniec, ALE JUŻ! – Podniosłą głos, by choć trochę zwrócić na siebie uwagę i przebić cały ten narastający gwar, który wcale nie chciał zamilknąć. Co chwilę tylko łapała, któregoś z uczniów i kierowała go do wyjścia, nie bacząc na to, z którego są domu, ile mają lat czy to chłopiec czy dziewczynka. Żadnych uprzedzeń. Trzeba było ratować wszystkich.
Collin Morison
Collin Morison

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyNie 12 Kwi 2015, 18:47

Smutno było pewnemu trzynastolatkowi, bo chociaż się starał z całego serca, Soleil nie miała błyszczących oczu świadczących o zdrowej radości i szczęściu z powodu przebywania na ładnym balu. Nie odrywał spojrzenia od czystych butów. Wypił duszkiem chłodny sok i gdy upłynęło parę minut, gdy Evan Rosier wyhodował sobie na głowie afro, na którego widok się uśmiechnął, Collin postanowił rozejrzeć się po wielkiej sali w poszukiwaniu znajomych. Być może Soleil otworzy się i poczuje lepiej, jeśli zaproponuje jej ciekawsze towarzystwo? Chłopiec miał wyrzuty sumienia. Cicho westchnął i unikał szarych oczu Gryfonki, żałując, że sam nie jest fajniejszy, lepszy i przystojniejszy, skoro dziewczyna się przy nim nudzi pomimo najlepszych intencji.
- Tam jest Eric i Murphy, może do nich pójdziemy? - zagaił, wskazując dwoje gryfonów na stojących niebezpiecznie blisko Henia i Wandzi.  - Albo zostańmy. - wycofał się rakiem z propozycji, garbiąc się bardziej. Mógł posłuchać słów Thomy'ego i nie zapraszać Soleil, bo nie dorastał jej do pięt. Powinien znaleźć kogoś w swoim wieku i nie wzbudzać litości w koleżance.
Rozmowa się nie kleiła. Raz po raz wystrój Wielkiej Sali zmieniał się, czary sięgały niemal każdego. Młody Morison zauważył na parkiecie swojego brata z Laurel. Zachichotał pod nosem, bo wyglądali razem śmiesznie. Dwayne nie umiał tak ładnie tańczyć! Tańczenie z nim było niebezpieczne. Collin dobrze o tym wiedział, wszak tyle razy obserwował jego wygibasy, zbierał potłuczone wazony czy przewrócone stoliki oraz opatrywał siniaki na nogach Jolene i Elizabeth, gdy padały ofiarą długich kończyn  brata.
Chłopiec zmarszczył brwi i nie zdążył szybko zareagować. Złapał jedynie ramię Soleil w chwili, gdy szyba tuż obok ich głów pękła głośno śląc na nic tysiące małych szkiełek. Collin zasłonił się ręką, jednak nic się nie stało. Rozchylił powieki zauważając zaklęcie ochraniające pani Odinevy, nauczycielki zaklęć. Odetchnął z ulgą, ale nie na długo. Collin miał tylko trzynaście lat. W żaden sposób nie był przygotowany na pojawienie się dementorów i to tak blisko. On i Soleil stali najbliżej wygłodniałych czarnych sylwetek. Cofnął się chwiejnie i wpadł na szklany stolik, przewracając go swym ciężarem. Nie był w stanie odnaleźć w sobie heroicznych odruchów i wyprowadzić stąd Soleil, po prostu nie mógł. Był zbyt młody i wczoraj uczestniczył na pogrzebie swojego taty. Niemożliwym było, aby o własnych siłach wydostał się spod władzy dementorów. Zabrakło mu tchu. Nad jego głową znalazło się czarne ramię. Przybliżało się niebezpiecznie blisko aż pochwyciło nagle gardło chłopca, oplatając szponami jego tchawicę i odbierając mu prawo oddechu. Uniosło go nad ziemią, jakby nic nie ważył. Chwycił desperacko kościste szpony i szarpał się z nimi, próbując je od siebie oderwać. Szamotał się, lecz słabł z każdą chwilą. Wżynały się w jego szyję, raniąc ją dotkliwym bolesnym chłodem. Nieprzyjemna woń dementora otępiła zmysły młodego Gryfona. Czarne usta przybliżały się ku jego twarzy podczas gdy w głowie Collina odtwarzały się raz po raz liczne kłótnie z Dwayne'em, poczucie odrzucenia z jego towarzystwa, gdy nie chciał go zabierać na misje z Joe i Lizzie. Nie zdążył pożegnać się z tatą i powiedzieć mu, że go kocha. Zapomniał powiedzieć mu tak wiele rzeczy! Teraz już niczego nie naprawi. Przypomniał sobie siebie na drzewie na błoniach, gdy wspiął się na najwyższą gałąź i gryzł swoją pięść, aby stłamsić krzyk wydobywający się z płuc. Nic nie pomagało, nie mógł oddychać. Gałki oczne chłopca poleciały do tyłu, gdy tracił przytomność.
Collin spadł z kilku metrów wprost na szklany stolik, łamiąc go na kilkanaście kawałków i raniąc sobie plecy w paru miejscach. Uratował go znikąd dziwny patronus Soleil i błękitny koliber, wyrywając go ze uścisku dementora. Collin miał tylko trzynaście lat. Zdążył ujrzeć na sobą rozbiegane oczy Soleil i poczuć jej delikatne, jasne włosy na policzkach zanim stracił przytomność. Ciemność go pochłonęła. Z rozpaczy zapragnął zasnąć i przeczekać najgorsze. Nie odpowiedział czy jest wszystko w porządku, bo nie było. Odpłynął zanim zdążył chociażby jęknąć i powiedzieć "au, moje plecy". Był prawdopodobnie najsłabszym ogniwem na sali.


Ostatnio zmieniony przez Collin Morison dnia Nie 12 Kwi 2015, 19:01, w całości zmieniany 1 raz
Lloyd Avery
Lloyd Avery

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyNie 12 Kwi 2015, 18:58

Pozwolił jej się odsunąć, z uśmiechem rozrabiaki przyglądając się ładnej, pełnej twarzy panny Rabe. Nie była specjalnie piękna, nie była klasycznie chłodna, nie miała wysokich kości policzkowych i spojrzenia, które mogłoby posłać tysiące mężczyzn na śmierć, ale była ładna. Przyjemna dla oka. Jasne włosy były miękkie, pełne usta wydatne i niemo zapraszające do skosztowania ich smaku, a chociaż widział jej wzburzenie sprzed paru sekund, teraz nie pozwalała poznać po sobie nic, narzucając kotarę opanowania na gniew jątrzący żyły. Omiótł całą jej sylwetkę kolejnym spojrzeniem; parsknięciem skwitował padające słowa, a potem po prostu uniósł brwi.
- Nie twierdzę, że nie potrafisz radzić sobie sama. Twierdzę, że z przyjemnością dam komuś w pysk – odbił piłeczkę z lekkością, zabierając dłonie z talii dziewczyny kiedy tylko poczuł, że jej ciało spina się nieznacznie, odsuwa. Sięgnął dłonią w kierunku stolika, ujął w palce delikatny, szklany kieliszek. Chłód naczynia w styczności z rozgrzanym ciałem wstrząsnął dreszczem wędrującym przez całe ramię, dosięgnął karku lepkim wrażeniem, że ktoś go obserwuje.
Odwrócił na moment głowę od swojej towarzyszki, napotykając wzrok Yumi; pogardliwe skrzywienie warg było jednak jedynym gestem, jaki wykonał w jej kierunku, skupiając się znów na panience Rabe. Zapach czekolady wabił, uwodził miękko i skutecznie, a Avery z całej siły powstrzymywał się przed chwyceniem blondynki po raz kolejny, przed chęcią posmakowania jej ust, buńczucznie pociągniętych czerwoną pomadką.
Na pytanie zareagował rozłożeniem ramion i krótkim westchnieniem.
- Chyba dostałem kosza. Złamano mi serce. Mam jednak nadzieję, że był ku temu jakiś powód, bo inaczej naprawdę poczuję się zraniony – odparł rozbawionym tonem, całkiem udatnie markując minę szczeniaka, którego ktoś wykopał przez drzwi na ulewny deszcz, a potem podał Rosalie kieliszek – A ty? Straciłem nieco rachubę, kiedy tak biegłaś przez salę zostawiając za sobą zgliszcza, więc może powiesz mi, Rabe, kto miał dzisiaj tyle szczęścia? Z kim przyszłaś? – uniósł brew, obserwując zmiany zachodzące na jej twarzy, błyski w oczach, nieznaczne skrzywienie kącików ust. W tym samym czasie szaleństwo umysłu dyrektora zawładnęło salą, znów zmieniając jej wygląd, płatając figle niczego nie spodziewającym się uczniom. I kiedy Avery zabierał się do wskazania Rosalie Evana, obdarzonego przez los monstrualnie wielkim afro, światła nagle przygasły, a pomieszczenie wyraźnie ogarnął chłód. Chłód, którego pochodzenie było młodemu Ślizgonowi doskonale znane, którego smak rozpływał się na koniuszku języka falą niechętnego podziwu, choć mięśnie ciała spinał prędko, alarmująco ponaglając do podjęcia akcji. Śmiesznym byłoby bowiem założyć, że panicz Avery, syn jednego z najbardziej wpływowych śmierciożerców, syn poplecznika wiernego, oddanego sprawie i dumnego z tego faktu nie potrafiłby rozpoznać oznak obecności dementorów. Kiedy więc świece zamigotały, a później zgasły – chłopak chwycił swoją partnerkę za ramię, brutalnie wręcz mocno, szarpiąc ją do tyłu. Syknął zirytowany jej zdezorientowaniem, zamykając palce na przegubie jej nadgarstka.
- Rabe, rusz się. Szybko. Nie zastanawiaj się, uciekaj – warknął gardłowo, nieprzyjemnym tonem, obracając się przez ramię w doskonałym momencie by zobaczyć piekło, które właśnie rozpętało się na szkolnej zabawie. Zaklęcia śmigały nad głowami uczniów, stoliki i krzesła przewracane przez wypełniony paniką tłum zaczynały przeradzać się w naturalną barykadę, kłody niepozwalające na sprawną ewakuację. Aurorzy i nauczyciele ruszyli ze swoich miejsc, widział również jak niektórzy uczniowie usiłowali bronić się za pomocą srebrzystych mgiełek, co z reguły nie przynosiło zbyt wiele skutku. Zirytowany wyszarpnął wreszcie różdżkę z rękawa, usiłując w panującym mroku i zamęcie dojrzeć drogę do wyjścia.
- Rosalie, trzymasz się? – spytał, cedząc każde słowo przez zęby. O ile bowiem w większości ludzi dementorzy wzbudzali strach, rozpacz i przerażenie, w Averym naturalną reakcją była wściekłość. Buzująca, gorejąca niczym czysta lawa wściekłość, rozprzestrzeniająca się po ciele dreszczami. Miał kilka paskudnych wspomnień, których przywoływanie zaćmiewało Ślizgonowi umysł do tego stopnia, że kontrolowanie tych napadów stawało się wyjątkowo trudne.
Ale nie niewykonalne.
Szczerze powiedziawszy zresztą, niewiele obchodzili go inni uczniowie - wystarczyła panienka Rabe, której wyprowadzenie z Wielkiej Sali stało się priorytetem. I tylko jakaś uporczywa, niepokojąca myśl w tyle głowy szeptała, że być może gdzieś w tym młynie, zupełnie sama, została panienka Wilson.
Gość
avatar

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyNie 12 Kwi 2015, 19:46

Jedna chwila zniszczyła wszystko. Nie było śpiewu, nie było tańca. Nie było nic. Nic oprócz przerażającej ciszy – wypełniającej Gabriela od środka. Poczuł, że jego serce bije szybciej. Że chce wyjść z jego gardła. Dopiero po chwili zorientował się w zaistniałej sytuacji. Przybyły przerażające stworzenia wysysające z ludzi wszystkie najlepsze wspomnienia – to dementorzy. Niegdyś wierni strażnicy Hogwartu. Teraz istoty chcące ich wszystkich złamać. Zakapturzone postacie w pewien sposób go intrygowały. Zawsze chciałeś je spotkać, czyż nie Gabrielu? Zawsze o tym marzyłeś. Czemu nie chcesz do nich podejść? No podejdź, to jest bardzo interesujące. Zobaczysz je z bliska…
Poczuł się gorzej, podparł nieco o blat stołu, po czym przewrócił wzrokiem po całej Sali.
Szum. Przerażający szum nawiedzający jego głowę. Poczuł, że jego łeb prawie pęka, do uszu dociera przerażający dźwięk.
A potem przeźroczyste zwierzęta, biegające nad głowami zgromadzonych osób. Patronusy, o których uczył się na lekcji. Ale nie miał okazji wyczarować. Bo był zbyt słaby, bo nie zdawał sobie sprawy z zagrożenia. Bo był zwykłym tchórzem.
Dzieciaki. Przepychający się ludzie. Machali rękoma, krzyczeli, dodawali strachu, niektórzy upadali na kolana. Panika zwała go z nóg. Tyle razy… Tyle razy odbierała mu skrzydła. Nie miał szans. Żadnych. Nawet tych najmniejszych. Zwykły pionek.
A potem on. Czarna postać sunąca w jego stronę. Niemal poczuł trzęsącą się różdżkę. W kieszeni garnituru. Ale nic nie zrobił. Nie wyciągnął jej. Patrzył się jak największy dureń. Bo on nie chciał uciekać. Chciał zostać. Poczuł coś dziwnego… Coś co do stworzenia go ciągnęło.
Momentalnie wyciągnął dłoń. Zimną dłoń, chcącą złapać dementora za rękę. Choć nie było to możliwe. Bo to, kurwa, cholernie dziwne. Czyż nie, Gabrielu? – odzywał się nadal jego głos. Jego powieki stopniowo opadały. Bardzo powoli. Jeden, dwa, trzy… Coś go usypiało. Jakby kołysanka. Kołysanka śmierci i rozpaczy. Która podarowała mu złudną nadzieje, że jeśli zaśnie, wszystko będzie lepsze. Milsze. A potem brutalnie to odbierała. Jesteś głupi, Gabrielu. Nie masz sił, nie oprzesz się. Nie zostaniesz nikim ważnym. Jesteś zwykłym pionkiem. Pionkiem, który nic nie znaczy. Pionkiem, który zginie. Pionkiem, który powstał, by budować system. By to wszystko się nie zapadło.
Taki mały, taki bezbronny… Gabriel, ten słaby chłopiec, którego starał się ukryć. Ten, którego nie chciał widzieć. Ten, którego nie chciał znać. Nie było to jednak wykonalne…  Bo on wracał. Dokładnie teraz. W takiej głupiej chwili. Pożałował, że w ogóle przyszedł.
Bo właśnie tracił samego siebie. Właśnie okazywał słabość. Słabość, która nigdy nie powinna go odwiedzić. Bo miał być silny.
Czy nie chciałeś właśnie tego, Gabrielu? Spotkania z niebezpieczeństwem? Z czymś gorszym niż śmierć. Bo takie rzeczy istnieją, prawda? No przyznaj, że tak. Przyznaj.
A poleceń nie słuchał. Bo już nic do niego nie docierało. Tracił siły. Pozostała w nim tylko cząstka Gabriela. Gabriela jakim chciał być. Bo on musiał udawać. Wiecznie udawać.
I poczuł się tak jakby umierał. Taka dziwna chęć nawiedziła jego umysł. Chęć umierania. Bo na nic więcej nie miał siły. Chciał by to się skończyło. Chciał schować się w cień.
I przez chwilę zrozumiał. Zrozumiał, że musi walczyć. Że musi to pokonać. Pokonać siebie.
Ale tego nie zrobił. Wyciągnął jedynie różdżkę, chciał użyć zaklęcia, ale nie miał sił. Bo po co stanął z boku? Tam, gdzie nikt go nie widział? Tam, gdzie nie mógł szukać pomocy.
Gabriel Rifflesione został sam. I właśnie zrozumiał, że jest słaby. Że zawsze był słaby.


Ostatnio zmieniony przez Gabriel Rifflesione dnia Nie 12 Kwi 2015, 21:23, w całości zmieniany 1 raz
Skai Wilson
Skai Wilson

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyNie 12 Kwi 2015, 19:50

Płakała cichutko w kącie przypominając szarą myszkę a nie latorośl Jareda Wilsona. Przyciskała do piersi biało-zielony kwiat kalii, który pod wpływem siły wkładanej w ten desperacki gest połamał się kilka minut wcześniej. Od wnętrza sali balowej dzielił ją podłużny stół, zasłaniający widok na rozgrywany dramat z udziałem jej przyjaciół. Zielona suknia (klik) nie straciła jeszcze swojego wdzięku, chociaż czerwona plama zdobiła materiał tuż nad doczepioną broszką. Delikatny makijaż zdobiący lico nastolatki nie rozmazał się dzięki profilaktycznemu zaklęciu Arii, która przewidziała wzruszenie przyjaciółki na widok dekoracji i tańczących par. Doskonale ułożone włosy opływały delikatnie na ramiona dziewczynki, zasłaniając jej twarz – nie chciała patrzeć na okropne stwory, o jakich opowiadał ojciec. Mając w pamięci najokropniejsze wydarzenia z ostatnich dni była śmiałą pożywką dla dementorów poszukujących łatwego łupu. Uchowała się przynajmniej kilka minut, jednak dotkliwe zimno również i ją otoczyło szczelnym płaszczem.
Czując gęsią skórkę na odkrytych przedramionach, objęła je dłońmi i próbowała rozgrzać nagle wyziębione ciało. Jeszcze kilka minut temu trzymała różdżkę w palcach, odnajdując w sobie ogromną chęć zemszczenia się na stworach za popsucie pięknego wieczoru z oficjalną prezentacją przy boku Lloyda. Teraz magiczny patyczek leżał u jej stóp – chłodny i obcy, pozbawiony odwagi właścicielki. Łkała zawstydzona własnym tchórzostwem, a ciężki baryton Jareda zatrzymywał ją w poczuciu bezsilności i bezradności. Wielokrotnie próbowała dorównać jego wymaganiom, podnosząc dumnie głowę – pomimo bólu i cierpienia, jakie ofiarował w zamian za poświęcenie w imię dobrego nazwiska. Nie była już córeczką tatusia, ponieważ pozbawione ciepłych uczuć spojrzenie wbijało ją w ten ciasny kącik za orkiestrą. Ze wszystkich sił zaciskała powieki, jak gdyby pomogło to w odgonieniu przykrych wizji.
Serduszko Skai krwawiło tak mocno, że nie spostrzegła dementora wiszącego przy zgaszonej gromadzie świec pod sufitem. Był przerażająco blisko, ale efekt jaki wywoływał wprowadzał większy strach w młodym sercu Krukonki. Zanim jeszcze zdążył pochylić się nad jej ciałem, opadła bezwładnie na posadzkę uderzając bokiem głowy o podest.
Zapanowała nieprzenikniona ciemność i dotkliwy chłód, jakiego jeszcze nigdy nie czuła. Dementor odnalazł ofiarę, skryty za poprzewracanymi instrumentami i stołem. Ostatnia z myśli Wilsonówny dotyczyła goryczy, że rycerzy na białym koniu już nie ma.
Murphy Hathaway
Murphy Hathaway

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyNie 12 Kwi 2015, 21:34

Murphy sączyła białe winko, przysłuchując się życzliwe uroczej wymianie zdań pomiędzy Jo a Wandą. Czuła się jak intruz, niechciana, nielubiana, nieżyczliwe… odbierana? To ona wzbudzała niesmaki, niezręczne sytuacje, nerwowe chichoty. I być może to jej zachowanie tak popsuło humor puchoniastej, jej nieskrywana niechęć oraz nieuzasadniona, w pewnym rodzaju, agresywna postawa.
Tylko dlaczego była aż tak zazdrosna o Ercia, właśnie teraz właśnie tu?
Dziewczyna odwróciła głowę, nie chcąc by widok smutnej twarzyczki Jolene dalej dręczyły wyrzuty sumienia. Z lekkim uśmiechem powitała kolejną zmianę wystroju oraz muzyki - były to lata… współczesne chyba? Tak, współczesne - stwierdziła ponuro dziewczyna patrząc na afro, które pojawiło się na głowie stojącego na drugim końcu sali Ślizgona. Co mugole widzą w tym paskudnym disco? Rudowłosa zmarszczyła lekko brwi, przysłuchując się spokojnie grającemu zespołowi, którzy na szczęście na Bee Gees nie wyglądali.
A potem zaczęło się to… wszystko.
Na szczęście, była odwrócona od dziewcząt dlatego jako jedyna z pierwszych zauważyła, że coś tu się nie zgadza. Gdy pogasły wszystkie świecie a salę owiał chłód, dziewczyna odruchowo sięgnęła po różdżkę schowaną za pończochą. Szarpała się i szarpała a cenne sekundy mijały błyskawicznie. Tam ktoś zemdlał, tu ktoś krzyknął gdy nagle Murph uświadomiła sobie, jak jej… zimno. Syknęła, gdy dąb wystrzelił białe iskry. Nie będzie się z tym mocowała, stwierdziła rozrywając aksamitny materiał sukienki. Teraz mogła wyjąć różdżkę bez problemów - tylko po to, by stwierdzić, że nie potrafi się obronić.
Dementorzy, wszędzie dementorzy. Ciemne postacie, płaszcze dotykające ziemi, kościste palce i ta wszechobecna mgła. Zimno, potworne zimno, uczucie pustki. Samotność.
Dziewczyna ścisnęła mocniej gładką różdżkę, gdy zauważyła pędzącą ku niej postać. Nie widziała Jolene, biegnącej w stronę upiorów, nie widziała także tego, co robiła Wanda. Jedyne co zdawała się zauważać to czarną postać mknącą prosto na nią. Dziewczyna pisnęła liche Bombarda, lecz zaklęcie tak jakby odbiło się od postaci. Nieświadoma własnej głupoty, własnej słabości, własnej beznadziei, zaczęła uciekać. Zupełnie jakby to miało pomóc.
Nie zaważyła stolika, stojącego na jej drodze. Murphy jęknęła, gdy ostry kant otarł się o jej brzuch, powstrzymała silny ruch wymiotny. Nie musiała tego widzieć, ale była pewna - zbliżali się. Ze wszystkich stron, otaczali ich, otaczali ją. W oddali usłyszała krzyk, usłyszała szloch a potem - kompletną ciszę. Oparła się o blat, dysząc ciężko, czując perlisty pot wstępujący na czoło. Zimny pot, lodowaty, ale nie to było najgorsze. Najgorsze były wspomnienia, uczucie, emocje - ona sama w domu, deszcz bębniący o szyby. Jej brat, jej ojciec, jej matka - wszyscy ją zostawili, samą, zamkniętą w tej klatce. Mała dziewczynka snująca się niczym duch po opuszczonym domu - każdy był zajęty sobą, nikt nią. Wieczorami nadal słyszała głośne kłótnie zza zamkniętych kuchennych drzwi - kiedyś miała ramiona, w których mogła się skryć i ramię do wypłakania. A teraz, dzisiaj? Opuścił ją, a przecież obiecywał. Zawsze będziemy razem, wszystko będzie dobrze, za niedługo znowu się spotkamy. Gdzie teraz byli? Gdzie był jej brat?
Teraz została jej tylko samotność i wściekłość. Niezrozumienie, żal i strach i… poczucie, że jej dzieciństwo właśnie dobiega końca.
Dziewczyna uświadomiła sobie, od jaka dawna wstrzymuje oddech. Otwarła oczy akurat kiedy piękna sarna zatoczyła wokół niej koło. Kto ją wyczarował? Co się teraz dzieje?
Murphy odgarnęła z czoła włosy, rzuciła okiem na sytuację. Wkoło panował kompletny chaos - krzyki, szlochy, upomnienia. Parę osób leżało nieprzytomnych i chociaż jedną z nich mogła być ona sama - nie zważała na to. W gąszczu całego tego zgiełku gdzieś tu musiał być Eric, kto wie jak na niego zadziałały upiory? Dziewczyna zamrugała parę razy i pokonując paraliżujący strach, postąpiła krok naprzód.
- Eric! - wołała, słysząc tak jakby echo własnego głosu. To nie mogła być prawda, to musiał być sen, jakiś koszmar - przecież teraz była pełnia?
Potwór znowu się zbliżał a ją znowu przeszył lodowaty chłód. Dziewczyna odchyliła głowę, tak jakby w oczekiwaniu na cios, patrząc odważnie na zbliżającą się postać. Czuła jak cała drży, czuła łzy spływające po policzkach, ciepłą krew w ustach płynąca z przegryzionej wargi. Nie ma szans, pomyślała i znowu poczuła samotność, tę cholerną samotność i poczucie bezsilność. Nie mogła nic zrobić wtedy, gdy odebrano jej brata, nie może zrobić nic tutaj, gdzie mogą odebrać jej… wszystko.
Usłyszawszy krzyk przyjaciela, rozejrzała się nerwowo. Zauważyła go, ale Eric  stał za daleko i ledwo trzymał się na nogach. Dziewczyna chciała, naprawdę chciała biec, lecz ciało odmówiło posłuszeństwa.
Sparaliżowana, mogła tylko patrzeć.

//hahaha, to JA przepraszam - nie doczytałam! :D


Ostatnio zmieniony przez Murphy Hathaway dnia Nie 12 Kwi 2015, 23:06, w całości zmieniany 1 raz
Wanda Whisper
Wanda Whisper

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyNie 12 Kwi 2015, 22:16

/z góry przepraszam Merfi za posłużenie się Twoją postacią, ale w trakcie pisania końcówki posta dopiero zauważyłam, że odpisałaś. Także jak najbardziej zrozumiem, gdy olejesz dany fragment o sobie.

Chyba najbardziej obawiała się tego, że wszyscy o niej zapomną. Zostawią ją, samej sobie, aż ta wchłonie cały swój smutek, otoczy się szarością, utonie w odmętach pamięci. Gdy już nikt przy niej nie pozostanie, a ona będzie musiała radzić sobie ze wszystkim sama, tak jak podczas wakacji.
Będzie chciała utopić smutni, odciąć się od innych zamiast wyciągać do nich ręce rozpaczliwie. Tak jak robiły to niewidzialne macki, szponiaste dłonie, które chciały wyrwać nie tylko jej serce ale i duszę, szczątki, pozostałości po przyjemnościach, którymi się raczyła przez całe doczesne życie. Wszystkie te ważne głupoty, słodkości i miłe wspominki przelatujące przez jej żywot. Każdy z nas coś takiego w sobie miał, coś, co skrzętnie chowa, skrywa, co wyciąga na światło dziennie zazwyczaj w momentach, gdy jest nam źle. I Wanda coś takiego miała i najpewniej Henry i reszta znajomych. Mieli je Ci straszni aurorzy, którzy szusowali ze swoimi tarczami po szkole i nauczyciele. Wszyscy.
Odetchnęła z ulgą gdy do jej nozdrzy doszedł znajomy jej zapach, który zawsze ją uspokajał. Mieszanka młodzieńczego ciała z perfumami, których nazwy nawet nie znała. Blond włosy muskające jej rozpaloną twarz i silne ramiona trzymające w uścisku. Wiedziała, że będzie lepiej, że to co było nie minęło. Chłonęła jego obecność jak nic innego – łzy powoli przestały płynąć strumykiem i to nie dlatego, że usłyszała za sobą bardzo dobrze znany jej wrzask Wilsona, który nawet teraz zwrócił jej uwagę, by wzięła się w garść. Gdyby nie to, że prędzej jej do stanięcia twarzą w twarz ze śmiercią to najpewniej by się roześmiała w głos z powodu groteski która tworzyła się wokół niej. Oderwała się od Puchona i tylko spojrzała mu głęboko w oczy, chcąc powiedzieć coś jeszcze, coś czego mu do tej pory nie powiedziała, ale jedyne na co się zdobyła to pogłaskanie go po policzku, dość nieprecyzyjnie, bo jej dłoń zsunęła się na jego usta.
- Trzymaj się reszty. – Szepnęła gorączkowo, trzymając jeszcze jego twarz w objęciach po czym nie mając nawet możliwości rozkoszować się ulotnym pocałunkiem spojrzała na Lancastera raz jeszcze i skinęła głową ku Ericowi, który mimo usilnych prób wyczarowania zaklęcia Tarczy co najwyżej się obił. Martwiła się i o niego, wiedziała jednak, że Henry zajmuje się magomedyką – nic mu nie będzie. Chciała się nawet uśmiechnąć pocieszająco, czy zrobić cokolwiek, by i na twarzy Gryfona pojawił się grymas świadczący o tym, że wszystko idzie ku dobru. Dementorzy non stop latali nad głowami wystraszonych uczniów, a Krukonka tylko uniosłwszy swą różdżkę pokierowała młodą i jasną sarnę ku reszcie, ku innym by móc rozpędzić jak najwięcej obaw, smutków i żali.
Miała misję. Nieokreśloną co prawda, ale miała. Pragnęła za wszelką cenę pomóc przyjaciołom. I tak jak usłyszała henrykowe polecenie, tak od razu zaczęła przemierzać salę w poszukiwaniu Murphy, która najpewniej pozostała przy stoliku, przy którym do niedawna siedziały we trójkę. Już z oddali wychwyciła rudą czuprynę i zgarbioną sylwetkę panny Gryfoniastej. Wanda padła tuż obok niej na kolana i chwyciła ją za bark, sprawdzając czy nic jej nie jest. Sarenka zatańczyła wokół nich bardziej z przyzwyczajenia niż z polecenia i pomknęła gdzieś w głąb sali balowej. Krukonka natomiast otarła twarz koleżanki i pomogła jej wstać.
- W porządku? Hej, spójrz na mnie. – Poleciła drżącym od emocji głose, kiedy nakazała przyjaciółce, by chociaż na moment ta skupiła twarz na bladej i naznaczonej tuszem buzi starszej Whisperówny.
- Wszystko będzie dobrze. - Utuliła ją momentalnie i poprowadziła ją przez rozszalały tłum odgradzając e od reszty różdżką, zaklęciem tarczy i łokciami jeżeli było trzeba. Poprowadziła rudowłosą do Henryka i Henleya stojących najpewniej już ku wyjściu z pomieszczenia. Wanda odstawiła ją w bezpieczne miejsce, chwyciła jeszcze za dłoń, rzuciła pokrzepiające spojrzenie i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować ta już pomknęła na środek, by zobaczyć czy ktoś jeszcze z jej przyjaciół czy znajomych nie potrzebuje pomocy. W końcu tak powinna postępować, tak? Pomagać innym, skoro zna jedno z użyteczniejszych zaklęć. Skoro ma możliwości to robi co może, mając nadzieję, że to cokolwiek da.
Pośród hałasu, pisków i wrzasków ledwo cokolwiek rozumiała – nie odnotowała kto dokładnie krzyczał nad jej łepetyną, bo ta skierowała akurat piwne spojrzenie na dwójkę młodszych Gryfonów – Soleil i Collina, którzy znajdowali się niedaleko jej postaci – zaledwie kilkanaście metrów od niej. Nie bacząc na nic, nawet na wpadające dzieci, które zderzały się z jej nogami ta doskoczyła jak lwica [bez przesady] do osowiałej blondynki, do której nie powinna się w życiu już odezwać, nie powinna, nie mogła. A jednak to zrobiła. Potężny dreszcz wstrząsnął jej sylwetką odzianą w czerwoną suknię, kiedy ta klękała przy Larsen, która z kolei pochylała się nad Collinem – biedny chłopaczyna zemdlał z tego wszystkiego. Czemu tu się dziwić? Ma tylko zaledwie trzynaście lat. Nie powinien być wystawiony na taką rzeź, jaka się w tej chwili działa.
- Nic Ci nie jest? - Spytała zduszonym głosem panna Whisper dziewczęcia, której przerażone pojrzenie miotało się na wszystkie strony. Wanda momentalnie poczuła kolejny uścisk w żołądku i okropny chłód, który gdzieś czaił się za jej plecami. Zignorowała go, a przynajmniej się starała. Przez moment skupiła się tylko na tych dwóch jednostkach, młodszych, być może słabszych, chociaż niekoniecznie. Odnalazła wzrokiem buzię młodszego Morisona, którego zawsze pasła czekoladowymi żabami. Któremu pomagała w lekcjach, dawała rady co do podrywania dziewcząt. Traktował ją jako starszą siostrę, której nie miał. Często wspólnie dokuczali Dłejnowi, obmyślali kolejne psikusy, które wywiną znajomym. Serce Krukonki ścisnęło się na to wszystko, a ona tylko pospiesznie odganiała od siebie złośliwe chochliki i demony, które powoli pragnęły opanować jej ciało.
- Pomożesz mi? – Widząc, że chłopak jest nieprzytomny i nic na razie tego nie zmieni zwyczajnie poprosiła o pomoc jego partnerkę, by ta przeniosła go z nią w bezpiecznie miejsce tuż przy wyjściu, by medycy się nim zajęli. By ktokolwiek inny się nim zajął. W jednej chwili miała ochotę wszystkich zagarnąć do siebie, przytulić, objąć i pogłaskać, jednak wiedziała, że nie da rady pomóc każdemu. Odgarnęła ciemne włosy z bladej twarzy Collina i spojrzała na Soleil – jej piwne tęczówki wwiercały się w nią łagodnie, ze zdecydowaniem - w takiej chwili jak ta nie było miejsca na roztrząsanie tego co było, a co się stanie. Musieli jednoczyć siły. Nie było innego wyjścia.
- Skierujmy się na dziedziniec, tam jest w miarę bezpiecznie. – Poleciła, bo w sumie tyle usłyszała w tym całym chaosie, że to właśnie w tamą stronę powinni przedzierać się uczniowie. Odczekawszy odpowiednią ilość czasu tylko odetchnęła, oczyszczając się ze wszystkich nieprzyjemnych myśli, które krążyły i co jakiś czas podgryzały jej podświadomość. Wyparła jednak je z siebie gładko i jasno dała do zrozumienia otoczeniu, że wszystko jest pod kontrolą.
- Wstawaj i chodź za mną. - Powiedziała do Gryfonki i nie czekając na nic tak naprawdę wsunęła przedramiona pod chude ciało przyjaciela, o którego dbała odkąd pojawił się w szkolę i uniosła go. Nie było tak źle jak się spodziewała, chociaż na początku nie miała siły się podnieść – zagryzła zęby, a mięśnie na jej twarzy zafalowały zgodnie kiedy ona najpewniej z niewielką pomocą blondynki przytuliła nieprzytomnego Morisona do piersi. Oddychała głęboko i miarowo dopóki jej ciało nie przyzwyczaiło się do nieznacznego ciężaru, które miała w ramionach szatynka. Różdżka w jej dłoni parzyła ją równomiernie, a sarna dalej hasała wśród uczniów, których na parkiecie pozostawało coraz to mniej. Wanda dojrzała gdzieś w oddali Wilsona, pielęgniarkę i pana Miltona. Poruszała się szybko i sprawnie jak na kogoś kto nie był nawet w szkolnej drużynie quidditcha – oglądała się jednak za siebie i sprawdzała czy panna Larsen za nią podąża. Czuła się dziwnie odpowiedzialna za tą osóbkę i zwyczajnie nie chciała, by coś jej się stało.
Gdy cała ich trójka przekroczyła wyjście Wanda przystanęła i padając na kolana ze zmęczenia ułożyła delikatnie ciało gryfoniastego towarzysza na zimnej posadzce. Jej klatka piersiowa unosiła się szybko, jakby ta przebiegła co najmniej maraton z Collinem na plecach- strużki potu ściekały po wandziowym czole zaraz to mieszając się z resztami tuszu na jej policzkach. Przedramieniem otarła twarz i zwróciła się do Soleil.
- Poczekajcie tutaj, zaraz pewnie ktoś się nim zajmie. – Kilka urywanych słów wyrwało się spomiędzy jej ust, kiedy ta ponownie się podnosiła i dzierżąc swoją różdżkę kontrolowała zwierzynę leśną. Nie wiedziała dokąd się kieruje. Może szukała pomocy, a może kogoś innego?
Gość
avatar

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyPon 13 Kwi 2015, 01:53

Nie wiedziała co też skłoniło chłopaka by podejść akurat do niej. Gdy rozejrzała się dookoła, zauważyła sporo innych samotnych osób. Wprawdzie przytłaczającą większość stanowili faceci, znalazłoby się jednak parę dziewczyn, i to zdecydowanie ładniejszych od Charlotty. A przynajmniej ona tak uważała. Nie wyróżniała się, była mocno przeciętna, cicha i spokojna, nie licząc wybuchów Sery. A mimo to podszedł do niej, nie zważając na dziwaczne zachowanie z którego była znana wśród innych uczniów. Omijali ją, Ci bardziej wtajemniczeni wytykali palcami jak jakiegoś odmieńca. No okej, można było powiedzieć że aż tak normalna to ona do końca nie była. Nie często bowiem zdarza się spotkać osobę z rozdwojeniem osobowości. Ale przecież nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Dwie osobowości to przecież podwójna zabawa podczas poznawania ich. Co z tego że jedna jest równie groźna co średniej wielkości owca, a druga potrafi być równie przewidywalna i bezpieczna jak tornado.
Charlotta przyjęła wypowiedziane przez chłopaka imię z dość sporą dozą zakłopotania. Rzadko kiedy zdarzało się że ktoś był dla niej tak po prostu miły. Słysząc wymyślone przez niego przezwisko delikatnie się uśmiechnęła. Nie miała nic przeciwko temu. Seraphine najwyraźniej również to przypasowało, gdyż siedziała jeszcze cicho, oddając kontrolę nad ciałem swojej siostrze. Ta zaś pozwoliła się poprowadzić Lucasowi, trzymając go pod ramię, wprost do Sali. Jako że bal trwał już w najlepsze, wszędzie dookoła zgrabnie poruszały się pary uczniów czy też nauczycieli bawiących się na całego. Wszędzie mieniły się kolory, a w uszach grała przepiękna muzyka. Oczy Charl błyszczały z radości, choć jej twarz prawie się nie zmieniła. Nawet Sera była pod wrażeniem, choć oczywiście nie ukazywała tego, schowana za maską niedostępności. Po drodze zauważyły że Lucas przywitał się z kilkoma uczniami już znajdującymi się na parkiecie. Z pewnością można się było spodziewać że chłopak będzie miał tu również innych znajomych. Nie każdy był przecież takim odludkiem jak Charl. W każdym bądź razie ledwie chwilę później dołączyli do kręcących się na środku Sali osób. Mimo że znała kroki, to podniecenie i przepełniająca ją radość dość mocno utrudniały jej poprawne wykonywanie ruchów, przez co parę razy nadepnęła delikatnie na stopę partnera. Gdyby Sera mogła, załamała by teraz ręce. Tak czy siak, przez tę parę krótszych czy dłuższych chwil naprawdę dobrze się bawiła. W pewnej chwili wszystko się jednak zmieniło. I choć nie było tego widać na pierwszy rzut oka, to w Sali zrobiło się naprawdę zimno, nawet pomimo bycia rozgrzanym po tańcu. Charl zadrżała. Po chwili jej umysł, czy raczej świadomość przytłoczyła czyjaś oślizgła, mroczna obecność. Nawet nie zauważyła kiedy rozdzieliła się z Lucasem. Zachwiała się, oparła o ścianę, i w tym momencie zobaczyła ich. Dementorzy, widma śmierci i cierpienia jakimś cudem dostały się do zamku. Sera również odczuła ich obecność, choć może nieco łagodniej od Charl, gdyż znała jedynie przykre wspomnienia z dzieciństwa. Nadal jednak miała w sobie to uczucie potwornego żalu i smutku, rozpaczy graniczącej z szaleństwem. Ostatkami sił dotarło do niej że Charl siedzi na ziemi, z zamkniętymi oczami z których spływały łzy. Starała się do niej mówić, jednak ona jej nie słyszała; wciągała ją bezdenna czerń wszystkich wspomnień których nie pamiętała. Zmusiła się by przejąć jej miejsce, co zresztą nie było łatwe. Ciało okazało się nadzwyczaj ciężkie. Nie wyjmowała nawet różdżki, bowiem nie znała nawet zaklęcia mogącego pomóc jej w tej sytuacji. Zaczęła się odsuwać jak najdalej, słyszała krzyki innych uczniów, donośne głosy nauczycieli, wśród których wyłapała polecenie ucieczki na Dziedziniec. Modliła się do siebie by ani jeden z tych czarnych potworów się do niej nie zbliżył. Charl już była na granicy rozpaczy. Jeszcze trochę i całkiem się w niej pochłonie. To są właśnie konsekwencje podzielenia osobowości, niech to szlag.
Aristos Lacroix
Aristos Lacroix

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyPon 13 Kwi 2015, 01:56

Jej śmiech wybrzmiał między nimi, zawibrował w powietrzu, odegnał ciemną chmurę znad głowy dziewczyny i dosięgnął uszu Watts’a, gdy odwróciła się do niego niespodziewanie, zacisnęła dłonie na klapach marynarki Krukona i wspinając się na palcach złożyła na jego policzku krótki pocałunek. Przelotna pieszczota poprzedzana falą winogron i fiołków, słodka aromatem bezbarwnej pomadki do ust i ciepła stanowiła nieme przeprosiny za przedstawienie, którego wątpliwie zadowolonym świadkiem musiał się stać.
- Nie bój się, Watts, nie mam najmniejszego zamiaru tańczyć. Z drugiej strony myślę, że nie pogardziłabym kieliszkiem wina. Ewentualnie dwoma – mrugnęła, przywołując na usta chochliczy grymas; łobuzerski uśmieszek diabła wcielonego, którego każde słowo należało analizować i rozkładać na czynniki pierwsze, bo nigdy nie można było być w stu procentach pewnym co też Gryfonka ukrywa pod pozornie nic nie znaczącymi półgestami i powłóczystymi spojrzeniami.
Pozwoliła by na powrót otoczył jej talię ramieniem, kiedy skierowali się w stronę najbliższego stolika; jej cel, karafka wypełniona czerwonym winem, jawił się na horyzoncie niczym obietnica zbawienia, niesiona z cierpkim posmakiem alkoholu na języku i odrobiną zdrowego w tej sytuacji otumanienia, którego Gryfonka pragnęła niczym świeżego powietrza. Nie czekając na Watts’a, absolutnie wbrew jakimkolwiek zasadom, sama sięgnęła po naczynie i rozlała wino do dwóch kieliszków, jeden z nich podając swojemu partnerowi. Bławatkowe spojrzenie prześlizgnęło się po jego twarzy, musnęło szczękę, a później skupiło się na powrót na otoczeniu, które za sprawą zaklęć ponownie przechodziło transformację. Niemal zakrztusiła się winem, napotykając wzrokiem Evana i jego afro; zasłoniwszy usta dłonią oparła czoło na klatce piersiowej Bena i rozchichotała się szaleńczo, próbując jednocześnie opanować ten mało dyskretny napad wesołości.
Kiedy wreszcie chwyciła oddech, zarumieniona od śmiechu, z oczami błyszczącymi od łez wesołości i wyprostowała się, posyłając łagodnie rozbawionemu Krukonowi roziskrzone spojrzenie, nagły chłód prześlizgnął się po Wielkiej Sali, dosięgnął świec; Gryfonka odwróciła się instynktownie, rozejrzała. Coś lepkiego, nieprzyjemnie lodowatego zaczęło wspinać się po jej karku, dotykać odsłoniętych ramion, przesyłając dreszcze po całej długości kręgosłupa. Odszukała dłoń Watts’a, odkładając kieliszek na stolik, nim jednak zdążyła się odezwać, drzwi prowadzące do pomieszczenia otworzyły się z hukiem, a jedna z szyb rozprysnęła się niebezpiecznie blisko Bena i Aristos. Błyskawicznie sięgnęła po różdżkę, pozwalając zmysłom na reakcję odruchową, wyuczoną przez treningi z Rosierem i instynkt, który zapalił się czerwoną lampką gdzieś w tyle jej głowy już kilka sekund wcześniej.
- Protego Horribilis! – krzyknęła, wznosząc barierę w ostatnim momencie; fragmenty szkła odbijały się od niej, osłaniając Krukona, Aristos i kilka przypadkowo obecnych dostatecznie blisko osób, niestety to nie wystarczyło by zatrzymać nadciągającego dementora.
Czarna postać wyrosła nad ich głowami niczym duch, zamajaczyła na tle granatowego nieba, zafalowała gdzieś obok, przynosząc ze sobą falę chłodu; zimna przenikającego tak boleśnie głęboko, jak woda wdzierająca się siłą do ust i nosa, szczypiąca w oczy, wypełniająca głowę nieprzyjemnym, niezidentyfikowanym szumem i stukotem, który był jedynie echem jej własnego, bijącego w szaleńczym tempie serca.
Pozwoliła by to uczucie zawładnęło nią na kilka chwil, by wślizgnęło się do wnętrza, dosięgnęło do duszy, której młodzieńcza jasność od dawna, powoli acz nieubłaganie, powlekała się trącającym zgnilizną mrokiem. Pozwoliła na to, z przerażeniem zdając sobie sprawę z tego z kim ma do czynienia; z czym przyszło jej się zmierzyć. I choć w głowie formowała jej się inkantacja zaklęcia zdolnego przegnać stwora, wiedziała, że nie zdoła go użyć. Pogarda niesiona na ramieniu przez wiele długich miesięcy, którą dzieliła razem z Evanem, skutecznie dyskredytując moc białej magii sprawiła, że wystawiła samą siebie na niebezpieczeństwo, którego żadne z nich się nie spodziewało. Dementorzy byli wszak naturalnymi poplecznikami Voldemorta, kto więc u diabła mógł przewidzieć, że zechcą wpaść w odwiedziny na szkolny bal?
Syknęła jak kotka, znów unosząc różdżkę; zaciśnięte na rozgrzanym drewnie palce przestały drżeć, choć w niebieskich oczach wciąż migotało przerażenie, powoli, lecz konsekwentnie wypierane przez chłodną determinację. Chęć przetrwania.
- Watts, do drzwi. Już – warknęła gardłowo, zaciskając zęby gdy kolejna fala chłodu i mdłości podeszła jej do przełyku wraz z mglistymi wspomnieniami rodzinnego domu, palców Vincenta sunących po ciele i wzroku Rosiera, wpatrującego się w nią z pogardliwą wściekłością w powoli ciemniejącej sypialni w Emerald Fog. Kątem oka dostrzegła błyszczący punkt, później kolejny; zdolni do wyczarowania patronusa aurorzy i kilku uczniów ruszyło na odsiecz tym, których moc obrzydliwych napastników wyeliminowała z rozgrywki. Aristos odwróciła się, opuszczając dłoń – tarcza zamigotała i rozpłynęła się, napuszczając na nich do tej pory ledwo wstrzymywaną powódź zimna i obezwładniającego smutku. Gryfonka zachwiała się, przygięło ją do ziemi na krótki moment; dłonie oparte na kamiennych płytach dosięgnęły kilku odłamków szkła, palce zacisnęły się na nich boleśnie mocno, rozcinając delikatną skórę. Zapach krwi otrzeźwiał.
Podniosła się powoli, z trudem, ale podniosła, nim Watts zdążył chociaż uchwycić jej ramię. Na drobnej, kociej twarzyczce zamigotała determinacja.
- Zbierajmy się stąd, do cholery – jęknęła kolejny raz wznosząc różdżkę do zaklęcia tarczy, jednocześnie szukając wzrokiem Rosiera. Gdzieś tu, do diabła, musiał być.
Harry Milton
Harry Milton

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyPon 13 Kwi 2015, 08:56

Po odstawieniu Luca i Yumi w okolice wzroku pielęgniarki, aby pani prefekt mogła pociągnąć partnera do wyjścia, wciąż czuł przemożoną potrzebę niesienia pomocy zebranej w bankietowej sali dzieciarni. Zapewnie miał zdecydowanie mniejsze doświadczenie z dementorami od nich, zważywszy na możliwość przyuczenia się zaklęcia odpychającego te szkaradne istoty. Wiedza zdobyta w kameralnym społeczeństwie żywiącym się krwią innych zostawiła piętno na osobowości Miltona, który odczuwał większą zażyłość z czarodziejami niż – jak wielu twierdziło – upiorami śmierci. Wspólny mianownik wysysania energii życiowej był równocześnie ostatnim podobieństwem, jaki widział ku swemu nieszczęściu.
Dla orzeźwienia umysłu przesunął spoconymi z wysiłku dłońmi po twarzy, wyczuwając przyspieszony puls szumiącej we własnym ciele krwi. Chęć mordu zakwitała na żyznej glebie okraszonej szaleństwem rozpaczy i smutku, któremu Milton stopniowo ulegał coraz bardziej – świadomie przebywając pod czarną chmurą dziesiątków płaszczy. Zatrzymał się jedynie po to, aby złapać oddech i jego zamiarem było dobrnięcie do kolejnych słaniających się na podłodze uczniów, przeczuwających nieuniknioną śmierć jeśli ratunek nie nadejdzie w porę.
Świetlista sarenka przemknęła tuż obok niego, jednak wystarczył jeden rzut oka, aby odnalazł potrzebną siłę do stawienia kolejnych kroków. Nie obchodziło go, z czyjej dłoni wyszedł patronus, ponieważ nie miał czasu tkwić we względnym bezruchu. Hucząca cicho sowa odganiała coraz więcej stworzeń, jednak to w kwestii aurorów i nauczycieli pozostawało uchwycenie bądź przegonienie demonów śmierci. Uczucie bezsilności wlało się lodowatym strumieniem w jego jelita, tworząc nieprzyjemny ciężar na żołądku, od którego zgięło go wpół i jedynie pusty żołądek uchronił go od zwrócenia ostatniego posiłku. Zaciskając zęby, zazgrzytał z wściekłości i bohatersko rzucił się do przodu, odganiając od siebie myśli odebrania komukolwiek z tu obecnych życia.
Nie tym razem – podparł się tymi słowami, a z podświadomości zaatakował go widok zmarłego Victora, którego ciało przetransportował do św. Munga. Siła oddziaływania dementorów sprawiła, że nie był w stanie odepchnąć od siebie żalu i wyrzutów sumienia trawiących duszę.
Nim się spostrzegł, dostrzegł przed sobą dementora odwróconego plecami w jego stronę, szykującego się do oddania pocałunku nad jednym z nieznanych Miltonowi uczniów. Przyspieszył kroku, po raz kolejny transmutując ciało w opierzonego czarnego ptaka, który szponami zaorał powietrze w miejscu gdzie w domniemaniu znajdowała się głowa czarnego stwora. Przeraźliwy pisk wdarł się do umysłu nauczyciela, który zatoczył koło nad Gabrielem i niezgrabnie wylądował przed uczniem. Szary dym na krótki moment spowijał sylwetkę rudzielca klęczącego na jednym kolanie, tworząc z siebie żywą tarczę przed półświadomemu Krukonowi. – Możesz wstać? – rzucił przez ramię, nie odwracając spojrzenia ani na moment od zdezorientowanego, szykującego się na atak dementora. Magia otaczająca ze wszystkich stron Miltona dodawała pewności siebie ruchom, dzięki czemu jego ręce do połowy obleczone były czarnymi piórami niedokończonej transformacji – jak gdyby mężczyzna świadomie kontrolował ciało i uniemożliwiał dokończenie dzieła. Brak odpowiedzi utwierdził go w przekonaniu, że musi zerknąć na chłopaka choćby na chwilę, aby tylko upewnić się w jakim jest stanie. Nim dostrzegł cokolwiek, dementor zaatakował z błędnym ognikiem rozświetlonym w rozwartych ustach.
Nauczyciel dokończył przemianę w kruka po raz kolejny, swoją natarczywością rozpraszając uwagę zmory – szarpiąc powietrze na karku, po twarzy, przywołując go złośliwymi skrzekami, co było jedyną bronią Miltona. Nawet przez myśl mu nie przyszło, że Wilson dostrzega nienaturalną szybkość w jego ruchach i jego podejrzenia pogłębiają się.
Dwayne Morison
Dwayne Morison

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyPon 13 Kwi 2015, 09:16

Sylwetka stażysty od Zaklęć majaczyła mu przed nosem tak niewyraźnie, że jedynie straszliwy głos pielęgniarki był w stanie go orzeźwić. Pijanym wzrokiem potoczył w stronę półprzytomnej Laurel, która najciężej z całej trójki znosiła obecność dementorów i poddawała się bezbronnie ich woli. Jolene płakała rzewnymi łzami równie mocno jak sam Puchon, jednak ukrycie tak olbrzymiego smutku było poza zasięgiem jego umiejętności. Popatrzył na przyjaciółkę kiedy sunęła gorącymi, niemalże parzącymi palcami po jego twarzy w chwilach, gdy głowa ciążyła mu niemiłosiernie i ochota na drzemkę była najsilniejsza. Głupowaty uśmiech błysnął tylko na krótki moment, kiedy patronusy rozświetliły gwałtowny mrok okrywający salę.
Joe przejęła dowodzenie na ich grupą, chwytając mocno dłonie przyjaciół i nim zdążył się drugi raz zastanowić – biegli niczym galopujące hipogryfy w kierunku ogromnych drzwi wyjściowych. Kątem oka dostrzegał sylwetki kolegów i koleżanek, zemdlonych widokiem upiorów, całkowicie zdanych na trzeźwo myślące grono pedagogiczne. Nie zatrzymywał się, chociaż przy ósmym kroku stopy zaplątał mu się i gdyby nie to, że wyszarpnął rękę z ujęcia Jolene – cała trójka zaryłaby twarzami w podłogę. Amortyzując upadek rękoma, musiał wypuścić różdżkę z dłoni, która ochoczo poturlała się do przodu pozostawiając Morisona na łaskę i niełaskę. – Biegnijcie! – Krzyknął do dziewczyn, widząc że przyjaciółka zatrzymuje się, aby zawrócić i pomóc mu pozbierać cztery (obolałe) literki. Treningi quiddicha nie poszły na marne, ponieważ Dwayne wstał zadziwiająco prędko, wlepiając swoje spojrzenie w coraz bledszą i słabszą Laurel. Widział, że Jolene przytrzymuje ją całym ramieniem i przemawia do niej, aby odzyskała chociaż cząstkę świadomości na dalszą ucieczkę. Kiedy do nich podbiegł, wyczuł nagłe opóźnienie tempa ich szaleńczego biegu i jedyne co mu przyszło do głowy oznaczało dodatkowy ciężar dla niego. Pośpiesznie schylił się po różdżkę, jednak rzucając kolejnego patronusa nie uzyskał niczego prócz białej mgiełki pełzającej między trójką Puchonów.
Przynajmniej jakieś zabezpieczenie – westchnął w myślach, stając tuż za plecami Lancasterówny. Wystarczyło jedno ukradkowe spojrzenie, zaledwie ułamek sekundy skrzyżowanego wzroku, aby Joe wiedziała co zamierza zrobić chłopak i bezwiednie odsunęła się, robiąc mu więcej miejsca do heroicznego manewru. Z tłumionym sapnięciem i przegryzioną wargą uniósł niemalże całkowicie bezwładnego aniołka, z zaskoczeniem dostrzegając lekkość jej ciała. – Idziemy – mruknął bardziej do siebie niż do Jolene, wiodąc wzrokiem za błękitno-białą mgiełką wciąż lawirującą między stopami. Trzymał mocnym chwytem różdżkę w dłoni, której przedłużenie znajdowało się pod zgięciem kolan Laurel; druga zaś ręka przytrzymywała plecy Puchonki, podczas gdy głowa i połowa ciała opierała się na jego torsie.
Drzwi prowadzące na korytarz znajdowały się coraz bliżej, wystarczyło tylko kilka kroków, aby wypali na zewnętrz wielkiej sali i pobiegli po ratunek na świeże powietrze.
Laurel Lancaster
Laurel Lancaster

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyPon 13 Kwi 2015, 11:19

Przenikliwe zimno dogłębnie sprawdzało każdy zakamarek jej ciała. Przenikało przez skórę, nabłonek, mięśnie siejąc spustoszenie. Wgryzało się i nie chciało puścić – mocno trzymało niewidzialnymi łapskami i tylko pogłębiało morderczy uścisk. Dziewczyna momentalnie pobladła – czuła jak jej młodociane serce bije coraz szybciej i głośniej i to nie za sprawą obecności chłopaka, z którym przyszła na bal, a za sprawą strachu. Przeraźliwego strachu, który wstrząsał jej drobnym ciałkiem raz za razem niczym fale obijające się o brzeg plaży. Nie mogła z tym nic zrobić, nie umiała z tym walczyć. Stała tylko tak bezwiednie, jak pionek, jak nikt nic nie warty i wpatrywała się ślepo w jakiś punkt ponad ramieniem dziewczyny ze starszej klasy. Nie ruszała się, nie czuła takiej potrzeby – stała jak ten przysłowiowy słup soli mając szeroko otwarte błękitne ślepia zasnute mgłą.
Słyszała w głowie wiele głosów. Te należące do rodziców mówiące o tym, że żałują, że się urodziła. Kolegów z drużyny – po co im baba w grupie, która ledwo co umie latać na miotle? Dopiero co wyrosła z pieluch i już pcha się do drużyny? Bo co? Bo ma protekcję starszego brata, który jej nie cierpi i odgania ją ręką za każdym razem, gdy się do niego zbliży? Nikt nie chce się z nią kolegować, nikt! Jesteś niepotrzebna, Laurel – wwiercający się w czaszkę pisk tylko powtarzał te słowa jak mantrę, jak coś ważnego, coś, czego nie można przegapić. I biedna blondynka słuchała tej wypowiedzi i tylko mrugała, gdy ta się kończyła i tak w kółko. Nie zwracała uwagi na to co się dzieje, tak bardzo chciała się znaleźć w ramionach matki która przecież jej nienawidzi. Nie może na nią patrzeć, nie chce jej mieć za córki, bo co za córka? . Drgnęła.
Nie zauważyła błękitnego zwierzyńca w Sali, nie interesowało ją to kto mdleje, a kto nie. Nie czuła nic prócz strachu, który ją obezwładniał, że ta nawet nie mogła ruszyć dłonią, by dobyć różdżki. Nie znała zaklęcia patronusa, nie umiała się nim posłużyć, nie była tego godna. Nie wiedziała nawet kiedy ktoś chwycił jej dłoń – jak się potem okazało była to sama Jolene, o którą była zazdrosna. Teraz jednak najpewniej byłaby jej wdzięczna, gdyby nie szok, który ją omamił. Patrzyła na nią, ale jej nie widziała. Nie kontaktowała zupełnie, jej ruchy były oporne, sztuczne, mechaniczne. Biegła za nimi nie rozumiejąc słów, które do siebie kierowali i chociaż chciała je zrozumieć czuła się tylko obgadywana. Usta dementora najpewniej z łatwością i wielką chęcią musnęłyby jej odsłoniętą duszę i zjadłyby ją ze smakiem gdyby nie starsi przyjaciele, którzy postanowili się nią zaopiekować.
Joe jawiła się jej niczym księżniczka, dama, która ratuje świat, która ratuje swych poddanych, dba o nich i szepcze im słodkie słówka na dobranoc. Dwayne natomiast dalej był dla niej ucieleśnieniem marzeń – wysoki i barczysty, kochany i skromny, niezwykle dzielny i odważny. I chociaż policzki miała suche to miała przeogromną ochotę zapłakać – z bezsilności, że nic nie robi i staje się dla grupy tylko ciężarem. Nie mówiła jednak nic, nie mogła wydusić z siebie żadnego słowa tylko coraz to mocniej ściskała dłoń panny Dunbar i pana Morisona jakby od tego miało zależeć jej życie. I poniekąd tak było.
Nie miała siły na dalszą ucieczkę co było widać – i chociaż była wysportowaną dziewczyną, nie stroniła od treningów – wielokrotnie Henry dawał jej popalić w ogródku rodzinnym to zwyczajnie się wypaliła. Ledwo co stała na nogach, słaniała się, co również zauważyli jej przyjaciele. Gdy Dłejn postanowił chwycić ją w ramiona chciała się opierać, chciała powiedzieć nie, że nie trzeba, po co, ona da radę. Ale nie dała. Kuszący dotyk młodzieńca i jego zapach, tak dobrze znany, który dopiero teraz pozwoliła sobie przyswoić otulił ją cudowną mgiełką. Wtuliła twarz w jego tors trzymając się kurczowo jego wykrochmalonej koszuli. Wstrzymywała oddech i nawet teraz nie zamykała oczu widząc, że zbliżają się ku wyjściu.
Eric Henley
Eric Henley

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyPon 13 Kwi 2015, 13:25

W wielkiej Sali nie pojawił się srebrny lis, ani nawet jakakolwiek mgiełka mająca w choćby niewielkim stopniu go przypominać. Czując przeszywający lewą nogę ból Eric upadł na jedno kolano. Przez całe to zamieszanie nie miał pojęcia kiedy właściwie uszkodził sobie kość, jednakże nie miało to aktualnie najmniejszego znaczenia. Aktualnie znaczenie miał fakt, że nie był na tyle silny by wyczarować patronusa, a Murph walczyła gdzieś tam zdana tylko na siebie. Kilka chwil później- mając wciąż przed oczyma jej rude kłaki - spróbował podźwignąć się na nogi. Skończyło się tylko na potężnym ukłuciu bólu i upadku na twardą posadzkę. Nagle ktoś wyszarpnął mu różdżkę z dłoni – jej prawowity właściciel Hendryk Lancaster.
-Hendryk…Ja potrafię patronusa, wziąłem Twoją różdż….Pomóż Murph, proszę…nie mogę jej stracić, nie Murph…- bełkotał chwytając się kurczowo materiału jego  koszuli bez kołnierzyka – Wandzia?- powtórzył Eric.
Słysząc imię krukonki chłopak poczuł delikatną ulgę. Wandzia w przeciwieństwie do niego nie była słaba, dlatego nawet mimo paraliżującego go strachu był niemal pewien, że jeśli Ona ruszyła na ratunek jego przyjaciółce obie wrócą całe i zdrowe. Gryfon wsparł się na ramieniu puchona i będąc już prawie wyprostowanym omiótł zamglonym spojrzeniem wielką salę wyglądającą teraz jak prawdziwe pole bitwy. Szukał wzrokiem Murph. Szybko dostrzegł kulącą się ze strachu sylwetkę o rudej czuprynie i sunącego ku niej dementora. Na kilka sekund stracił oddech. Chciał wyszarpnąć się z uścisku podtrzymującego go kolegi, jednak wtedy zobaczył płomienistą czerwień sukni Wandy i srebrną łanię odpędzającą kościste palce strażnika Azkabanu od bezbronnej Gryfonki. Zamknął oczy i przełknął głośno ślinę. Czuł, że wszystkie wnętrzności niedługo odmówią mu posłuszeństwa podobnie jak noga, dlatego przestał walczyć z puchonem próbującym wyprowadzić go z Sali balowej. Dał się powieść ku drzwiom, a pod zamkniętymi powiekami wciąż zachowywał obraz walczącej z dementorem Wandzi. Na pewno są już bezpieczne. Zaraz wszyscy spotkamy się przed wyjściem- powtarzał w myślach jak mantrę niemal nie zwracają uwagi na pulsujący w nodze ból. Otworzył oczy.
-Nie musisz mnie…- rzekł niewyraźnie do kolegi uginającego się pod jego ciężarem i zacisnął zęby.
Nie chciał być dla nikogo balastem, dlatego mimo przeraźliwego bólu ostatnich kilka chwiejnych kroków przeszedł niemal o własnych siłach, a gdy wyglądało na to, że otoczeni nauczycielami i Aurorami byli już bezpieczni, puścił puchona i zwalił się z trzaskiem na podłogę.
-Dziękuję…- rzucił krótko do swojego wybawcy.
Bolało niemiłosiernie, a na samą myśl o jakimkolwiek ruchu robiło mu się niemal niedobrze, jednak  teraz liczyła się tylko Murph.
Zlokalizował ją kilka sekund później, miała rozdartą na udzie suknie i zakrwawione usta – wyraźnie widać było, że ona również próbowała go odszukać.
- Murph – wrzasnął nie zastanawiając się nad tym co właściwie robi, jedyne czego pragnął to zwrócić na siebie jej uwagę. Widząc jak odwraca ku niemu wzrok, popierając się rękoma Gryfon podźwignął się na nogi. A właściwie na jedną nogę, na której zaczął niemal skakać  w jej kierunku. Nikt nie zwracał teraz uwagi na to, że wyglądał zapewne jak kretyn, wszyscy próbowali odszukać swoich przyjaciół. Gdy był już zaledwie kilka kroków, a raczej podskoków od przyjaciółki, uśmiechnął się i  syknął na powitanie, jakby chcąc powstrzymać ją od komentarza na temat sposobu jego poruszania się:
-Ani słowa – wiedział, że Ruda zrozumie jego ton i niemal rzucił się jej w ramiona. Nie silił się na utrzymywanie równowagi, czuł, że zaraz oboje się przewrócą.
Na gacie merlina wystarczy już tych upadków – przeszło gryfonowi przez myśl, jednak było już trochę za późno. Wprawdzie tym razem uniknęli kolejnych urazów, ale sekundę później siedzieli już na podłodze obejmując się nawzajem. Ich wspólna niezdarność sprawiła, że Eric niemal zaczął śmiać się przez łzy. Po chwili wplótł palce w rude włosy przyjaciółki i oparł swoje czoło na jej czole. Niemal dotykali się nosami. Czuł jej przerywany oddech.
-Wyglądasz jak po starciu z dementorem – odezwał się niemal szeptem, cały czas wpatrując się w szaroniebieskie tęczówki – Leci ci krew – skomentował jej przegryzioną wargę i delikatnie otarł kciukiem okolice ust przyjaciółki – Bałem się, że już nigdy…-zaczął chaotycznie ale uznał, że słowa są zbędne. Znała go jak nikt inny, i na pewno doskonale wiedziała czego się obawiał.
-Nic mi nie jest – uprzedził pytanie rodzące się w oczach Murph –Tylko trochę boli mnie noga…ale co z Twoj… - powiedział drżącym głosem na widok delikatnego poparzenia na udzie dziewczyny – Rozdarła Ci się sukienka – dodał zatrzymując wzrok na jej podołku. Powinni się ruszyć, ale nie miał najmniejszej ochoty wypuszczać przyjaciółki z rąk.
Henry Lancaster
Henry Lancaster

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyPon 13 Kwi 2015, 14:23

Mieli ręce pełne roboty i pełne ciał osób, które nie były w stanie wyjść o własnych siłach i Henry się im wcale nie dziwił. Wzdłuż kręgosłupa przebiegały lodowate dreszcze przypominające jak blisko są potwory gotowe pozabijać ich wszystkich, żeby się nasycić. Henry nie miał nawet kiedy obserwować jak sobie radzą inni. Musiał doprowadzić Erica i Murphy w bezpieczne miejsce. Chociaż niósł połowę ciała Gryfona, znalazł kawałek swojej ręki i chwycił nadgarstek rudowłosej dziewczyny, bo nie zamierzał zostawiać jej w tyle. Lancaster stał o własnych siłach tylko i wyłącznie dzięki treningom quidditcha i niezłej kondycji. Tak po prawdzie był blady jak ściana i gdyby nie fakt, że każda para rąk jest potrzebna w Wielkiej Sali, sam położyłby się na podłodze i stracił przytomność.
- Nie mów, tylko idź. Trzymam Murphy, jest za tobą. - mruknął do kumpla i go puścił, gdy ten zaczął się wyrywać do przodu w efekcie wywracając orła. Henry uderzył się otwartą ręką w czoło i przez chwilę stał nieruchomo czekając aż dwoje przyjaciół powita się, przytuli, sprawdzi czy żyją, czy nic im nie grozi. Kilka sekund letargu, odszukał wzrokiem Wandę pędzącą w stronę Soleil i leżącego Collina. Na widok młodego gryfona Henry jeszcze bardziej pobladł, ale nie rzucił się do niego biegiem. Najpierw ta dwójka, potem on, jeszcze Laurel...
- Nie ruszajcie się chwilę. - powiedział zmęczonym głosem do Gryfonów, klękając przed kończynami Erica. Dotknął jego kolana i obejrzał go ze wszystkich stron. Bez żalu usunął kawałek nogawki brzydkiego garnituru, odsłaniając spuchniętą nogę. Nie mógł za wiele teraz zrobić. Przyłożył końcówkę różdżki do kończyny Erica, nie pytając go o pozwolenie i zaufanie w kwestii udzielenia minimalnej pomocy. Z różdżki wydobyło się ciepło i po paru minutach bezruchu, noga Erica była unieruchomiona ciasnym sztywnym bandażem, cholernie niewygodnym jak się domyślał, ale to było zawsze coś. Przesunął się ku Murphy i zatrzymał wzrok na poparzeniu na odsłoniętym udzie. Wyglądało brzydko, Henry oceniał je jednak jako niegroźne, chociaż co on mógł wiedzieć? Po prostu próbował im pomóc, jakoś ulżyć przez chwilę. Rozejrzał się wokół siebie jakby szukając punktu zaczepienia, aż w końcu zrezygnowany wykonał w powietrzu skomplikowany ruch różdżką, wyczarowując skądziś kilka kostek lodu w foliowym opakowaniu - takich kostek do drinków. Podał je Murphy z cichą poradą przyłóż do poparzenia. Był pewien, że nie wiedzą o jego obecności ani o tym, że cokolwiek przy nich robi. Patrzyli na siebie jakby świata poza sobą nie widzieli i doskonale ich rozumiał. Znał to uczucie. Przez cały ten czas milczał i zaciskał zęby, działając mechanicznie i bez zbędnych komentarzy. Później zajmie się nimi Poppy, do tego czasu muszą po prostu siedzieć i czekać aż dorośli w końcu wypędzą zmory z Hogwartu.
- Oszczędzajcie się. - mruknął do dwójki Gryfonów i nie patrząc na nich wstał i odszukał wzrokiem bladą Wandę. Niosła w ramionach Collina, a więc podszedł do nich w kilku większych susach i pomógł ułożyć młodego na podłodze. - Sol, usiądź z tej strony i trzymaj jego głowę na kolanach. - poprosił jasnowłosą dziewczynę, nie patrząc na nią ani nie nawiązując z nią innego kontaktu. Henry podwinął rękawy już i tak podartej koszuli. Poderwał się z miejsca na widok Jolene ciągnącej ze sobą Dwayne'a, który z kolei trzymał w ramionach jego siostrę. Cała trójka wyglądała jak żywcem wyjęta z horroru. Ale i tak cieszył się, że są cali i zdrowi. Prawdopodobnie, skoro są w stanie sami tutaj przyjść.
- Laurel. - to był spory cios, gdy zobaczył jej blade policzki. Podbiegł do Dwayne'a i zamiast zająć się Collinem w jakikolwiek sposób, zabrał przyjacielowi dziewczynę z ramion, z łatwością przejmując jej ciężar na siebie. - Będę jej pilnował. Collin jest nieprzytomny, leży przy Soleil. Nic mu raczej nie jest. - poinformował go pustym i martwym głosem, uciekając przed nim wzrokiem aby nie zdradzić się, że jest na skraju swoich sił. Ruszył z Puchonami do bezpiecznego miejsca przed Wielką Salą. Postawił siostrę na podłodze, ale na wszelki wypadek trzymał mocno jej ramię. Odgarnął włosy z jej twarzy, zdziwiony brakiem łez. Dlaczego od razu jej nie znalazł? Dobrze, że była z Joe i Dwayne'm, nic jej nie było. Zwykłe przerażenie, strach.
- Ocknij się, chochliku. Rodzice mnie zabiją jeśli coś ci się stanie. - chociaż próbował żartować, to mu to po prostu nie wyszło. Nie miał sił zmusić warg do ułożenia się w uśmiechu, nie ma sensu grać i udawać, że jest w porządku. Henry był wyczerpany, słaniał się na nogach, ale dalej jakaś dziwna siła trzymała go w pionie. W przypływie braterskich uczuć zamknął w ramionach małą Lau, jego życiową zmorę, tę największą wredotę w Hogwarcie. Nic jej nie było, jest w jednym kawałku. Po chwili odsunął się od niej na długość swoich rąk i sprawdził czy nie potrzebuje medycznej pomocy, której do pewnego stopnia był w stanie samodzielnie udzielić.
- Chodź, usiądź. - wziął ją za rękę i zaprowadził do Gryfonów. - Przytrzymacie ją? - zapytał Erica i Murphy, nakazując swojej siostrze usiąść na zimnej podłodze i oprzeć się o ramię rudowłosej Gryfonki. Wrócił do Soleil, Collina i Wandy, bledszy niż dotychczas. Klęknął przy nich i patrzył na małego Morisona z bezradną miną. Zakrył ręką swoją twarz i po prostu jęknął z bezsilności.
Jared Wilson
Jared Wilson

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 EmptyPon 13 Kwi 2015, 14:49

Stanął naprzeciwko jednego z dementorów, śląc wprost w jego paszczę porządnego aurorskiego patronusa. Kątem oka widział Miltona i nie podobało mu sie to, co robił. Nie chodziło o to, że na swoje sposoby ratował dzieci, ale o to, w jaki sposób to robił. Nie miał różdżki, transmutował się non stop w kruka, a gdy ostatnio przeglądał jego akta chyba nie zauważył wzmianki o animagii. Kto mu miał dostarczyć archiwalne dokumenty Miltona? No tak, Clintonówna i nie przypominał sobie, aby to robiła. Jared podzielał swoją uwagę i widział każdy ruch Miltona, potrafił określić jego położenie, pojąć z daleka, że coś tutaj śmierdzi i nie jest to tylko odór dementorów.
Chłód przywrócił jego uwagę do dementorów. Przez głęboką analizę nauczyciela ONMS, dementor sięgnął do dna duszy Wilsona, wyciągając stamtąd jego ojca. Auror stał nieruchomo z uniesioną różdżką i patrzył w paszczę potwora, na chwilę zapominając o stalowych nerwach, jakimi powinien się wykazać. Gdy uslyszał głos Setha Seniora, ocknął się. Tak samo pisk, znajomy pisk dziecka, które potrzebowało pomocy. Wilson z dzikim warknięciem zamachnął się różdżką śląc błękitną surykatkę wprost do paszczy potwora, odganiając go od siebie i od ziemi. Nie przerywając płynnego ruchu zwierzę rzuciło się z otwartym pyskiem na kolejnego, odbijając od siebie potężne niebieskie światło wżerające się w czarne kaptury dementorów. Oraz głównie tego, wiszącego nad jego córką. Jared się wściekł. Bardzo się wściekł. Ignorując potrzebujących uczniów w kilku susach doszedł do sceny i silnym zaklęciem z hukiem odrzucił na boczną ścianę perkusję i inne muzyczne sprzęty. Kucnął i wyciągnął swoje dziecko z marnej kryjówki, po drodze zabierając jej różdżkę i chowając ją do kieszeni ciasnego garnituru. Skai wylewała mu się z rąk, a z jej brwi płynęła krew. Gniewnym krokiem ruszył z nią w stronę wyjścia. Nie ruszał różdżką, a jego patronus ochraniał ich ze wszystkich stron, rzucając się do gardeł dementorów. Skai była słaba, była małym dzieckiem, które nie radzi sobie w żadnej sytuacji. Musiał ją w końcu podszkolić, nauczyć godnego noszenia jego nazwiska, ale gdy patrzył na jej śpiącą, niewinną kremową twarz, budziły się w nim jakieś ciepłe uczucia przeznaczone głównie dla niej. Następny dementor chciał z tego skorzystać i dopaść Wilsona zza pleców, ale został odparty którymś z patronusów. Mężczyzna wyminął Miltona i w ciągu paru sekund znalazł się między Sofią a Poppy.
- Zajmijcie się moim dzieckiem. - ułożył nieprzytomną dziewczynkę w ramionach Sofii, automatycznie u niej. Zacisnął palce na różdżce i wziął parę głębokich wdechów dla zachowania kontroli nad sobą. Rzucił okiem na zebranych ewakuowanych uczniów. W jaki sposób dementorzy wkroczyli do Hogwartu? Kto do tego dopuścił? Wilson podjął decyzję, że kontynuuje zeszłoroczną ochronę. Wpuści armię aurorów do szkoły zanim Minister o to poprosi.
Jerry patrzył przez chwilę na swoje dziecko w ramionach Sofii i wykrzywił usta w dziwnym grymasie. Odwrócił się plecami i ruszył z powrotem do Wielkiej Sali.
- Każdy kto umie wyczarować patronusa ma stanąć w zwartym szyku. Po dwie osoby co dwa metry w półkolu. - odezwał się potężnym tembrem. - Hall, jeśli się uda, uwięź jednego dementora do przesłuchania. Weź do tego Chantal. Reszta dusić monstra patronusami. - wydał parę poleceń, nie podgłaszając swego głosu, bo i tak był słyszany. Błękitna surykatka zapłonęła potężnym światłem tworząc przed nim silną tarczę. Płynęła do przodu i zdecydowanie zaganiała dementora w jeden punkt, w róg sali, do rozbitego okna. Muszą skupić potwory w jednym miejscu i jedną klątwą się ich pozbyć. Zadanie proste do wykonania, wystarczy, że nauczyciele wezmą nogi w troki i zaczną współdziałać.
Sponsored content

Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty
PisanieTemat: Re: Bal z okazji nocy duchów   Bal z okazji nocy duchów - Page 12 Empty

 

Bal z okazji nocy duchów

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 12 z 14Idź do strony : Previous  1 ... 7 ... 11, 12, 13, 14  Next

 Similar topics

-
» Dom Nocy [Watykan]

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Marudersi :: 
Fasolkowo
 :: 
Archiwum
 :: Fabularne :: Eventy
-