Temat: Parter - Wypadki Przedmiotowe Sob 15 Lut 2014, 20:49
Parter - Wypadki Przedmiotowe
Właśnie znajdujesz się na parterze Szpitala Świętego Munga. Przed Tobą rozciąga się recepcja wraz z wypisanymi piętrami, na którym co się znajduje. Dowiadujesz się z niej, że tutaj znajduje się oddział wypadków przedmiotowych - eksplozji kociołków, samo porażenia różdżkami, kraksami miotlarskimi oraz innymi wypadkami tego typu. Czy to jest to, czego szukałeś? A może chcesz udać się na górę, ponieważ chcesz odwiedzić inną osobę?
Spotkanie z różdżką Hallvarda Fimmela nie będzie najlepiej wspominane. Brak kości w lewej nodze skutecznie utrudnił mu poruszanie się, jednak zdolność teleportacji pomogła mu na tyle, że bez problemu mógł trafić do szpitala Świętego Munga. Cudownie, zawsze chciał pozwiedzać czwarte piętro urazów pozaklęciowych, bo przecież nic innego nie miał do roboty. Gdyby Alexander żył, to może by mu pomógł i odwiedził, ale teraz musiał działać na własną rękę. Wandy nie chciał niepokoić, i tak była załamana tym, że musiała wyjechać w tak ciężkim okresie na obóz, na którym chyba nie do końca dobrze się bawi. Rozejrzał się dookoła i podszedł do recepcjonistki, otyłej i chyba nie do końca chętnej do pracy. Przez chwilę stał w milczeniu, opierając się o blat i spoglądał chłodnymi, błękitnymi oczami na kobietę wyczekująco. W końcu chrząknął, nie widząc u niej żadnej reakcji, która mówiła o tym, że chociaż go zauważyła. - Dostałem zaklęciem Bracchium Emendo, chciałbym wyhodować nową kość – powiedział, po czym zdał sobie sprawę, że jego słowa brzmiały tak kretyńsko, jak teraz wyglądał… z bezwładną nogą, która ciągnęła się za nim jak guma. Bezwładna i … pozbawiona kości. To smutne, bardzo smutne. Przełknął ślinę, czekając.
Przesadnie wymalowana panienka okręcała się właśnie wokół własnej osi na pozbawionym oparcia, zwykłym, blaszanym taborecie, prezentując światu swoje wątpliwej jakości wdzięki ukryte pod zdecydowanie zbyt obcisłą, niedopinającą się na biuście bluzeczką. Merlin raczy tylko wiedzieć co w tej chwili przepływało wraz z powietrzem przez przestrzeń pomiędzy jej uszami, mamy jednak nadzieję, że panienka zakończy swoją karierę za zgrabnym biurkiem z sosny, zza którego przyjmowała interesantów, rodziny interesantów, rodziny interesantów innych interesantów i samych zainteresowanych. To jest, pacjentów. Musiała mieć wyjątkowo dobry dzień, ta nasza urocza przedstawicielka płci poglądowo uznawanej za piękną (choć podobno o gustach dyskutować nie wypada); uśmiechała się tak, jakby jutra miało nie być, choć diabli wiedzą z jakiego właściwie powodu, a tandetny, jaskrawy lakier na jej paznokciach zmieniał kolory od bladego różu, do wściekle czerwonej skorupy ognistego kraba, na koperkowym fiolecie kończąc. I nuciła. Nuciła zapamiętale, fałszywie, co drugi dźwięk, przywołując do życia mniej lub bardziej trafną melodię ostatniego z hitów Upiornych Wyjców, wywijając obutą w pantofelek stopą. Drugi pantofelek spoczywał tuż pod nogami wcześniej wspomnianego taboretu, a sama panienka zerkała na zegarek, odliczając minuty do upragnionego fajrantu. Na korytarzu powiewało ciszą i spokojem, nie było słychać nic, ponad szuranie krzeseł na wyższym piętrze... Coś zaszemrało gdzieś po lewej stronie jej prawego ucha, jednak zignorowała ten dźwięk. Szemranie jednak nie ustawało, wręcz przeciwnie! Bezczelnie powtórzone raz i drugi wyrwało panienkę z zamyślenia i cudownych marzeń o wolnym wieczorze. Odwróciła się niechętnie do natrętnego interesanta, który sprzymierzył się z całym światem, by zrobić jej na złość, a na jego widok na pokrytych zbyt-jasnym-jak-na-mąkę-i-zbyt-ciemnym-jak-na-puder-mazidłem policzkach pojawił się iście dziewiczy rumieniec. Zatrzepotała rzęsami, przyglądając się młodzieńcowi z uśmiechem, który mógłby rozgrzewać bardziej, niż smoczy oddech (nie śmiemy w to wątpić!), poderwała swe nadprogramowe ciałko z biednego taboretu, opierając się łokciami o blat i ponętnie wystawiając obfity biust na świat, na który to ów biust wylewał się przez fikuśny dekolcik. - Ależ, proszę pana! Jest mi tak niesamowicie przykro, to straszne, co też pana spotkało! - zaświergotała, otwierając opasłe tomisko, którego okładka z hukiem opadła na sosnowe biurko, zaledwie o włos muskając palce Doriana. Gdyby nie ten włos, zapewne musiałby wyhodować nie tylko nogę, ale i palce. Szczęście w nieszczęściu, jak to mówią. Albo i nie, bo panienka mozolnie odszukiwała odpowiednie tabelki, mruczała coś pod nosem, potrząsała mysimi blond włosami i co jakiś czas zerkała na swoją nową ofiarę, szukając wolnego miejsca na oddziale.
Dorian zmarszczył brwi, a jego oczy zabłysnęły niechęcią. Miał wrażenie, jakby trafił z deszczu pod rynnę i stwierdził, że chyba w deszczu było mu lepiej. Hallvard chociaż nie śmierdział jak mieszanka czegoś, co przypominało kwiaty, cynamon i jeszcze cytrynę… dużo cytryny. Zacisnął pieści, spoglądając chłodno na kobietę, starając się mówić najspokojniej jak potrafił. Szkoda, że do końca mu się to nie udało, bo słowa brzmiały jak syk węża, a nie krakanie kruczka. - Mogłaby się pani pośpieszyć? Ja wiem, że na dworze jest pięknie, ptaszki śpiewają, a słoneczko świeci i w ogóle chce się żyć… Nie sądzi pani, że jeśli uwiniemy się szybko, to będzie pani mogła się nacieszyć wolnymi chwilami z jednorożcami rzygającymi tęczą i… A dobra, nieważne- ugryzł się w język. Od kiedy stał się taki bezpośredni i nieczuły? Nie interesowało go co pomyśli dziewczyna, mając naprawdę w poważaniu jej uczucia. Nie znał jej i raczej nie zamierzał tego zmieniać. Co jak co, ale duszą towarzystwa to on nie był i chyba tego też nie zmieni. Przyglądając się tonie pudru na twarzy recepcjonistki zastanawiał się czy ona zmywa makijaż przed pójściem spać, czy poduszka robi to za nią? Miał wrażenie, że to, co było na jej twarzy zaraz się na niego rzuci, zacznie dusić i umrze zamordowany przez potwora zamieszkującego Świętego Munga. W głowie już widział ten nagrobek, który mówił „Tutaj spoczywa Dorian Whisper, zamordowany przez makijaż”… Hej, żyjemy w świecie czarodziejów, wszystko może się zdarzyć, a już na pewno to. Jego spojrzenie padło na wielki dekolt panienki. Nie mógł się powstrzymać: - Proszę to schować, bo demoralizuje mnie pani, a to chyba nie jest dobre dla takiego schorowanego człowieka, jak ja... – gorszych piersi jeszcze w życiu nie widział. A co jeśli umrze, zamordowany przez te piersi? Grossherzog chyba zacząłby mu zazdrościć takiej śmierci… problem w tym, że Dorianowi piersi w ogóle się nie podobały… I co teraz? Poczuł, jak po skroni spływa mu kropelka potu. Coraz trudniej było mu ustać na… nodze, bo drugiej to prawie nie miał. Gdyby Alexander żył, to pewnie zaśmiałby mu się prosto w twarz i powiedział, że większego kretyna jeszcze w życiu nie widział. Bo tak było, prawda? Wyglądał jak kretyn, który nie dość, że kretyńsko stał, to jeszcze chyba minę miał równie skretyniałą, co wszystko go otaczające.
Panienka wydawała się nie reagować na niechętne komentarze byłego wychowanka domu Roweny, zbyt zaabsorbowana przeszukiwaniem spisów, szacowaniem szansy na wolne miejsca i pochłanianiem młodego jegomościa wzrokiem. Jej blade, niebieskie ślepka obleczone zdecydowanie zbyt cukierkowym makijażem wspinały się po jego klatce piersiowej, lepiły się do ust i czarowały, lub czarować próbowały, zaglądając zalotnie w oczy. Dopiero po chwili odetchnęła ciężko, pochylając się mocniej i przybliżając do Doriana na odległość minimalnie zbyt bliską. - Proszę zgłosić się do pokoju 261. Uzdrowiciel powinien przyjąć pana na czwartym piętrze, mam nadzieję, że byłam pomocna i jeszcze pan do mnie wróci! – zachichotała śpiewnie, a śpiewnie w tym wypadku rozumiemy mniej więcej jak: ktoś właśnie zarysował tablicę ostrym narzędziem. Mrugnęła filuternie, dotykając przelotnie dłonią dłoni młodego czarodzieja, a potem opadła na taboret, zakładając nogę na nogę i przygryzając zachęcająco wargę. Najwyraźniej niepomna wcześniejszych słów chłopaka wpatrywała się w jego zacny tył, gdy ten, pokonując przeciwności losu i złośliwości dnia, niemrawo kusztykał w stronę windy, nie oglądając się za siebie.
[z tematu dla uroczej panienki i niemniej uroczego panicza]
W holu Świętego Munga panował względny spokój – dzień jak co dzień. Magiczne urazy, czarodzieje pokryci eliksirami nieznanego pochodzenia, rozhisteryzowane matki słaniające się na nogach pod ciężarem pociech, które niepomne rodzicielskich zakazów dotarły niewyjaśnionym cudem do prawdziwych różdżek i za ich pomocą powiększały sobie losowo wybrane kończyny. Nic nie zwiastowało chaosu, jaki rozpętał się kilka minut po zmierzchu, gdy troje nauczycieli z Hogwartu aportowało się na środku przejścia, niemal taranując oddział magomedyków, zmierzających właśnie dziarskim krokiem w stronę kafeterii. Jeden rzut na twarze przybyłych i podtrzymywanych przez nich uczniów wystarczał, by medycy zapomnieli o wolnym czasie. Albo o czasie w ogólnym tego słowa pojętym znaczeniu, bo przesiąkające krwią opatrunki Amycusa wołały o pomstę do nieba i szybką interwencję. Nie było czasu na płacz nad rozlanym sokiem dyniowym. Umieścili ich na pierwszym piętrze, dwojąc się i trojąc, by panicz Carrow i Lancaster otrzymali taką opiekę, na jaką zasługują. I o ile Henry nie wzbudzał większego niepokoju, ręka Amycusa wywołała burzę westchnień i jęków. Chłopak był półprzytomny, oszołomiony, wodził błędnym wzrokiem po twarzach otaczających go ludzi, a dwójka stojących z tyłu stażystów przyglądała mu się z mieszaniną współczucia i zainteresowania. - Coście robili z tymi dzieciakami, Ua Duibhne? – jeden z dyżurujących magomedyków trącił ramieniem wysokiego mężczyznę, gdy odsunął się od pacjenta po dokładnych oględzinach. - Chłopak ma zmiażdżoną rękę. Z barkiem również nie jest najlepiej. – mruknął, patrząc jak jego kolega po fachu usiłuje zatamować krwawienie, jednocześnie próbując podać protestującemu Amycusowi kolejny eliksir. Sarknął zirytowany, gdy Ślizgon odwrócił wzrok, jego twarz skrzywiła się nieprzyjemnie. - Dodaj do tego zerwane nerwy i niedowład kończyny. O używaniu różdżki może zapo... Ejże!
Jedną z wielu wad ludzi cierpiących jest ich brak opanowania. Właściwie można powiedzieć, że jest to ich główna i najważniejsza wada – zagrażająca nie tylko rekonwalescencji samych zainteresowanych, ale i ich bezpośredniemu otoczeniu. Amycus pod tym względem nie różnił się niczym od innych pacjentów, wręcz przeciwnie, szybko został uznany za szablonowy przypadek z kategorii niezbyt stabilnych. A właściwie kompletnie niestabilnych; komentarz uwijającego się przy nim uzdrowiciela sprawił bowiem, że panicz Carrow poczuł nagły przypływ sił, wynikający niewątpliwie z fali rozpaczliwego gniewu, jaka zalała jego umysł, gdy dotarł do niego sens słów. Nie używać różdżki? Ktokolwiek śmiał sugerować, że on, Amycus Carrow, mógłby stracić władzę w dłoni dzierżącej magiczne narzędzie, zasługiwał na dokładne poznanie swojego miejsca na ziemi. Ślizgon rzucił się na uzdrowiciela ogarnięty ślepym szałem i jedynie szybka interwencja pozostałych obecnych w pomieszczeniu osób uratowała mężczyznę przed poważnymi obrażeniami, a Amycusa – przed pogorszeniem swojego stanu. Sparaliżowany zaklęciem, otumaniony lekami uspokajającymi, napojony eliksirami i monitorowany przez cały czas, chłopak przespał kilka kolejnych dni, nieświadomy wyroku, jaki krążył nad nim niczym wygłodniały sęp. Magomedyk, który zajmował się jego przypadkiem zdecydował po tygodniu magicznie utrzymywanej śpiączki, że jego stan można nazwać stabilnym, a potem powoli pozwolił swojemu pacjentowi na mozolny powrót świadomości. Któż mógł jednak przewidzieć, co stanie się dalej? Chyba jedynie sam Merlin.
Jednym z wyzwań stojących przed magomedykami, było dostrzeganie tego, co niewidoczne na pierwszy rzut oka. Nie od dzisiaj było wiadomo, że rany głowy krwawią obficie, nawet jeśli nie są zbyt poważne, a to, co prawdziwie niebezpieczne, może wymagać bardziej szczegółowych badań niżeli zwyczajne oględziny. A jednak, prawdopodobnie ze względu na fakt, że panicza Lancastera przywieziono wraz z pozornie znacznie bardziej pouszkadzanym kolegą, zaniechano niektórych środków ostrożności i skoncentrowano się głównie na Averym, opiekę nad Puchonem pozostawiając pewnej nieco nazbyt nerwowej praktykantce. Ta, po opatrzeniu Henry'ego, postanowiła wybudzić go ze śpiączki, czy tam stanu utraty przytomności i dopiero stwierdziwszy, że nie potrafi tego dokonać żadnym ze znanych jej sposobów (no co się dziwić, nie chciała podpaść), zgłosiła się z problemem do przełożonego. I zaczęło się. Jeden maleńki błąd, jedno niedopatrzenie doprowadziło do poważnych, być może nawet drastycznych konsekwencji. Opuchlizna mózgu oraz krwawienie wewnętrzne, to nie były byle błahostki. Żadne uszkodzenia nie były bezpieczne, jeśli chodziło o mózg. Dopiero wiele godzin później udało się doprowadzić panicza Lancastera do w miarę stabilnego stanu i umieścić pod stałym nadzorem w jednej z pojedynczych sal na oddziale wypadków przedmiotowych. Wciąż pozostawał w śpiączce, tym razem wywołanej za pomocą eliksiru i choć jego wybudzenie było jedynie kwestią czasu, uzdrowiciele nie potrafili określić, jakie będą konsekwencje wypadku i ich zaniedbania. Wszyscy w napięciu czekali aż chłopak otworzy oczy i zacznie kontaktować. Był co prawda na mocnych lekach przeciwbólowych, przeciwzapalnych i eliksirach wspomagających leczenie, co mogło wpływać na jakość jego koncentracji, a jednak miało się wiele okazać, kiedy w końcu wróci do żywych. Pomimo starań obsługi, która starała się ograniczyć liczbę odwiedzających w pokoju chłopaka, dookoła zabrała się znaczna część rodziny, a napięcie w powietrzu było tak gęste, że dałoby się je ciąć nożem.
Krzyki Amycusa go nie obudziły. Henry spał smacznie. Nienaturalnie blady nieruchomo leżał bezwładnie, odkąd uderzył go głaz zawalającego się sufitu, gdy zsunął z swej drogi mało delikatnie pannicę Vane. Swoim stanem i kolejnym wypadkiem doprowadził matkę do osłabienia. Dziadek, najbliższa mu osoba, wyglądał starzej niż dotychczas. Więcej zmarszczek, mniejszy, przygarbiony. Ojciec przechadzał się po korytarzu, wysyłał wyjca za wyjcem do Dumbledore'a. Nie był spokojny. Drugi raz jego syn trafił do szpitala przez Hogwart. To nie były przelewki. Mawiał, że nie wypuści Henry'ego i Laurel do szkoły. Anthony próbował wyperswadować mu zapisanie młodego pokolenia do Drumstrangu w połowie nauki. Cokolwiek się działo wokół Henry'ego, on zdawało się leżał poza zasięgiem tych leków. Nie wybudził się przez długi czas i nie zapowiadało się na rychłą pobudkę. Minęło kilka dni od obozu, słońce wschodziło, zachodziło świecąc przez szybę. Z czasem Puchon nabrał koloru, ale i tak dalej wyglądał okropnie. Ojciec nie poradził sobie ze stresem i zrobił to samo co wcześniej. Osobiście poszedł do Dumbledore'a, aby zmusić go do szczegółowych wyjaśnień. Laurel z matką powróciły do domu, również siłą przez interwencję starszego człowieka. On pozostał w szpitalu i czekał, aby dowiedzieć się najgorszego. Minął tydzień, może i dłużej. Drgania gałek ocznych i rąk świadczyło o słabnięciu eliksirów mających go utrzymać w stanie śpiączki. Grubo obandażowana głowa leżała ociężale na miękkich poduszkach. Do rąk przyczepiony kabelek od kroplówki utrzymywał nawodnienie ciała na stopniu stabilnym. Niby wracał do zdrowia, a wyglądał identycznie tak samo jak pół roku temu, po cało nocnych torturach Cruciatusem. Obudził się o bladym świcie, była po godzinie trzeciej nad ranem, gdy otworzył powieki. Drapały go i były takie ciężkie. Chętnie jeszcze by się przespał, choć miał ciągłe przeczucie, że spał długo i powinien rozprostować kości. Nie miał sił podnieść ręki, żeby przesłonić oczy od wschodzącego słońca. Skrzywił się i westchnął. Znajomy zapach leków podpowiadał mu, że leży w skrzydle szpitalnym w Hogwarcie. Musiał porządnie dostać tłuczkiem, skoro czuł się taki ciężki i otępiały. Z kim oni to grali w quidditcha? Musieli ze ślizgonami, oni lubią faulować. Ale chyba teraz przesadzili, skoro czuł się jakby stratowało go stado półolbrzymów. Głowa łomotała w środku, bo choć nie docierał do niego ból, leżał przymulony i zmęczony. Jak to się dzieje, że człowiek śpi tak długo, a mimo tego budzi się i ma ochotę wrócić do spania? Henry zasnął nim zdał sobie sprawę, że to nie jest szkolne skrzydło szpitalne. Obudził się po południu, a przy jego łóżku siedział Anthony z ojcem. Jak tylko dostrzegli, że chłopak się ocknął, do sali przybiegł Uzdrowiciel ze starszą pielęgniarką. Lancaster zgubił się jeszcze bardziej, nie rozumiejąc co się stało. Zapytał dlaczego tutaj leży i tu nastąpiły schody. Przyszła kolejna osoba, Uzdrowiciel specjalizujący się w psychologii ofiar wypadku. Zadał Henry'emu dwadzieścia tysięcy pytań. Między innymi, czy wie jak się nazywa. No wie, dlaczego miałby nie wiedzieć? Czy potrafi nazwać rodzinę? Umiał. Poczuł się gorzej widząc zaniepokojony wzrok ojca, a to zawsze zapowiadało kłopoty. Czy może poruszać palcami u nóg? Super, a jak się ma z wodzeniem wzrokiem za palcem? Ujdzie. Nie pamiętał jak się tutaj znalazł. Zdziwił się, gdy powiedziano mu o obozie Dumbledore'a, ale uznano, że to tymczasowa amnezja, szok. Dopiero dnia następnego wydało się jak wielkie uszkodzenie otrzymał wraz z zakończeniem obozu. Henry zapytał dziadka kiedy może wrócić do szkoły, aby rozpocząć przygotowywania się do SUM'ów. Starszy mężczyzna musiał przytrzymać się krzesła. Kolejne systematyczne spotkania z Uzdrowicielem - psychologiem, kilka następnych badań, masa pytań i werdykt wydany. Henry nie pamiętał nic z przeszło ostatniego roku. Druga dziura w głowie.
Siedział na parapecie szpitalnego korytarza po otrzymaniu odpowiedniego zezwolenia ze strony magomedyka, odprowadzając swoich gości aż do windy, gdzie otrzymał mocne klepnięcie ojca w ramię oraz pocałunek od matki, która próbowała powstrzymać łzy i czerpać od męża wsparcie. Amycus przyglądał się przechodniom spacerującym w okolicach świętego Munga, przywołując w pamięci surowe oblicze ojca oraz zimne spojrzenie, w którym tylko raz ujrzał czystą formę zawodu. Nie musiał zbyt długo analizować poszczególnych reakcji organizmu obojga rodziców, aby doskonale zdawać sobie sprawę z tego co odczuwają, znając zdecydowanie zbyt dobrze obie osobowości i umiejętności. Spojrzenie miał utkwione w szybę, chociaż państwo Carrow już dawno zdążyli udać się do swojej posiadłości za pomocą dobrze znanej, poczciwej sieci Fiuu. Powolne krople deszczu zderzały się z okiennicami powodując delikatny szum z powodu uchylonego naprzeciwko okna, wprowadzającego do szpitala nieco więcej świeżego powietrza niszczącego zapach chemikaliów. Miał już za sobą fazę złości rzucając się na jednego z lekarzy próbujących zaaplikować mu środek uspokajający zaraz po zaserwowaniu diagnozy i tylko wpływ seniora rodu powstrzymał personel przez przywiązaniem młodego chłopaka do łóżka. Póki co omijany był przez wszystkich, ponieważ każdy domyślał się niewielkiej granicy dzielącej go od kolejnego wybuchu z powodu trawiącego jego trzewia ognia, pchającego go do agresywnego zachowania w stosunku do otoczenia. Bezsilność związana z brakiem jakiegokolwiek czucia w kończynie powodował nagły wzrost adrenaliny chłopaka, nie potrafiącego przyznać akceptacji dla nowego stanu rzeczywistości i podświadomie gratulował ludziom omijającym go szerokim łukiem. Nawet chłopak leżący w tej samej sali co Carrow nie próbował nawiązać z nim rozmowy, chociaż spędzili razem już dobę i wszystko wskazywało, że przynajmniej trzy najbliższe również. Ubrany był w białe spodnie ze sznurkiem przy pasie, wyraźnie stosowane tylko i wyłącznie podczas nocy spędzanych przez chłopaka poza domem, ponieważ dostrzegalne były jeszcze zgięcia po niezbyt udolnym prasowaniu Gruzdka. Prawa kończyna przewiązana została temblakiem do torsu chłopaka, posiadając wystarczające obrażenia wewnętrzne, aby unieruchomić ją mocniej dla lepszego gojenia się ran. Gdzieś na dole dostrzegł sylwetkę dorosłej japonki ciągnącej swojego niesfornego syna za rękę, próbującego wskoczyć do głębokiej kałuży na jezdni, jaka pojawiła się w przeciągu kilku minut. Zmarszczył nieznacznie brwi przywołując w pamięci postać Yumi, która swoim listem przed II etapem nie potrafiła wzburzyć w nim ani jednej struny z wyrzutami sumienia, próbując sprowokować go do jakiejś reakcji. I chociaż nie odgadnął jeszcze o jaką jej konkretnie chodziło, postanowił napisać lakoniczny list usprawiedliwiający jego milczenie, napisany pod wpływem furii krążącej wciąż po żyłach ślizgona. Niezwykle ciężko było mu się oprzeć chęci chwycenia za jeden ze stolików i wyrzucenia go przez okno, aby ujrzeć strach wymalowany na twarzach pacjentów oraz personelu. Nawet różdżka wsunięta w ukrytą kieszeń z tyłu pleców niewiele dla niego znaczyła, ograniczając swoją działalność do lekkiego pieczenia stanowiącego akceptację dla działań właściciela.
Sol nie miała ostatnimi czasy łatwego życia. Tytan po kolei zatruwał wszystko, co dotychczas przynosiło jej radość i odbierał rzeczy oraz osoby dla niej najważniejsze. Z jakiego powodu na obozie siedział dość cicho i właściwie poza kilkoma drobnymi incydentami, nie próbował się wtrącać, może niepokoiła go bliskość Dumbledore’a, a może po prostu nie był zainteresowany tym, co się tam działo. Wszystkie opcje były możliwe i prawdę powiedziawszy Słoneczko nie była specjalnie zainteresowana dociekaniem czegokolwiek w tej kwestii. Po prostu korzystała z jego nieobecności jak długo mogła, nieco odpoczywając od tej toksycznej obecności Tytana w swojej codzienności. I nawet czuła się lepiej, prawie jak dawnej, przynajmniej do czasu, aż nie dowiedziała się o Henrym. Po II etapie zabrano ją do namiotu pielęgniarki, przerażoną tym, co widziała, ale całą i zdrową. Prócz niej było tam całkiem sporo osób, w tym Jasmine, która przez chwilę rozmawiała z Panią Pomfrey o Lancasterze. Na dźwięk nazwiska chłopaka, Sol automatycznie wyostrzyła słuch i dzięki temu dowiedziała się, że poważnie ranny Henry został przetransportowany do Św. Munga. Natychmiast chciała do niego dołączyć, chciała być pierwszą osobą, która będzie przy nim czuwała, którą zobaczy po przebudzeniu. Nie pozwolono jej jednak na opuszczenie terenu obozu. Musiała odpowiedzieć na tysiące pytań związanych z tym, co widziała i nikt nie wydawał się być zainteresowany jej zdenerwowaniem i gorącym pragnieniem bycia wiele kilometrów od miejsca, w którym musiała się znajdować. Następnie oddelegowano ją do domu i minęło jeszcze trochę czasu, zanim przekonała mamę, że krótka wyprawa do Londynu wcale nie jest złym, beznadziejnym i niebezpiecznym pomysłem. Do szpitala przybyła więc spóźniona. O wiele dni. W rejestracji dowiedziała się gdzie powinna szukać chłopaka i z duszą na ramieniu udała się w odpowiednim kierunku. Ich ostatnia rozmowa nie należała do najprzyjemniejszych. Właściwie nie wiedziała na czym stoją, była jednak pewna, że musi go zobaczyć, że nawet gdyby miał ją wyrzucić, chce się upewnić na własne oczy, że wszystko z nim w porządku. Może trochę dramatyzowała, na pewno dramatyzowała, ale wolała być przygotowana na wszystko. A i tak nie była. Nie na to, co miało się wydarzyć. Trafiła na moment, kiedy sala, w której umieszczono Puchona była pusta. Popchnęła przeszkolone drzwi energicznie i przywołała na twarz szeroki, choć zmartwiony i zmęczony troskami uśmiech. Postąpiła kilka kroków w kierunku łóżka, na którym leżał blady i pozawijany bandażami chłopak i wykonała jakiś bliżej nieokreślony gest, jakby sama nie wiedziała, co powinna zrobić i jak się zachować. - Cześć, Henry. – odezwała się cicho, wlepiając w niego ogromne szare oczy o badawczym, acz smutnym spojrzeniu.
Henry'emu udało się namówić rodziców do powrotu do domu. Choć przecież nie pamiętał co się stało, znał swoją matkę i ojca. Napomniał coś o Laurel i poskutkowało. Nie sprawił sobie tym przychylności młodszej siostry, która pewnie się na nim jakoś zemści jak tylko Henry będzie w stanie wstać i się ruszać. Uzdrowiciele zakazali mu podnosić się z łóżka i musiał zadowolić się co najwyżej siedzeniem. Mimo systematycznego zażywania eliksirów przeciwbólowych, potylica go mocno bolała co tylko się gwałtowniej ruszył. Pozbycie sie dziadka wymagało więcej czasu. Widział jacy byli zmęczeni i wyczerpani ciągłym przebywaniem w szpitalu. Tłumaczyli mu wiele razy, że był na obozie Dumbledore'a i z wyniku niefortunnego wypadku, poważnie ucierpiał. Nawet ktoś mu opisał na jakich był zajęciach mając nadzieję, że jednak Henry coś pamięta. A nie pamiętał nic. Martwił się swoją amnezją i z trudem to zaakceptował. Był zły, że nie wie nic poza tym, że "byłeś na obozie i twoja grupa trafiła do złego tunelu, jeden uczeń również trafił z rozszarpaną ręką kilka drzwi dalej". Henry zaczął wypytywać z kim był na tym obozie, aby dowiedzieć się od kogoś normalnego szczegółów. Może Dwayne tam pojechał? Indianin nie owijałby w bawełnę i nie chodziłby wokół niego na palcach. Nic. Parę razy usłyszał nazwisko Soleil Larsen, ale nie przykuł do tego większej uwagi. Przecież się z nią nie przyjaźnił, to po co o niej trąbili? Może ona też była z nim w grupie? Henry'ego dręczyło spojrzenie Laurel, gdy wychodziła z pokoju. Jakby wiedziała coś ważnego, ale bała się mu powiedzieć. Choć z trudem ich stąd wyrzucił, był w końcu sam. Jego sowa stacjonowała już na parapecie gotowa zrobić co tylko zechce. Raz nawet przeleciała po sali i usiadła na stołku obok. Głaskała dziobem jego rękę wyrażając swoje zmartwienie. Puchon sięgnał po pergamin, aby napisać coś do Dwayne'a. Ktoś normalny musi mu powiedzieć co się stało. Nie starczały mu wyjaśnienia uzdrowicieli i rodziny. Nim zdążył pomyślec, że Morison wcale nie powinien być nazywany "normalnym", ktoś wszedł do środka. Uniósł obandażowaną głowę znad papieru i zmarszczył brwi na widok smutno uśmiechniętej małej dziewczyny. - Cześć, wejdź. - odpowiedział ochryple, odwzajemniając się bladym uśmiechem. Henry zamyślił się głęboko, a serce mu zabiło ostrzegawczo, gdy zdał sobie sprawę, że odwiedziła go Soleil Larsen. Trybik w głowie mówił mu, że to ma jakiś związek z tym, że ktoś już napomniał o niej przy nim. Lancasterowi nie podobało się to, że nic nie pamięta. W ciągu ostatniego roku mogło zdarzyc się mnóstwo rzeczy. Odłożył na stolik pergamin i orle pióro i spojrzał na tę wystraszoną dziewczynę. O ile dobrze pamiętał, jest z Gryffindoru. Ale co ona tu robiła? To pytanie nie przeszło mu przez gardło. Nadal był Henrym, tym starym sprzed "wypadków" i nie chciał nikogo nieświadomie zranić. Postanowił na wzmożoną czujność. Jak tylko Soleil zaprzestanie wyglądać jak wystraszone zwierzątko, zapyta ją o ostatni rok. Chyba ją poinformowali, że dostał mocno w głowę i nie pamięta masy rzeczy? - Siadaj i się grzej. Zimno na dworze podobno. - zagaił banalnie, wskazując brodą za okno na ciemne chmury. Zsunął nogi na bok łóżka robiąc jej trochę miejsca. Martwiło go, że przygladała się mu z takim dziwnym strachem. Nie miał pojęcia co ona tutaj robi, ale chyba taka była. Z tego co pamiętał to Soleil zawsze była dziwna, a więc nie powinien dziwić się, że odwiedza niemal obcego sobie chłopaka. - Powiedz mi, byliśmy razem w tej... drużynie? - zapytał niewinnie, bo nie widział innego powodu jej obecności. Dalej nie mógł się pozbyc przeczucia, że Laurel wie coś bardzo ważnego. Musiał to z niej wydusić jak tylko się ponownie tu pojawi.
Dni zlewały się w całość. Yui robiła codziennie to samo. Wstawała rano, jadła śniadanie z lokajem, wychodziła z nim na zakupy, po powrocie wychodziła do ogrodu, rozkładała koc i czytała książkę. Obiad, korespondencja, herbata i książka do końca dnia spleciona z zabawą z zaczarowanym ognistym krabem. Czasami i w nocy leżała, patrząc w niebo i dopiero interwencja Sorena przywoływała ją do porządku. Yui nie pozwalała sobie myśleć. Bała się myśleć, tęsknić i puścić wodze fantazji. Niespokojne noce, wspomnienia zakłócały jej porządek i harmonię, a wyczuwalny mocno brak drugiej osoby doskwierał jej boleśnie. Od czasu wyjazdu Skai i spotkania z Hectorem i Lucy, Yui zrezygnowała z udzielania się towarzysko przez jakiś czas. Potrzebowała czasu. Nie mogła od razu zaakceptować obecności ojca chrzestnego ani też nowego oblicza Lucy. Nawet ci dwaj mijali ją w snach, gdy gubili się wzajemnie w księgarni Obiecadła. Błogi spokój, monotonia i rutyna zanudzały Yu, także z radością powitała nieuprzejmą sowę Carrowa. Nie lubiła jej z wzajemnością aczkolwiek forma napisania listu przeraziła dziewczynę bardziej niż jego treść. Od razu jej serce podeszło do gardła. Wmawiała sobie, że nie czekała na tę sowę, aczkolwiek skrycie zastanawiała się kiedy uczniowie powrócą do domów. W tym samym momencie Yu otrzymała sowę od Francisa. Treść również ją zaniepokoiła. Analizowała ją kilkanaście minut, lecz niepokój zasiany na dnie jej serca nie zniknął. Obóz zakończył się źle. Jedną z ofiar jest Amycus. Stąd forma listu. Nie pasowało jej to do układanki. Carrow nie mógł być ofiarą i samo to zburzyło dopiero co odzyskany spokój Merberet. Poderwała się na równe nogi. Nie potrafiła przypomnieć sobie formy transportu do świętego Munga. Nie mówiła nikomu, że tu jest. Sama nie wiedziała co tutaj robi, skoro powinna poczekać parę dni i spotkać się z Amycusem w domu jego ojca tak, jak zostało to umówione. Szpital wyrósł przed nią jak spod ziemi, wielki w swej okazałości, odrzucający. Dopiero chłodny wiatr ocucił rumiane policzki. Dziewczyna zamrugała i rozejrzała się wokół siebie. Naprawdę nie pamiętała drogi. Yu nie potrafiła czekać czując systematyczne skurcze w sercu, bolesne i utrudniające oddychanie. Po krótkiej acz treściwej rozmowie z recepcjonistką świętego Munga została skierowana na odpowiednie piętro i do odpowiedniej sali. Pierwszy raz użyła argumentu narzeczeństwa, aby dostać to, czego chciała. Informacji. Także już na dole wiedziała, że Amycus żyje i utrudnia żywot personelowi oraz pacjentom. Cały on, zważywszy, że musiał tutaj przebywać. Jak go znała, była pewna, że nie podoba mu się hospitalizacja i nie dziwiła się mu. Yu przeżywała bardzo wiele emocji naraz. Wstręt do szpitali, odpychający odór leków, bliżej niezidentyfikowany lęk, panikę i ból. Czyściuteńki ból, a mimo to weszła od miejsca, którego unikała od wielu lat. Pięć razy naciskała przycisk windy mimo świadomości, że to jej nie pospieszy. I wtedy go zobaczyła. Odruchowo spojrzała na wyraz jego twarzy. Powiodła za nim spojrzeniem, dostrzegając dorosłą Japonkę z synkiem i zastanowiła się o czym myślał patrząc na ten obrazek. Z daleka potrafiła ocenić, że jest wściekły mimo, że jego mimika nie drgnęła ani o jotę. Gruby bandaż na ręku i na nodze wycisnął z Yui cichy jęk. To burzyło jej obraz perfekcjonisty-Amycusa. Nawet wymawiane jego imię w myślach nasączone było czymś, co się jej nie podobało. Stała tak sztywno, w bezruchu ignorując otwartą windę. Zaczarowany głośnik prychnął „To co mi zawracasz kable?" w komentarzu na widok pleców dziewczyny. Nie słyszała dźwięku zasuwanych drzwi. Nogi miała jak z waty, czuła zdenerwowanie aż w koniuszkach palców. Korzystała z chwili nieuwagi i przyglądać się siedzącej na parapecie sylwetce chłopaka. Próbowała ocenić go oczami postronnego obserwatora, lecz ciało miało inne plany. W trybie pośpiesznym pokonało kilkanaście metrów ich dzielących, a gdy już ją zauważył, Yu uderzyło gorąco winne pojawieniu się wypieków na twarzy. Zapomniała jak bardzo była na niego wściekła. Zatrzymała się obok parapetu i przeszyła go od góry na dół wzrokiem. - Amycus. - słówko wypełnione niepożądaną tęsknotą wyrwało się z jej gardła. Yu nie była świadoma, że cokolwiek powiedziała, nie mogąc oderwać oczu od bladej twarzy. Teraz bała się, nie potrafiąc określić przyczyny nierównego rytmu bicia serca. Miała tak wiele mu do powiedzenia, tak wiele do zapytania, a nie mogła zmusić strun głosowych do drgań. Torebka, którą niosła na jednym ramieniu przez pół Londynu, zsunęła się i cicho upadła na podłogę. Rozmowy na korytarzu zlały się w szum, szczególnie głośna pogawędka dwóch obrazów umieszczonych centralnie obok nich. Yu nie słuchała ich, wkuwając gorące spojrzenie w gruby bandaż na ręku. Stało się coś, czemu nie podołał, a dotychczas w jej dziecinnym wyobrażeniu nie miał sobie równych. Gorzka prawda wzbudziła jeszcze większe zmartwienie, tak dobrze znane temu piętnastoletniemu ciału. Mimo, że wiele osób na jej miejscu odczułoby rozczarowanie, tak Yui czuła się wręcz przeciwnie. Całkowicie się jej to nie podobało. - Już jest okej. - szepnęła, sięgając po zdrową dłoń i splatając z nią palce. Potrzebowała fizycznego dowodu, że to on, a palący dreszcz śmigający teraz wzdłuż kręgosłupa poświadczał prawdziwości i autentyczności obrazu wściekłego, rannego Amycusa. Gdy spojrzała na niego, nawet nie maskowała swoich odczuć. Po pierwsze, dostrzegłby je nawet w najmniejszych i najkrótszych przebłyskach, a po drugie chciała, żeby wiedział, że martwi się i boi o niego. Stała po jego stronie. Miała ochotę zabrać go ze szpitala i trzymać w domu.
Nad treścią listu nie zastanawiał się zbyt długo, pozwalając nierozsądnie pokierować się gniewem w spisaniu po kilka razy zaledwie czterech zdań, starając się nakreślić je w odpowiednio rozczytywany i dumny sposób. Jeśli posiadałby w sobie chociaż nutkę melancholijnej refleksji, potrafiłby porównać pogodę do własnego stanu emocjonalnego i owinąłby to w cudowną poezję wyjętą niemalże z rodu Gilgamesza znanego ze swojej niebagatelnej umiejętności tworzenia rymów. Zamiast tego odczuwał pilną potrzebę zwrócenia na siebie uwagę wszystkich ludzi znajdujących się w szpitalu i zagarnięcia ich silną pięścią do odczuwania strachu przed gniewem zakrytym pod dokładną maską skupienia, rzucając obojętne spojrzenia podczas badań czy rozmów z uzdrowicielami. Nie mniej i nie więcej, zależało mu na rozbiciu dziecięcych nadziei oraz marzeń na lepsze życie niewinnych ludzi, zmuszając ich do pełzania wedle stworzonego przez siebie scenariusza i otrzymanie w zamian posłuszeństwa zdecydowanie lepszego niż od psa. Pragnął ze wszystkich sił zatopić obie dłonie w ranach swoich ofiar, aby wyrwać im poszczególne organy wewnętrzne i powoli upajać się wrzaskami roznoszącymi się po korytarzach, błagających go o litość. W tej właśnie chwili marzył o wgłębieniu ostrego przedmiotu w gładką skórę młodej stażystki, badając czy w jej łonie rozwija się płód stanowiący wpadkę podczas burzliwej nocy sprzed tygodnia z nowo poznanym chłopakiem. Hamulec bezpieczeństwa dla jego instynktów został zaciągnięty wraz z wysłaniem sowy do Yumi, o której bestialskie myśli ustępowały wyrafinowanemu zachowaniu i ustalaniu kolejnych szczegółów nadchodzącego spotkania, prowadzącego do zrealizowaniu obranego przez niego celu. Ciężko było mu nawet stwierdzić dlaczego pozwolił podejść się tej szarej i niewiele wartej dziewczynie, że miała na niego tak ogromny wpływ, pozwalając sobie przy tym na wystarczającą swobodę by pyskować mu i przeciwstawiać jego słowom. Posiadała cholernie mocną dumę nie pozwalającą ukorzyć się przed silniejszą jednostką, która w przyszłości może okazać się dla niej zgubą, jednak mimo to – pielęgnował w niej poczucie własnej wartości i starał się zrobić z niej twardszą, silniejszą kobietę. Podejrzewał, że dzięki nieobecności Dereka rozwinęła nieznacznie skrzydła umożliwiając własnym predyspozycjom na rozwój oraz pogłębienie talentów, dotychczas skrzętnie ukrywanych. Amycus jako jeden z nielicznych potrafił dostrzec w tej drobnej dziewczynie prawdziwą siłę, starając się po kryjomu wyciągnąć to na wierzch i zebrać przy tym wystarczająco korzystne plony dla siebie, nie tylko na daleką przyszłość, ale przede wszystkim – na tu i teraz. Odprowadził wzrokiem oddalającą się matkę z dzieckiem, skupiając wszystkie myśli na intensywnej próbie przywołania z pamięci zapachu malin zmieszanego z gorzkim smakiem spękanych ust dziewczyny, nasączonego ciepłym oddechem przywołującym przyjemnie ciepłe dreszcze w okolicach karku. Nic nie działało na Amycusa tak mocno jak połączenie gniewu i pożądania, które wzajemnie przeplatając się prowadziły do wybuchu i następującej spokojnie ulgi, odsuwającej na skraj świadomości wszelkie niestosowne dla społeczeństwa pomysły. Spodziewał się ujrzeć Yumi dopiero za trzy doby planując odpisać na najbliższy list dopiero pod wieczór z przekonaniem, że w przeciwnym razie gotowa będzie przyjechać do jego rodziców i dowiedzieć się prawdy o pobycie Amycusa. Do głowy mu jednak nie przyszło, ażeby zabezpieczyć się w zupełnie inny sposób, od strony uczniów oraz nauczycieli kończących obóz i wracający wspólnie, ponieważ nie podejrzewał Yumi o taką ckliwość i oddanie, aby przyszła na peron powitać go. Próby zrobienia mu publicznej awantury nie wchodziło z pewnością w grę, zważywszy na wyrzuty sumienia dziewczyny związane z solidnym posłaniem go na pień drzewa i łatwością zmanipulowania nadszarpniętych nerwów. Tych kilka dni przeleżanych w łóżku z pewnością okupiła milczeniem ze strony ojca skazana jedynie na obecność Sorena oraz magicznych stworzeń towarzyszących jej w postaci jeża, sowy oraz tego czegoś, co zyskała na Torze Przeszkód. Wypuścił spokojnie ciepłe i ciężkie powietrze z rozchylonych nieznacznie ust, opierając się plecami o nieprzyjemnie zimną ścianę podtrzymującą resztę ciała w pionowej pozycji bez martwienia się o równowagę. Yumi była zbyt dobrze wychowaną i ułożoną dziewczyną, aby sprzeciwić się zasadom wpajanym przez rodziców latami, skazując się z pełną świadomością na przyszłość uszykowaną przy boku Carrowa, a więc nie potrafiła zebrać w sobie wystarczająco śmiałości aby udać się na rozmowę z Alexandrem i dowiedzieć się gdzie się znajduje narzeczony. Najpierw dostrzegł znaną sobie sylwetkę, przez krótki moment zastanawiając się nad ubocznym działaniem leków przeciwzapalnych, przeciwgorączkowych, przeciwbólowych i uspokajających, którymi był nafaszerowany, przekonany w irracjonalną możliwość dostrzeżenia Merberetówny. Pozwalając sobie na spokojną obserwację nie pozwolił sobie na okazanie zbyt wielu emocji na twarzy, prezentując jedynie gwałtowny skurcz przemykający po rysach, ostatecznie wyostrzając je bardziej niż to było konieczne. Skrzyżował ciemne i chmurne spojrzenie z jej na wskroś łagodnym, czułym i ciepłym, jakiego jeszcze do tej pory nie był w stanie uświadczyć, przepełniając całą sylwetkę dziewczyny troską nakazującą pomoc każdej osobie w potrzebie. Już dwukrotnie widział ją w podobnym stanie, kiedy paradoksalnie pchała się w sam środek kłopotów i zamiast podwinąć pod siebie ogonek, pruła na przód nie zważając na ewentualne niebezpieczeństwo, zaaferowana cierpieniem innych, pragnąc z głębi serca polepszyć stan. Coś w nim drgnęło kiedy zbliżyła się i wypowiedziała z utęsknieniem znienawidzone imię, a niemrawe dotychczas serce chłopaka skurczyło się gwałtownie powodując nieprzyjemny ból za klatką piersiową, zmuszając go do odwrócenia się w stronę zbliżającej się coraz bardziej dziewczyny. Przesuwał uważnie wzrokiem po poruszających się powoli policzkach Krukonki wraz z każdym oddechem, nie zatrzymując się ani na chwilę by uwiecznić ten obraz, sycąc się z bliskości dłoni, którą wplotła w zesztywniałe palce Amycusa. Zaciskał je przez jakiś czas, ale teraz poddawał się w pełni ruchom dziewczyny, dopuszczając niezwykle powolnie realistyczną rzeczywistość, oddzielając je pośpiesznie od mrzonek oraz groteskowej potrzeby pocałowania dziewczyny. Skurcz przemknął przez twarz nastolatka kiedy tylko wypowiedziała na głos puste słowa mające poprawić ogólną sytuację i zażegnać całą złą aurę otaczającą Amycusa od kilku dobrych godzin, nie zmieniając się jednak w autentyczne działanie z powodu wynalezienia cudownego leku umożliwiającego naprawienie zerwanych połączeń nerwowych. Bandaż na nodze i drobne ranki ani przez chwilę nie przeszkadzały mu w prawdziwej egzystencji, czego nie można było powiedzieć o temblaku unieruchamiającym jego prawą rękę pod kątem prostym w łokciu. Poruszył niespiesznie palcami, aby ostrożnie wypleść je z objęcia Yumi i zsunął się nieznacznie z parapetu stając przed nią bardziej frontalną stroną niż by tego pragnęła, przyglądając się jej ubraniu wykorzystując przy tym swój wzrost. Dopiero po tym geście, w milczeniu uniósł lewą dłoń, muskając opuszkami zaczerwienioną skórę policzków dziewczyny badając ją w taki sposób, jak gdyby dostrzegł ją po kilku miesiącach nieobecności. – Nie powinnaś tu być. – Odezwał się w końcu z charakterystyczną dla siebie lakonicznością i trafnością słów, obleczonych nowym dodatkiem w postaci niższego głosu oraz chrypki świadczącej o niezbyt używanych strunach głosowych w ciągu ostatniej doby. Ciepło jakie rozpoznawała jego dłoń nie było chętnie witane przez Amycusa, który miał wrażenie pojawienia się procesu odpychających magnesów, próbujących zmusić ciało do jak najszybszego odsunięcia się od dziewczyny i pomimo wewnętrznych potrzeb, poddał się tym podszeptom rozsądku. Dlatego też stając stabilniej na stopach odsunął się od okna, powiększając tym samym odległość jaka dzieliła go od Yumi, doszukując się we własnym ciele kolejnych zarzewi gniewu wygasającego pod wpływem jej obecności. – Miałaś przyjechać do domu, nie teraz. – Powiedział po dwusekundowej przerwie, zaciskając i rozluźniając mrowiące palce domagające się ciepła ukochanej persony, stosując przy tym groźniejszego głosu, posiadającego w sobie o wiele więcej niechęci niż kiedykolwiek wcześniej. Amycus wyraźnie próbował utrzymać z nią dystans, nie doprowadzając do zbyt wielkiego odsłonięcia się z powodu wypitych eliksirów i zażytych leków obniżających jego naturalną odporność na emocjonalne przypływy, zdając sobie doskonale sprawę z własnej słabości organizmu i podatności na ruchu Merberetówny. Wiedział, że jeśli tylko się wysili, jest w stanie zmanipulować go z niewielkim oporem z jego strony, wciąż stojąc przed nią z przeczuciem egoistycznego obowiązku odwrócenia się na pięcie i udania w stronę sali z numerem 4. Tylko to piekielnie smutne spojrzenie oplatało jego ciało w przyjemnie ciepłych obietnicach, prześlizgując się niczym wąż po poszczególnych członkach
Nie rozwodziła się nad treścią listu. Pamiętała jak bardzo wściekała się na niego, gdy profesor Diarmund (wypowiedzenie jego nazwiska sprawiało dziewczynie pewną trudność) odstawił ją pod sam dom z surowym nakazem powrotu do zdrowia. Nie powinni za nią decydować, a robili to, bo miała piętnaście lat. Niewiele mogła zdziałać, gdy zabraniali jej powrotu na drugi etap obozu. List od Amycusa wylądował na dnie torebki, chwilowo zapomniany. Przyzwyczajona do schludnego, czytelnego charakteru pisma od razu pojęła, że coś nie gra. Coś, co nie pozwalało jej spać przez długą noc zanim nie przeczytała listu Francisa, dowiadując się od niego gdzie jest Carrow. Wcześniej już planowała udać się na peron i zaszczycić swoją obecnością narzeczonego. Nie wiedziała dlaczego tak postanowiła, lecz wydawało się jej to tak naturalnym gestem, że nie zastanawiała się nad nim zbyt długo. Nie kierowała nią lojalność, bardziej osobiste wygarnięcie mu prosto w twarz i skomentowanie zachowania w namiocie Francisa. Na szczęście obóz skończył się. Wyniosła stamtąd wiele, więcej niż przypuszczała wszak właśnie tam na samym początku jej szklany mur uległ poważnemu naruszeniu. Pęknięciu. Odgarnęła z twarzy delikatnie wilgotne włosy. Nie zauważyła, że pada deszcz. Tak wiele umknęło jej podczas podróży do znienawidzonego miejsca, iż spaliłaby się ze wstydu, gdyby tylko zwróciła uwagę na te istotne detale. Gnał ją przymus osobistego sprawdzenia w jakim stanie jest Amycus. Nie wystarczały jej słowa recepcjonistki, bo ludzie bywali ślepi. W szczególności, gdy musieli oglądać jej narzeczonego, z którego nie umieli czytać poprawnie. Mógł być okazem zdrowia, a kuleć w środku. Nie pamiętała czy kiedykolwiek widziała go przez pryzmat jego maski. Nawet przez myśl nie przeszło jej pojechanie przedwcześnie do posiadłości państwa Carrow. Po pierwsze, nie byłaby w stanie obojętnym tonem wypytać co się stało i gdzie jest ich syn. Po drugie, prędzej umarłaby niźli siedziała przez trzy doby w pustym domu ze świadomością, że coś się stało Amycusowi. Gniew Yui na samą siebie był nieopisany. Wściekała się i cierpiała na zmianę, przyznając się przed sobą, że naprawdę martwi się, a gdyby stało się coś bardzo poważnego, nie poradziłaby sobie sama. Może gdzieś na dnie jej duszy kryła się silna dojrzewająca kobieta aczkolwiek na wierzchu dalej była po prostu Yui z problemami wewnętrznymi. Przyglądała się mu i szukała w nim oznak, że jest gorzej niż wygląda. Intuicja podpowiadała jej jak bardzo jest wściekły. Dowodem na to był komentarz recepcjonistki na temat jego zachowania wobec osób, które chcą mu pomóc. Nie umieli się z nim obchodzić, co ją bawiło. Rozpoznała ulotne niedowierzanie malujące się w chwilowo pogłębionych zmarszczkach wokół oczu. Nie obchodziło ją czy mu się podobało, że tu przyszła czy nie. Gdyby na prawdę nie mógł znieść jej obecności, nie zacisnąłby zimnych palców na jej ręce w odpowiedzi na gest. Tylko na krótką chwilę zmarszczyła brwi w chwili, gdy zabrał dłoń utwierdzając ją w przekonaniu, że nie spodziewał się jej tak wcześnie. Yu miała ochotę skarcić go niczym dziecko, pytając „Nie znasz mnie?". Cofnęła się pół kroku, oddając mu pół metra prywatności, gdy zsunął się z parapetu prostując szczupłą sylwetkę. Zmusił ją do podniesienia brody, aby dalej mogła śledzić zmiany w jego mimice. Wstrzymała przez chwilę oddech, gdyż odebrane spojrzenie przypomniało dziewczynie, że wyszła z domu niewiele zwracając uwagę na swój wygląd. Włosy napuszyły się, sprawiając wrażenie gęstszych i niesfornych. Nigdy nie miała z nimi problemu, były jej posłuszne i poddane, lecz z kontaktem żywiołu pogody jej wpływ na fryzurę się kończył. Biała chusta w kwiatki owiązana wokół szyi zakrywała obecność naszyjnika w kształcie siedmioramiennej gwiazdki, tak samo jak rękawy bawełnianej bluzki na długi rękaw zakrywał bransoletkę z tym samym wzorem biżuterii. Ubrała pastelowy kolor ciepłego beżu. Dopasowane jasne dżinsy miały trochę mokre nogawki od nie zauważania kałuż. Wyszła bez zastanowienia. Nie rozumiała czemu, wszak nigdy nie zachowywała się tak bezmyślnie. - Powinnam. - Kącik jej ust drgnął niezauważalnie. Poprawiła go, bo dobrze wiedziała, że jej obecność jest tutaj potrzebna. Nie tylko jako osoby związanej z nim słowem, ale też jako... właśnie, nie umiała ich nazwać. Nie istniało takie słowo, które określiłoby ich wzajemny stosunek. Odetchnęła, gdy znajome ciepło na policzkach powróciło, paląc ją teraz ze znajomą siłą. Przymknęła nieznacznie powieki chłonąc moc tego gestu, zapamiętując go na później. Zmarszczyła usta, nie komentując zwiększenia dystansu. Schowała obie ręce do przednich kieszeni spodni dżinsowych, zabraniając sobie na spoufalenie się. Uraził ją, próbując ją skarcić za okazywanie troski. Grymas przemknął przez jej twarz, lecz na próżno było doszukiwać się w tym poczucia winy czy żałowania za zachowanie. Wręcz przeciwnie, cieszyła się, że przyszła. Warto było dla tego spokoju i ciepła łaskoczącego policzek mimo, że odsunął już rękę. - Miałam być na obozie. Wygoi się całkowicie? - zapytała głucho, spoglądając na prawie niewidoczną prawą rękę. Jakaś część wyczuwała na plecach spojrzenia pielęgniarek i uzdrowicieli przechodzących nieopodal. Yui jakby zapomniała, że są w szpitalu. Żądała niezbędnych informacji. Nie zapytała co się stało, tylko czy efekty niefortunnego wydarzenia na obozie znikną po upływie czasu. Zakończyła dyskusję jeszcze zanim się rozpoczęła. Nie miała ochoty rozmawiać czy powinna tu być czy nie. Nie miał tutaj nic do powiedzenia, nie mógł jej tego zabronić. - Jak długo musisz tu być? - kolejne pytanie zdradzające jej niechęć do wszystkiego, co ma związek z magomedyką. Zawiesiła przez chwilę wzrok na rannej ręce powstrzymując swoje własne przed sprawdzeniem jak wielkie szkody zostały wyryte w jego kończynie. Yui nie umiała ukryć zmartwienia i zniecierpliwienia. Złość na samą siebie nie malała, a wzrastała. Z każdą upływającą minutą przekonywała się, że potrzeba objęcia go w pasie jest realna, a nie wyimagowana. Potrzebowała go do siebie przygarnąć, aby złagodniał tam w środku. A najgorsze było w tym to, że w chwili obecnej mógł czytać z niej jak z otwartej księgi.
Zrozumienie sensu danego zachowania było czymś niezwykle prostym dla człowieka o wysokim poziomie empatii, co niekoniecznie wiązało się z akceptacją i dostarczeniem organizmowi odpowiednich argumentów dla właściwego działania. Amycus obserwował namacalnie dostrzegalne reakcje dziewczyny, starając się ze wszystkich sił odepchnąć analizę i wywodzące się z tego zachowania, doszukując się w tym przyczyn pchających ją do tak konkretnego działania. Widział, aż zbyt dokładnie widział w jej oczach tęsknotę jaką świadomie pielęgnował w drobnej dziewczynie, doprowadzając ją do stopniowego przywiązywania się do jego osoby i uznania go za kogoś niezwykle istotnego w życiu. Z czasem planował zmienić to postrzeganie w miłość odczuwalną jednostronnie, manipulując w następnej kolejności Yumi dokładnie według obranego wcześniej planu, próbując wykorzystać jak najwięcej się tylko da. Nie biorąc pod uwagę tak istotnych faktów jak wypadki, obrał za pewność zrealizowanie swojego planu i nic w jego umyśle nie mogło zagrozić jego realizacji. Nic, prócz utraty sprawności ciała i załamania się silnej psychiki perfekcjonisty, nie potrafiącego pogodzić się z nieuchronnym kalectwem, z którym będzie walczyć przez najbliższych kilka lat ze świadomością odgórnie ustalonego wyniku. Dotychczas aż zbyt mocno dopuszczał do siebie tę świadomość reagując zdecydowanie zbyt ostro w szpitalu, pozostając na obserwacji oraz leczeniu z postawioną diagnostyką wstępną, której szansa zmiany wynosiła nieco poniżej 2%. Przyglądając się Yumi nie czuł ani grama satysfakcji płynącej z prawidłowego zachowania i uczuć kumulujących się w tym drobnym ciele, przekonany że jeśli tylko zbliży się do niego – zburzy cały pozorny sposób powolnie przez niego budowany z każdą minutą. Nieobecność Alecto zaczynała działać na chłopaka w destrukcyjny sposób, nie pozwalając mu na kreację własnej osobowości w dokładnie taki sposób jakby tego pragnął, starając się zrozumieć sens miłości widziany oczyma bliźniaczki, która postanowiła unieść się dumą i wychowywana jako centrum świata, zapomniała o priorytetowych wartościach oraz złożonych obietnicach. Świadomość bezsilności spadła na ramiona nieprzygotowanego do tego chłopaka w najmniej odpowiednim momencie zmuszając go do nadludzkiego wysiłku, jakiego dotychczas nie zdążył poznać, szkolony pod wieloma innymi względami. To co inni nazwaliby ze spokojem tęsknotą za najbliższą osobą, Amycus nazywał gniewem i niedostosowaniem społecznym jakie zmieniało się pod wpływem dynamiki otaczającego go środowiska, zmuszając go do przyspieszonej adaptacji bez zbyt głębszego zastanowienia. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie powinien wyładowywać swojego skumulowanego gniewu na biednej Yumi, próbując ze wszystkich sił uchronić ją od zbędnego podczas tego spotkania cierpienia, z jakim wiązało się przebywanie dopóki nie poukłada w odpowiedni sposób myśl i nie ułoży korzystnego na przyszłość scenariusza. Spontaniczność o jaką niegdyś go prosiła sama zapukała do drzwi umysłu Carrowa i zmusiła go siłą do obrania nieznanej ścieżki, prowadząc go na oślep z przepaską znajdującą się na oczach. Aż za dobrze dostrzegał niezadowolenie dziewczyny mieszające się w próbą powstrzymania własnych potrzeb, zmuszających ją do świadomego pokonywania kolejnych barier i deptania własnych zasad ustalanych latami, ułatwiając tym samym działanie Amycusowych słów. Pytanie jakie zadała spowodowało diametralną zmianę w zachowaniu chłopaka, który zwalczył w sobie chęć zbliżenia się do niej i najzwyczajniej w świecie odwrócił się do niej plecami, posyłając mordercze spojrzenie przechodzącej nieopodal pielęgniarce spoglądającej na Yumi z wyraźnym zaciekawieniem. Dziewczyna z pewnością dostrzegła wściekłość wymalowaną na twarzy chłopaka oraz miażdżące spojrzenie kiedy odwrócił się przez ramię i rzucił boleśnie ciężkie: - Nie. – pozwalając sobie na rozpoczęcie marszu dopóki dziewczyna znajdowała się w zbyt wielkim szoku, aby ruszyć za nim i domagać się jakichkolwiek wyjaśnień na temat otrzymanych ran. Nawet nie wysilał się, aby odpowiedzieć dziewczynie na postawione przez nią pytanie uparcie dążąc do punktu znajdującego się chwilowo poza zasięgiem jego wzroku, jak najdalej od niej. Od tej, przed którą powinien być najsilniejszym człowiekiem, broniącym nie tylko jej bezpieczeństwa, ale również godności i honoru, który został wystawiony na szwank z powodu zwyczajnej głupoty. Dostrzegł gniew widoczny w jej drobnych gestach, ale błędnie odczytał jego przyczynę przekonany długotrwałym urazem skierowanym w stronę Ślizgona za przedterminowe odesłanie do pustego domostwa, rzucając ją na pastwę nudy. Zatrzymał się jednak po zaledwie trzech krokach i odwrócił się bokiem do niej, wpatrując ze zmarszczonymi brwiami w przeraźliwie ciemne oczy Krukonki. – Nie chcę cię zranić, Yumi. Idź do domu i spotkajmy się za kilka dni, napiszę do ciebie. Chociaż raz mi się nie sprzeciwiaj. – Intonacja stosowana przez Amycusa nie pasowała do wyrazu jego twarzy, a dezorganizacja emocjonalno-poznawcza była zbyt mocno widoczna i odczuwalna nawet dla niego, ponieważ pokręcił głową z obojętnością, siląc się na wydobycie na wierzch niedowierzania. Co mu wyszło dość marnie, ponieważ obrzucił ją krótkim spojrzeniem i podjął się ponownego marszu, bez jakiegokolwiek pożegnania, rozrywając na strzępy potrzebę podejścia do niej. Z każdym krokiem czuł dźwięk zgniatający ciepło rozchodzące się za mostkiem, skupiając na gniewie utrzymującym go w ryzach w mocny i stabilny sposób ostatnimi szwami, nadwyrężonymi.