|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Aristos Lacroix
| Temat: Re: Korytarz Pią 05 Gru 2014, 18:12 | |
| Kiedy coś jest zbyt abstrakcyjne, by nasze umysły potrafiły to w sposób akceptowalny przyjąć do wiadomości, sami podświadomie nadajemy temu wydarzeniu lub miejscu wydźwięk prowadzący ku normalności. Ku zwykłej, bezpiecznej jak koc rutynie. Tylko co począć, gdy sytuacja o znamionach normalności nagle stała się kuriozalna do bólu? Gdy wszystkie historie rodem z kiepskiego romansu ziszczają się w jednym momencie, nie pozostawiając nawet chwili na głębszy oddech, a mózg pracujący na najwyższych obrotach załamał się pechem właściciela i odmówił współpracy? Cóż. Trzeba po prostu przyjąć to z taką dawką godności, na jaką stać nas w aktualnej chwili. Aristos nie była przekonana co do wielkości owej dawki, przynajmniej nie na moment obecny: właściwie zdążyła już stracić nadzieję, że cokolwiek wróci do normalności. Perspektywy na odzyskanie kontroli wyglądały raczej marnie, jeśli leżąc na prefekcie Krukonów, w zamkniętej na cztery spusty i dwie smętne wołowe dupy klitce, pomiędzy resztkami kałamarzy, miotełkami, pergaminami, ścierkami, niechlubnymi pozostałościami po półce i jej zawartości jedynym, na co miała ochotę, był histeryczny śmiech. Nie zamierzała dusić tego uczucia w sobie, choć zdezorientowanie, gigantyczna dawka wstydu i chęć wsiąknięcia w ścianę niczym duch jakowy dobijały się do jej rozsądku z oburzeniem, nie mogąc pojąć jakim cudem Gryfonka jeszcze nie rozniosła całej tej budy w drobny mak, by móc lizać rany w samotności. I chociaż wiadomym było, że na lizanie odniesionych na dumie i honorze ciosów będzie miało swoje miejsce w niedalekiej przyszłości, mniej jasnym było, czy panienka Lacroix ma aktualnie chęć na roznoszenie czegokolwiek. Głos Bena wyrwał ją z chwilowego marazmu, jednak zamiast odpowiedzieć, wtuliła twarz w jego koszulę; szczupłe ciało zaczęło drżeć, ramiona skurczyły się delikatnie, a palce dziewczyny zacisnęły się mocno na fragmencie szaty Krukona, kiedy ich właścicielka dusiła śmiech używając do tego Watts’a. Nie wyglądała na kogoś, komu coś się stało, wręcz przeciwnie – zapewne taką postawą pochwaliliby się wszyscy, którzy mieliby okazję przyglądać się teraz tej parce przez weneckie lustro ukryte gdzieś w odmętach piekielnego schowka. Gryfonka śmiała się więc, czując pod powiekami łzy i po raz pierwszy od długiego czasu robiła to naprawdę szczerze, naturalnie; uniosła wreszcie głowę, by zaczerpnąć głęboki wdech, a gdyby w pomieszczeniu było nieco więcej światła, Ben mógłby dostrzec, że jej policzki nabrały odcienia dorodnych jabłek, a czarne loki, teraz potargane i w nieco opłakanym stanie, przylepiły się do jasnej skóry na ścieżce łez, które Aristos wylewała nad swoim bezbrzeżnie beznadziejnym rozbawieniem. - Watts... – wydusiła wreszcie, opierając dłonie na jego klatce piersiowej i podnosząc się powoli, by nie uderzyć w metalowe ramy resztek półki – nikt nie może się o tym dowiedzieć. Czy to jasne? – odchrząknęła, nim znów parsknęła śmiechem – i nie, nic mi nie jest. Czuję się znakomicie – dodała po chwili, ponownie opierając głowę na jego klatce piersiowej. - Zostańmy tu. Szukanie różdżki w tym bałaganie jest tak beznadziejne, jak próby namówienia Hagrida do tego, żeby wreszcie się uczesał. Po prostu zostańmy. Cicho, spokojnie, żadnych bachorów, pani Pince w końcu nas znajdzie. Za kilka lat. Zasuszonych. Martwych. Zupełnie bez życia. Zostaniemy eksponatami w klasie Vincenta. „Uczniowie, którzy polegli w walce z niesprawiedliwością, chaosem i brudnymi ścierkami” – w ciemności jej zachrypnięty od śmiechu głos wypełniał się rozbawieniem i czymś, co przypominało łagodną rezygnację. Przytuliła policzek do koszuli Krukona, ani myśląc się podnosić – po pierwsze dlatego, że zwalona nad ich głowami półka ograniczała jej ruchy, a po drugie (które niechybnie wynikało z pierwszego) ograniczona przestrzeń oznaczała, że opuszczając ciepłą, krukońską leżankę musiałaby zająć niechlubne miejsce na zdewastowanej podłodze. Nie wchodziło to absolutnie w grę, nawet jeśli powoli docierała do niej głęboka, zakorzeniona w podświadomości myśl, że jej reputacja właśnie legła w gruzach. Bezmyślnie przesunęła ręką po kamiennych płytach, umorusanych wszystkim, co żyło i nie żyło, a kiedy już była gotowa na kolejną sarkastyczną uwagę, jej palce niespodziewanie natrafiły na znajomy kształt. Wąski, gładki przedmiot, z długą rysą... - Lumos!
|
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Korytarz Pią 05 Gru 2014, 23:34 | |
| Już czasy dzieciństwa pozwoliły Benowi poznać prostą zależność świata - jeśli coś miało pójść źle, szło kolosalnie źle, waląc ze sobą wszystkie kostki domina. Dobre chwile i dni zawsze szło przypłacić przeciągającymi się okresami pecha , jednak to... To po prostu był szczyt wszystkiego, jakiś kosmiczny żart przeciwko dwójce przedstawicieli szkolnego prawa. Gdyby nie odznaki, które nosili na szatach i interwencja przeciwko jawnej niesprawiedliwości wymierzonej pani Pince i zbiorom biblioteki, nigdy nie znaleźliby się w tym przeklętym schowku. Prawdopodobnie nie zamieniliby też więcej niż kilku słów na przywitanie w trakcie całego roku szkolnego, więc chyba można to było uznać za jakiś uzysk pośród otaczającego ich szaleństwa? Sytuacja jakkolwiek zabawna dla potencjalnego obserwatora, stawała się coraz bardziej i bardziej patowa dla uwięzionych prefektów. Brak światła, ograniczona przestrzeń razem z unoszącym się w powietrzu kurzem skutecznie podnosiły poziomy frustracji, zasiewały ziarno strachu i walczyły, by sparaliżować swoje ofiary. Gdyby dać im więcej czasu w zamknięciu, Ben i Aristos mieli do wyboru albo zwariować, albo nawzajem rozedrzeć się na strzępy. Zemsta na grupce drugorocznych wydawała się w tej chwili bardzo odległym i fantastycznym konceptem, nawet jeśli nie tak dawno dyskutowali o gotowaniu ich w kociołku czy wyrzucaniu z okien. Pozycja, w jakiej umieściła prefektów gwałtowna reakcja panny Lacroix, nie była nieprzyjemna czy wybitnie niewygodna – tylko okoliczności ją takimi czyniły. W końcu trudno wyobrazić sobie jakikolwiek komfort w otaczających warunkach, ze stosami niewielkich sprzętów absolutnie wszędzie i tym głębokim zapachem stęchlizny wdzierającym się przez gardło prosto do płuc... Mimo wszystko, uczucie ciała przyciśniętego do własnego, ciepło przesiąkające przez ubrania aż do kości i wrażenie bycia potrzebnym, gdy palce drobnych dłoni zacisnęły się na połach jego szaty, boleśnie szarpnęły za jedną ze strun znajdujących się blisko serca Krukona. Sytuacja choć tak podobna do niedawnej rozmowy z Arią w ekspresie do Hogwartu, nabierała zupełnie innej wagi i znaczenia, kiedy nie miała miejsca w przestronnym, słonecznym przedziale i gdy chłopak nie był jej jedynym inicjatorem. Śmiech Gryfonki brzmiał osobliwie – jeśli wcześniej słyszał w nim tylko srebrne dzwonki, teraz dołączyła do nich nuta, jakiej nie potrafił zidentyfikować. Jej odległy dźwięk przebijał się do ucha równie efektownie co paznokcie sunące po tablicy, ale nie wywoływał tak nieprzyjemnego skojarzenia. Ben milczał jak zaklęty, pozwalając by chwila, która przynosiła niezrozumiałe skojarzenie z przejawem wolności w jej najczystszej postaci, trwała. Tylko palce chłopaka zsunęły się z pleców Aristos na jej przedramiona, gdy zaczęła się powoli wyprostowywać. - Jasne i klarowne – odparł ciszej niż zamierzał, na koniec wypuszczając spomiędzy ust głębszy oddech, który Gryfonka musiała poczuć mocniejszym uniesieniem się i opadnięciem jego klatki piersiowej. Widocznie zrezygnowała z wymyślonego planu, bo nie minęła dłuższa chwila, a jej głowa powróciła na wcześniejsze miejsce, jakby miała pełne prawo przywłaszczać sobie Krukona. Zupełnie nieświadomie panna Lacroix uderzała w tę część charakteru blondyna, która nie pozwalała odtrącić nikogo, komu jego pomoc i obecność mogła faktycznie pomóc – w szczególności, jeśli były to kobiety. Miał ogromną, czasem niezdrową słabość do przedstawicielek płci pięknej w potrzebie od kiedy tylko pamiętał. Znanych czy nieznanych nie robiło żadnej różnicy. Szarpnięcie w okolicy serca powtórzyło się z całą mocą, kiedy w trakcie krótkiego monologu Aristos dłoń Bena musnęła jej policzek, natrafiając na ślady pozostawione tam przez łzy. Niewidzialna ręka chwyciła go za gardło, na chwilę utrudniając oddychanie. Kciuk chłopaka szybko starł ich pozostałości, długie palce odgarnęły falę loków za ucho. Czuł przez skórę, iż jeszcze długo nie będzie mógł się pozbyć odruchu otoczenia jej ramionami, chociaż logiczny umysł już teraz podsuwał mu myśli, że panna Lacroix potrafiła o siebie zadbać. Wiedział o niej przynajmniej tyle z opowieści Cu. Lepiej, by O'Connor nie wiedział dokładnie, co stało się w tym schowku, mógłby to opacznie zinterpretować, choć Ben zawsze miał go za rozsądnego. I wtedy stała się światłość – gwałtowna, ostra i zbyt blisko. Z cichym warknięciem, które zatrzymało się gdzieś w tyle gardła, Krukon zacisnął powieki odchylając głowę z dala od końca cudownie znalezionej różdżki. Jeszcze nie utożsamiał tego blasku z wybawieniem i drogą ucieczki, póki co był tylko irytującym atakiem na jego biedne gałki oczne. Przyzwyczajenie do ponownego widzenia nastąpiło zadziwiająco szybko, choć łzy lekko zaszczypały w kąciki oczu, kiedy Watts próbował zamrugać i rozejrzeć się po schowku, który jeszcze chwilę temu wydawał się grobowcem. Jak na ironię, pierwszą rzeczą, na jakiej udało się chłopakowi skupić wzrok, była burza ciemnych loków spływających po ramionach Aristos prosto na jego tors. Podpierając się na łokciu z pewnym trudem wciśniętym między drobne sprzęty, uniósł się na tyle, by nie uderzyć głową w resztki półki i mieć jednocześnie dobry widok na całą przestrzeń schowka. Nie żeby było co w nim oglądać, wraz z panną Lacroix prawdopodobnie stanowili najciekawsze obiekty, jakie go kiedykolwiek zaszczyciły swoją obecnością. - Hej – rzucił, z uśmiechem powoli unoszącym kąciki ust. - Nie zaschniemy tu. |
| | | Aristos Lacroix
| Temat: Re: Korytarz Sob 06 Gru 2014, 00:11 | |
| Zamarła na tą jedną, krótką chwilę, gdy jego dłoń dotknęła jej policzka, wplątała się w miękkie, czarne pukle, przesunęła po skórze, ścierając ślady łez – pierwszych od dawna, które nie były wynikiem bezradności, strachu czy bólu. Moment minął jednak, gdy odnalazła różdżkę, a blask zalał pomieszczenie konsekwentnym, stanowczym wybuchem jasności, której ani w głowie było drżeć, czy chybotać niestabilnie, jak to bywało w przypadku początkujących czarodziejów. I chociaż ona i O’Connor nie rozmawiali ze sobą, a Gryfonka mijała go jak starą, zakurzoną zbroję gdy napatoczył się na jej drodze w pokoju wspólnym, osiągnięty jej żądaniem status quo sprawił, że magia między nimi ustabilizowała się, uspokoiła. Nie czuła już tej dzikiej, potężnej fali energii jakiej miała okazji doświadczyć podczas obozu, miała jednak wrażenie, że jej moc jest uleglejsza. Spolegliwa. Wciąż się uśmiechała; zwycięsko, radośnie, choć w błękitnych oczach znów zamigotały znajome, fioletowe iskry. Groźne, zapowiadające burzę i niepokój. Nie zmieniało to jednak faktu, że Aristos wyglądała na całkiem zadowoloną, mimo całej beznadziejności sytuacji, w jakiej znaleźli się z Benem kilkanaście minut wcześniej. Potargana, umorusana jak nieboskie stworzenie, z kłębkami kurzu we włosach i atramentem, rozmazanym na śnieżnobiałej niegdyś koszuli musiała mieć świadomość, że prezentuje się co najmniej żałośnie, najwyraźniej jednak, wbrew wszelkim wrodzonym i wyuczonym odruchom, nie zamierzała poświęcać temu większej uwagi. Napotkała spojrzenie Krukona i mrugnęła do niego łobuzersko. - Nie zaschniemy. Chociaż myślę, że szkoła sporo na tym utraci. Pomyśl tylko, jakie byłyby z nas piękne bibeloty! – zgodziła się krótkim skinieniem głowy, ostrożnie przekładając szczupłe udo nad drugą nogą chłopaka, by przyjąć wygodniejszą pozycję. Być może nie zwróciła nawet uwagi na fakt, jak mogłoby to zostać odebrane, gdyby ktoś w tym momencie skusił się na dobrowolne zajrzenie do schowka, z drugiej jednak strony nie było to aż tak ważne - pechowy delikwent zapewne skończyłby jako zawartość pudełka po zapałkach, przegrawszy starcie z wściekłością, która, choć utajona, wciąż wrzała w żyłach Aristos. Jej mina wyrażała cokolwiek pewną konsternację, gdy wodziła wzrokiem po pobojowisku wokół i nad nimi, jednak po chwili, usadawiając się wygodniej na wattsowych biodrach, zakasała rękawy szaty do góry. - Myślę, że zaczniemy od tego... – mruknęła, przekrzywiając się w bok i podpierając dłonią o ramię towarzysza, by nie stracić równowagi, drugą zaciśniętą na różdżce wycelowała w półki – Erecto – jej głos brzmiał pewnie, choć gdzieś na jego dnie wciąż podzwaniały nuty rozbawienia, jakiegoś chochliczego, przewrotnego w swej naturze pociągu do sytuacji beznadziejnych. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Gdy półki naprostowały się, Aristos nie zmieniając pozycji omiotła pomieszczenie wzrokiem i zacmokała z wyraźną dezaprobatą. - Wyrządziliśmy więcej szkód w ciągu 10 minut niż galopujące przez pole stado dzikich koni. Trzeba to naprawić, zanim zajmiemy się polowaniem na te małe, wynaturzone, pozbawione dusz i honoru potwory – mruknęła, nim jej różdżka zamigotała po raz kolejny, umiejętnie rzuconym zaklęciem czyszczącym. Dopiero gdy wszystkie skrawki szkła, szmat, kurzu i reszty schowkowej fauny i flory zniknęły na dobre, Gryfonka podniosła się, na oślep wyciągając dłoń w kierunku Watts’a. - Czarowanie po omacku jest łatwiejsze niż sądziłam – rzuciła rozbawiona, gdy chłopak podnosił się powoli, organoleptycznie sprawdzając, czy ściana bądź framuga znów nie czyhają na jego głowę, z namiętnym pocałunkiem w zanadrzu. Gdy się wyprostował, Francuzka znów szepnęła krótkie „Lumos”, rozświetlając pomieszczenie; wolną dłonią odgarnęła wyswobodzone z gumki włosy, by nieposłuszne i już nieco mniej utytłane nie wpadały jej do oczu, a potem spojrzała na drugiego prefekta ze stoickim spokojem. - Odsuń się – zarządziła, strzepując z szaty ostatnie, nieistniejące już pyłki. Jej wygląd nie pozostawiał wiele do życzenia, choć koszula wciąż upstrzona była abstrakcyjnymi, niebieskimi plamami. - Mam nadzieję, że pani Pince jest zbyt zajęta przeżywaniem ataku, a Filch krąży w innej części zamku. W przeciwnym razie zostanę dzisiaj nie tylko ofiarą brutalnego napadu, wadliwego systemu nauczania i wandalem, ale jeszcze w dodatku mordercą – zażartowała, celując różdżką w drzwi. - Bombarda!
|
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Korytarz Sob 06 Gru 2014, 02:44 | |
| Efekty jednego, prostego zaklęcia jeszcze nigdy nie jawiły się w oczach Bena jako tak piękne i niezbędne do dalszego życia. Światło było naturalną częścią dnia, nikt nie musiał manualnie włączać słońca, a przez to łatwo szło zapomnieć, jak bardzo dotkliwy stawał się jego brak. Nieważne czy dla czarodzieja czy mugola, choć tak wiele osób lubiło utrzymywać, że istniała między nimi ogromna różnica, w sprawach tak podstawowych wszyscy byli jednakowymi ludźmi. Choć rozproszenie wcześniejszych ciemności nie pozwalało teraz ukryć pewnych reakcji oraz min, w zamian dawało Krukonowi możliwość dokładniejszego przyjrzenia się pani prefekt Gryffindoru – a musiał to przyznać sam przed sobą, Aristos miała ładny uśmiech. I absolutnie nieważny był fakt, że oboje zostali umazani różnymi substancjami, niemal zaduszeni kurzem, zaatakowani przez kłaczki i ścierki. Przynajmniej nie tylko jedno z nich prezentowało podręcznikowy obraz nędzy i rozpaczy, a wspólne ubrudzenie w jakiś pokrętny i absolutnie niezrozumiały sposób skracało dystans. - O, na pewno – przytaknął na komentarz o tym, jak pięknie prezentowaliby się jako zasuszona własność szkolna. - Ale poza tym pewnie na złość wszystkiemu zostalibyśmy tutaj i straszyli z innymi duchami. Wyobrażasz sobie z nimi wieczność? Z taką Jęczącą Martą? - przewrócił krótko oczami, przypominając sobie wszystkie niefortunne sytuacje, gdy przypadkiem zdarzyło mu się trafić na ducha dziewczyny, która uznała go za część swojego wciąż żywego haremu. Trauma drodzy rodacy czarodzieje, szczególnie że Marta w pewnym momencie upodobała sobie męskie łazienki jako place zabaw. Zmiana pozycji Aristos wywołała u Bena kilka reakcji: zwrócenie wzroku ku sufitowi, smagnięcie gorąca w okolicy karku i lekkie zagryzienie wnętrza policzka. Nic nie mógł poradzić na fakt, iż wyobraźnia gwałtownie pobudzona do życia podsunęła mu gamę obrazów, od których powinien spłonić się jak dorodna piwonia. Był tylko nastoletnim chłopakiem, niektórych myśli po prostu nie dało się uniknąć – choć ich pojawienie się zawsze wywoływało pewną konsternację i zażenowanie. I choć formuła zaklęcia prostującego była Wattsowi dobrze znana, jego użycie w tych okolicznościach sprawiło, że na moment prawie zakrztusił się własną śliną. To dopiero byłaby piękna i godna śmierć. Choć pobieżne oczyszczenie schowka musiało się dokonać, by mieli szansę wyjść zamiast wyczołgać się z tego grobowca, czy Aristos musiała się tak... Wiercić? Ani odrobinę nie ułatwiała Krukonowi przeżycia do końca tego chaosu bez żenującego wypadku – dzięki niech będą komukolwiek, kto obdarzył chłopaka tak przydatną zdolnością samokontroli. Czy mogła umyślnie go torturować? Nie, chyba nie. Jaki miałaby w tym cel? Cień ulgi odczuł dopiero wtedy, gdy słodki ciężar panny Lacroix zniknął z jego bioder. - Mówisz? Chyba nie chciałbym próbować. Wyobrażasz sobie rzucanie takiego portengo w ciemnym pokoju pełnym ludzi? - mruknął, chwytając wyciągniętą dłoń brunetki i powoli, z chorobliwą wręcz ostrożnością stanął na nogi, wolną dłonią sprawdzając, ile miał miejsca do sufitu i najbliższej ściany. Do hobby Krukona zdecydowanie nie należało kolekcjonowanie siniaków, nie dość że bolesne, to jeszcze odznaczało się na skórze przez co najmniej kilka następnych dni. A jeszcze jak miało się przyjaciela lubującego się w absolutnie wszystkim, co miała do zaoferowania biologia... Cóż, macanie guzów zdecydowanie nie było najdziwniejszą rzeczą, jaką Sam chciał na nim przetestować, ale Ben nie miał ochoty powtarzać tego konkretnego doświadczenia. Choć krycie się za drobną kobietą niższą od siebie o ponad głowę wydawało się Szkotowi mocno kuriozalne, to ona w tym momencie dzierżyła różdżkę i miała autorytet pozwalający na wydawanie poleceń. - Jeśli trafisz Filcha, uczniowie raczej nie będą płakać – rzucił z nutą rozbawienia w głosie na krótką chwilę zanim zaklęcie rzucone przez Aristos z hukiem wyrwało drzwi, roztrzaskując je na mniejsze elementy i setki drzazg. Światło, ukochane słoneczne światło zalewające korytarz przed biblioteką było widokiem naprawdę pięknym. Pięknym do tego stopnia, że postępując krok ku wyjściu, Watts zatrzymał się na chwilę i z wesołymi błyskami w niebieskich oczach na krótki moment przycisnął usta do zakurzonego policzka Gryfonki. |
| | | Aristos Lacroix
| Temat: Re: Korytarz Pią 12 Gru 2014, 03:06 | |
| - Jeśli trafię Filcha, módl się, żebym trafiła porządnie. W przeciwnym razie spędzisz swoją ostatnią klasę w Hogwarcie polerując ze mną posadzki. Szczoteczką do zębów - mruknęła, nim jeszcze zaklęcie zdążyło dobrze wybrzmieć. Na ich szczęście ani Filch, ani pani Pince nie znajdowali się obecnie wystarczająco blisko, by stać się ofiarą dość nietypowego, acz zdecydowanie skutecznego otwierania drzwi przez pannę Lacroix. Drzazgi, metalowe okucia, fragmenty gwoździ i desek - właśnie te skarby zaścieliły obficie kamienną posadzkę, gdy zaklęcie dosięgło celu, a przetrzymujące ich w schowkowych ciemnościach drzwi ustąpiły przed determinacją Aristos. Zadowolona dziewczyna otrzepała dłonie, wzbijając w powietrze kolejną falę kurzu, a kiedy już otwierała usta by skomentować zwycięstwo nad złośliwością drugoroczniaków i wrednego losu, Watts niespodziewanie przysłonił jej światło, składając na umorusanym policzku brunetki soczysty pocałunek. Wbrew wszelkiej logice, podpowiadającej dziewczynie, że Krukon właśnie przekroczył wszelkie dozwolone formy kontaktu fizycznego i należałoby go odpowiednio potraktować, Aristos uśmiechnęła się do niego z rozbawieniem i mrugnęła - cokolwiek filuternie - podpierając się pod boki. - Gdybym wiedziała, że tak mi będziesz dziękował, przetrzymałabym nas tam nieco dłużej - śmiech w jej głosie był ciepły, przyjemny dla ucha, przyjazny. Nie drwiła z Bena, najwyraźniej ukontentowana formą "zapłaty" za bycie wybawicielem, a jej oczy błyszczały czymś diabelsko figlarnym. - To teraz łazienka. A potem polowanie. Dopadnę ich, słowo daję, dopadnę i zmienię na karmę dla Kła - mruknęła po chwili, gdy - skończywszy oględziny swojej niesamowicie upapranej szaty - znów przeniosła wzrok na towarzysza. Z całą, pełną zrezygnowania godnością na jaką było ją stać, poprawiła spódniczkę i zsuwające się zakolanówki, a potem wygładziła rękawy koszuli. - Tu nasze drogi się rozchodzą, Benie Watts'ie. I pamiętaj: nikomu. ani. słowa - dodała na koniec, unosząc lekko brew i kąciki ust, a choć ten uśmiech był przyjemny, gdzieś w tyle czaiła się groźba i ostrzeżenie. Odwróciła się, rzucając ostatnie spojrzenie na pobojowisko, które zostawili za sobą w schowku i na korytarzu, a potem jak gdyby nigdy nic odeszła, machając Krukonowi na pożegnanie.
[z tematu]
Ostatnio zmieniony przez Aristos Lacroix dnia Czw 19 Lut 2015, 04:07, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Jolene Dunbar
| Temat: Re: Korytarz Wto 06 Sty 2015, 15:04 | |
| Zadanie z wróżbiarstwa tchnęło Jolene do zastanowienia się nad swoją przyszłością. Po wyjściu z zajęć lekcyjnych, usiadła na korytarzu na niskim parapecie i zadumała się. Kilka osób z Hufflepuffu minęło ją, rzuciwszy jej zdziwione spojrzenia bowiem rzadko można było spotkać ją samotną, bez wszędobylskiego Dwayne'a i Clary, a w szczególności cichą i zamyśloną oraz nie biegnącą w tłum. To niewątpliwie musiało oznaczać chorobę albo głęboką filozofię odbywającą się w jej wnętrzu. Dziewczę wbiło zamyślone spojrzenie w trzymane w dłoni karty tarota. Wypożyczyła je od mega przystojnego profesora Landona, za jego dobrą wolą i przestrogą o unikaniu kątów. Na lekcjach fusy przepowiedziały Jolene, że stojąc w kącie dosięgnie ją zły promień Saturna sprowadzający nieszczęście i przekleństwo przez najbliższy rok! Tak więc uniknąwszy kątów, siedziała po środku korytarza na ławce. Tasowała prostokątne grube karty i myślała. Pod koniec listopada stanie się pełnoprawną czarownicą, uzyska o wiele więcej praw i przywilejów. Stanie się dorosła w oczach dorosłych, będzie mieć głośne prawo do wyrażania własnej opinii (głośniejsze niż dotychczas), stanie się wiarygodna i prawdopodobnie śmiertelnie poważna jak nauczyciel od historii magii. Jolene ubolewała, bowiem miała szesnaście lat, dziewięć miesięcy, czterdzieści trzy dni, piętnaście godzin, trzydzieści dwie minuty i osiem sekund, a nie posiadała jeszcze chłopaka! W jej wieku dziewczęta mogą mieć już nawet narzeczonego, szczególnie te z tych rodów arystokratycznych, w których starszyzna trzyma się średniowiecznych zasad zaręczania dzieci nim te nauczyły się chodzić i mówić. Właśnie ta tragedia i zmartwienie o przyszłość, tchnęło Jolene do potajemnego sprawdzenia co ją czeka w kwestii miłosnej. Dziewczyna nie mogła przespać nocy, tak bardzo przejmowała się, że przed siedemnastym rokiem życia nie znajdzie sobie chłopaka ani męża. Nie chciała zostać starą panną i mieć czterdzieści kotów za towarzyszów życia! Pojedynczy egzemplarz w postaci Emmanuela przyprawiał ją o rozstrojenie nerwowe, a co tu mówić o kilkudziesięciu pobratymców jej przewrażliwionego kota. Wróciwszy do tematu, Puchonka bardzo poważnie podchodziła do swej sprawy. Przypomniawszy sobie słowa pana profesora z wróżbiarstwa, usiadła na podłodze korytarza. Według Jowisza, wróżby najlepiej jest przeprowadzać jak najbliżej ziemi - ale czemu, nie pytała. Mogłaby wyjść na trawę, lecz lało jak z cebra także zadowoliła się pustym korytarzem. Z miotlarstwa zrezygnowała, a więc mogła przesiedzieć czterdzieści pięć minut na korytarzu bez obawy o nakrycie przez pana Woźnego. Okienko w poniedziałek było spełnieniem marzeń. Położyła plecak obok ławki, usiadła po turecku i z namaszczeniem poczęła rozkładać karty tarota przed sobą. Jedna na drugiej, wierzchem neutralnym, niebieskim wzorem, rząd obok rzędu, cal przy calu. Trzykrotnie sprawdziła czy wszystko się zgadza, przywołując w pamięci pouczenia nauczycielka. Z drżącą ręką odkryła pierwszą kartę odsłaniając... Szóstkę Buław! Jolene zachłysnęła się powietrzem, zakrywając dłonią pomalowane różowym błyszczykiem usta. - Och! Szóstka! - zamrugała rzęsami. - To bardzo dobry znak! - powiedziała głośno sama do siebie absolutnie nie przejmując się tym, że to bardzo dziwnie wygląda. Według książek szóstka Buław oznaczała powodzenie w działaniu pod warunkiem, że wykaże się własną inicjatywą. Jolene wstrzymała oddech i odsłoniła następną kartę. - Trójka? Wiedziałam! Miałam rację! - dłonie się jej trzęsły z przejęcia. Rozejrzała się po korytarzu. Dwie następne karty powiedziały jej to samo: cel, który chce osiągnąć znajduje się w jej pobliżu, na wyciągnięcie ręki. Dostrzegła pierwszoklasistę z goglami pływackimi na czole. Nie, to nie on będzie jej mężem. Obok stał siódmoklasista z Gryffindoru. On miał już narzeczoną, słyszała o tym w dormitorium Hufflepuffu. A więc gdzie jest jej przyszły mąż? No gdzie? |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Korytarz Wto 06 Sty 2015, 15:07 | |
| Francis Lacroix wędrował niestrudzenie korytarzem Hogwartu, świętując cichy sukces, że jeszcze się nie zgubił. Nie aż tak. Spotkania z Panną Guardi przynosiły efekty w postaci podniesionej orientacji w terenie i znajomości paru ‘sprytnych’ ścieżek. Co go, nie ukrywając, z wielu powodów bardzo cieszyło. Chociażby dlatego, że zostało tych przejść całkiem sporo do odkrycia. Tak. Był tutaj, żeby pracować. Zdecydowanie. Zadowolony z życia niósł pod pachą parę tomów ksiąg o zaklęciach, które udało mu się pożyczyć na czas nieokreślony w szkolnej bibliotece. Któż mógł wiedzieć ile skarbów kryje w sobie tutejszy dział! Ileż starych książek! Marzenie. Francis był jak w niebie. Nawet uparta matka, która co rusz podszeptywała mu o konieczności szukania narzeczonej i ‘przedłużania rodu’ jakoś umknęła mu w tyły pamięci. Nie, żeby kiedykolwiek planował jej słuchać. Albo szukać narzeczonej. Był zajęty. Dostatecznie. Powoli wdrażał się już do Hogwartu, zaczynał go czuć, rozumieć, chociaż nadal pozostawało wiele do odkrycia, zrozumienia i poznania. Młody stażysta dreptał więc jednym z korytarzy, planując przed powrotem do gabinetu nadłożyć drogi i utrwalić sobie w pamięci plan Hogwartu. Miał na to czas, jednak wychodził z bezpiecznego założenia, że czym szybciej opracuje wszelkie potencjalne ścieżki, tym szybciej będzie mógł się bezproblemowo orientować po budynku. Co było ważne, niezaprzeczalnie. Maszerował więc korytarzami, z opasłymi tomiszczami pod pachą, pogwizdując cichutko, właściwie nawet nie pogwizdując, a raczej świszcząc cicho w wymyślony w głowie rytm. W pewnym momencie zauważył dziewczynę, kojarzył ją z widzenia na korytarzu, ale nigdy nie zwrócił uwagi. Była widocznie czymś uradowana, lekko zaintrygowany podszedł do niej i nachylił się, zerkając cóż za czary wyczynia ta młoda puchonka. Zmrużył oczy. Wróżbiarstwo. Ale rzadko kiedy widział taki entuzjazm w kwestii wróżbiarstwa. Większość uczniów zwykle bagatelizowała jego znaczenie nazywając to bajdurami i bzdurami bez pokrycia. Z Francisem było podobnie, ale z racji swojej naturalnej ciekawości nie mógł się powstrzymać przed przyjrzeniem się całej scence. Odkaszlnął cicho, chcąc zwrócić uwagę dziewczyny i zagadać, w kwestii wróżbiarstwa. Milczał moment, a potem razem z nią, rozejrzał się po korytarzu. Mało kto tu był, oprócz ich dwojga. Zerknął jeszcze raz na dziewczynę i się zaśmiał, głównie z racji swojej nagłej myśli. -Rozumiem, ze to dobry układ? - uśmiechnął się serdecznie, palcem wskazując na rozłożone karty. Była podekscytowana. Bardzo. Bardzo bardzo. Zmrużył oczy w zastanowieniu, siląc się na swoje umiejętności dedukcji. -A może wywróżyłaś sobie męża, a teraz szukasz tego szczęściarza?- zapytał, uśmiechając się z własnej myśli i w oczekiwaniu, po części z rosnącym zainteresowaniem, przyglądając się, jaką kartę tym razem odsłoni. A może się nawet czegoś nauczy, na zaklęciach się świat nie kończy, jakkolwiek by tego chciał. |
| | | Jolene Dunbar
| Temat: Re: Korytarz Wto 06 Sty 2015, 15:08 | |
| Jak bardzo różni potrafili być ludzie! Młodzi oboje, ambitni, zaś priorytety skrajnie różne. Joelene martwiła się, że zostanie starą panną mając lat siedemnaście (prawie!), znowuż człowiek kilka lat starszy uznawał, że nie ma czasu na myślenie czy zostanie dożywotnim kawalerem czy jednak nie. Puchonka nie odrywała oczu od kart tarota. Pierwszy raz od bardzo, bardzo dawna cieszyła się z przedmiotu wróżbiarstwa. W pierwszych zajęciach przeżyła głębokie rozczarowanie, gapiąc się w przezroczystą kulę dziewięćdziesiąt minut z takim samym skutkiem - nagłym atakiem senności. Dziś, dziś czuła, że jest bardzo ważny dzień, wszak tak mówił Jowisz. Nie mogła zaprzepaścić tej szansy i dać z siebie wszystko według odkrytego wzoru. Z zachwytu i transu ekscytacji wyrwał ją radosny śmiech. Och, nie można wyśmiewać się z przepowiedni. Nie dzisiaj! W pierwszej chwili Joe prawie burknęła coś na temat braku poszanowania prywatności (jakby sama ją szanowała, ale cii), lecz po napotkaniu błękitnych, bezdennie głębokich wesołych oczu, zamarła. Minęła długa minuta wpatrywania się w stażystę z pół otwartymi ustami, zanim Joelene zdała sobie sprawę jak niemądrze musi wyglądać z taką miną. On wiedział co ona tu robi! To niewątpliwie oznaczało, że nie pojawił się tutaj z przypadku. To niemożliwe, wszak nikt nie mógł wiedzieć, że Joe szuka sobie męża odkąd nauczyła się chodzić na obcasach. Ze wstrzymanym oddechem drżącymi palcami odkryła ostatnią kartę. Zachłysnęła się powietrzem, wybałuszając oczy na przedstawiony wzór. Szóstka, trójka, czwórka i.. i... jedynka! Według tego też wzoru jej cel jest na wyciągnięcie ręki, spotka go jeszcze dzisiaj, gdy dwa księżyce Saturna na siebie nachodzą. Ułożyła ostatnią kartę we wnętrzu swej dłoni i spoglądała to na wymalowany wzór kielichów, a to na stażystę i to tego stażystę. Francisa, o którym trajkotała non stop. Nie wierzyła własnym oczom w napotkane szczęście! Nie do wiary jak bardzo karty mówią prawdę! Joe zapałała do wróżbiarstwa niewypowiedzianą miłością. - Udało się! - pisnęła, a to co nastąpiło potem trwało zaledwie kilka sekund. Karta upadła na podłogę, zaś Joe stratowała niemal Francisa, obejmując go znienacka, zaplatając mocno ręce wokół jego torsu. Piszczała z radości. - Jesteśmy sobie przeznaczeni! Jesteśmy, tak mówi kielich i Saturn i Jowisz! Szukałam męża, a ty powiedziałeś, że szukam męża, a więc będziemy już razem na zawsze! Łii! Udało sięęę! Wiedziałam, wiedziałam... - miażdżyła go w uścisku, prawdopodobnie wytrącając mu z rąk niesione księgi. Joe nie była może i mistrzem świata w zawodach sportowych, lecz siłę swą małą miała! Oczywiście nie taką, aby wyrządzić komukolwiek krzywdę nagłym okazaniem uczucia, acz wyczuwalną. Puchonka czuła się teraz o niebo lepiej. Świadomość, że nie zostanie na starość sama z Emmanuelem i trzydziestoma dziewięćdziesięcioma zbłąkanymi kotami, wprawiała ją w cudowną lekkość. Nie wpadła na myśl, że jej zachowanie można odebrać jako dziwne. Joe nie zawracała sobie głowy takimi głupotami. Żyła chwilą, a więc w chwili obecnej przytulała się mocno do niewinnego Francisa. Tak, była pewna, że są sobie przeznaczeni. Wystarczyło spojrzeć w niebieską nasyconą toń jego oczu, aby stracić dla niego serce. Elegancki, przystojny, młody, inteligentny niewątpliwie... nieistotne pochodzenie, krew, charakter, Joe uczyni z niego swego męża. Prędzej czy później. Doprowadzi do skutku wszystkie przewidywania z kart tarota, wszak one nie mogą się mylić. To z nim chciała spędzić resztę życia nawet, nawet jak okaże się, że chrapie w nocy.
Ostatnio zmieniony przez Jolene Dunbar dnia Wto 06 Sty 2015, 15:34, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Korytarz Wto 06 Sty 2015, 15:09 | |
| Francis przez całe swoje życie podejmował konkretne i solidne kroki w kierunku bycia starym kawalerem. Większość porzekadeł ludowych odnosiła się jedynie do starych panien, ale Francis i tak uparcie na spotkaniach rodzinnych siadał na rogu stołu, a w wolnym czasie zaszywał się z księgami w bibliotece aby uniknąć wszelkich wpajanych mu na siłę młodych, rzekomo mających mu się podobać, dam. Owszem, damy mu się podobały, ale często nie te proponowane przez szanowną Matkę. Nie zdawał sobie sprawy z wielu rzeczy. Nie wiedział często jaki jest dzień tygodnia, zapominał zapiąć środkowy guzik płaszcza albo nie zauważał nawet kiedy gubi rękawiczki. Tak samo, niewinnie niczym baranek prowadzony na rzeź, nie zdawał sobie sprawy ze sprzyjającego układu gwiazd, oraz przypadku, który podobnież miał złączyć jego ścieżkę, ze ścieżką pewnej uczennicy. Zmrużył lekko brwi, widząc szok na twarzy dziewczyny, która, dla odmiany, przerwała wpatrywanie się w karty na rzecz wpatrywania się w niego. Nie czuł się specjalnie przystojny. Czuł się wybitnie przeciętny. Odwrócił wzrok, lekko skrępowany i odkaszlnął, poprawiając sobie książki pod pachą, żeby nie wypadły. Analizował gobelin na ścianie. Zdecydowanie ładny. Bordowy. Podobał mu się ten kolor. Dość stary. Ilustracja też niczego sobie. Nie wytrzymał długo, bo po chwili najpierw kątem oka, a potem w całości wrócił do obserwowania działań uczennicy, dogłębnie zaintrygowany sytuacją. Dziewczyna zachłysnęła się powietrzem, a Francis już kalkulował, na wszelki wypadek, swoje umiejętności z magii leczniczej. Niezbyt imponujące. Zawsze mógł zaryzykować resuscytację krążeniowo oddechową, a z wcześniejszej reakcji uczennicy wyglądało na to, że nawet preferowałaby tę opcję. Francis wręcz przeciwnie. Chwała wszelkim siłom, obyło się bez interwencji medycznej. -Uda…?- zaczął dzielnie Francis, jednak przerwał, przygnieciony ciężarem odpowiedzialności, ciepła, pewnej dezorientacji oraz puchonki. Tego się nie spodziewał. Inicjatywa godna pochwały, w innej sytuacji, prawdopodobnie. Bo w tej młody stażysta zaklęć stał i usilnie próbował zrozumieć. Szło mu fatalnie, co sam zauważył. Kontakt fizyczny go zaskoczył, nie był do niego przyzwyczajony, ani odrobinę. Zajęło mu więc moment, żeby wrócić do dawnej równowagi i zrozumieć co się właściwie dzieje. Z takim namaszczeniem wyszukane książki wylądowały na podłodze a do klatki piersiowej przyklejała mu się bardzo rozentuzjazmowana puchonka. Rozumiał niewiele. Słuchał słów uczennicy i wyłapał ‘jesteśmy’ ‘przeznaczeni’ ‘sobie’ ‘męża’. Spanikował. Ale tylko odrobinkę. Skrępowany poklepał uczennicę po plecach. Myśl, Panie Lacroix, myśl! -Oh. To się cieszę, ale… - zaśmiał się lekko, próbując się łagodnie wycofać z uścisku. Rozejrzał się nerwowo po korytarzu. Pusto. Westchnął z ulgą. Oby tylko nie pomyliła jego westchnięcia ulgi z westchnięciem… czegoś innego, zadumał się chwilę sam nad sobą. Przytulanie się, owszem, było całkiem przyjemne, ale Jo miażdżyła mu żebra. Co było odrobinkę mniej. No i oczywiście kwestia kłopotliwości sytuacji dawała o sobie znać. -Hm. Szanowna Panno…? Jest miło, ale obawiam się, że wygodniej byłoby rozmawiać gdyby… - tutaj Francis spróbował wziąć oddech. -gdybyśmy stali, a nie się przyklejali. Wtedy mi może Panienka wszystko wyjaśnić.-zaproponował, martwiąc się w duszy o książki leżące teraz na podłodze. Miał chłopak swoje priorytety. Ta dziewczyna widocznie też. Oswobodził się z uścisku i poprawił rozczochrane włosy wzdychając ciężko. -Czy możesz mi wyjaśnić, co się stało, czy mam polegać na moim kulawym zmyśle dedukcji?- zapytał Francis, zbierając w międzyczasie książki z ziemi. |
| | | Jolene Dunbar
| Temat: Re: Korytarz Wto 06 Sty 2015, 15:11 | |
| Brak poczucia wstydu Jolene wprawiał w osłupienie wiele osób ją otaczających. Ludzie nie przywykli do tak szczerze okazywanego entuzjazmu ani też do takiej szczerości. Mówienia prosto z mostu co leży na sercu. Ta dziewczyna łaknęła towarzystwa innych człekopodobnych istot, a więc bez skrupułów okazywała im swoje uczucia. Francis nie był wyjątkiem, a wybrańcem, nieświadom jak bardzo Joe wejdzie w jego życie, aby udowodnić mu prawdziwość układu kart. Na wstępie kochała te ciepłe niebieskie oczy, w które umiałaby wpatrywać się bez przerwy na oddychanie. Nie miałaby również nic przeciwko udzieleniu jej pomocy medycznej w mugolskich sposobach. Jeśli to Francis miałby ją ratować, omdlewałaby co pięć minut. Radość Joe nabierała mocy wraz z usłyszeniem westchnięcia, zinterpretowanego w sposób dla Francisa "tragiczny" w skutkach. Czy ktokolwiek mógłby spodziewać się takiego ataku ze strony kogokolwiek? Opierała się o niego połową ciężaru ciała, napawając się tym stanem całą piersią. Jolene przytulała znienacka wielu chłopców, lecz przed sobą nie miała podrostka, a mężczyznę, co pisało się na plus w jej ocenie. Poklepanie po plecach, tak słodko niezręczne, sprowadziło ją delikatnie na ziemię. Ach, czyli musiał czuć dokładnie to samo, co ona! Wzdychał, oddychał z trudem przejęty mocą emocji jakie na niego nasłała. Oczy Joe błyszczały z podekscytowania. Od dzisiaj będzie miała dla kogo stroić się, wyglądać pięknie i uczyć wybitnie, wszak gdzieś zasłyszała, iż Francis poducza się u pani Odinevy. Zaklęcia staną się jej najulubieńszym przedmiotem. Nie przegapi ani jednych zajęć. Będzie miała stuprocentową frekwencję. Bardzo, ale to bardzo niechętnie oddawała Francisowi odrobinę prywatności, odsuwając się o ten krok. Kucnęła i zgarnęła z ziemi wszystkie karty tarota, obchodząc się z nimi z nabożeństwem. - Jolene. Dunbar Jolene. - posłała stażyście olśniewający uśmiech, przedstawiając się uprzejmie. To dobry początek, aby w przyszłości stali się małżeństwem. Spełniła też ukryte pragnienie, aby poznał jej imię. Miała nadzieję, że nie powiąże z nią wysłanego w wakacje ciasta. Mogłaby spłonąć ze wstydu. - Zobacz, kielich mówi jasno! - podsunęła mu pod nos kartę z niebieskim obrazkiem. - Ten, który jest mi przeznaczony pojawi się na mojej drodze już niedługo. A więc to ty, bo to przy tobie Saturn kazał mi odkryć ten układ, a nie na przykład inny. To oznacza, że będziemy mężem i żoną i żadne przeciwności losu nam nie przeszkodzą. Czy to nie piękne? I takie romantyczne! - wszystko wypowiedziała na jednym tchu. Złapała oddech, wdychając tlen potrzebny do bardziej entuzjastycznego trajkotania o przeznaczeniu. Joe czuła, że lada moment odleci wysoko, wysoko do nieba rozrywana od wewnątrz nowym szczęściem. Dwayne i Clary jej nie uwierzą, że po tylu latach odnalazła mężczyznę swego życia. - Moja mama się ucieszy, bo moi koledzy to dzieciaki, a ty jesteś już dorosły i ja też już za niecałe trzy miesiące. - sięgnęła po książkę i jeszcze mu jej nie oddawała, chcąc go przy sobie zatrzymać jak najdłużej. Jolene wpatrywała się w niego z rozmarzeniem wymalowanym na twarzy. - Myślałam, że już ciebie nie znajdę, doprawdy. - zarzuciła zamaszyście długie, obecnie blond włosy, na plecy. - Ale już spokojnie, Francis! - z czcią wypowiedziała jego imię, powtarzane wielokrotnie w ciągu tych dwóch tygodni września. - Teraz będziemy już razem, prawda? Nie muszę nikogo szukać i ty też nie. To fajne! Wiedziałam, że Saturn mówi prawdę. Ten dzień jest super! - oddała mu książkę i korzystając z wyciągniętej ręki, ujęła go pod ramię, nieprzerwanie spoglądając mu głęboko w oczy z czystym, szczerym zachwytem. Wylewające się z niej słowa nakrapiane były aż bolesną radością. Mało tego, Jolene wierzyła bez zająknięcia w mowę wróżby. Mógł być przeciętny do bólu, mieć trzecią rękę na czole, a ta Puchonka i tak by go za wszystko uwielbiała. Kamień spadł jej z serca. Odnalazła przyszłego męża! Teraz trzeba go tylko przekonać, że to jej powinien się oświadczyć, najlepiej już niedługo po osiągnięciu przez nią pełnoletności. |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Korytarz Wto 06 Sty 2015, 15:12 | |
| Jeśli Francis nie był do czegoś przyzwyczajony, to właśnie do takiej bezpośredniości. Lata wychowania w arystokratycznych, boleśnie sterylnych warunkach, które sam tak uparcie obalał robiło swoje, mimo wszystko. Francis był człowiekiem sympatycznym i otwartym, ale niezbyt przyzwyczajonym do takich kontaktów. A teraz jeszcze solidnie zestresowanym nowymi obowiązkami i stanowiskiem. Przyjrzał się uważnie karcie z niebieskim obrazkiem. Zastanawiał się przez moment gdzie niby tutaj widać kielich, ale przyjął nazewnictwo z cichą akceptacją. Słuchał uważnie, ze skupieniem, ale gdy tylko Puchonka doszła do części, w której jasno zaznaczyła, że chce go za męża zachłysnął się powietrzem. Kaszlał moment, uderzając się w pierś i próbując złapać ponownie zdrowy oddech. Chwilę tak próbował wrócić do stanu ogólnej używalności i postawy uznawanej za akceptowalną. Wyprostował się i wypuścił ze świstem powietrze, drapiąc się po głowie, jednym ruchem przyczesując włosy, a drugim ponownie je rozczochrując. Przymknął oczy. Więc ona poważnie myślała, że Francis zostanie jej mężem. Paskudne uczucie, łamać komuś serce. Raz mu się zdarzyło, jeszcze kiedy uczęszczał do szkoły, i już wtedy sprawiało mu to okropne problemy, odrzucić kogoś, mimo wszystko. Jednak musiał być silny. Fakt faktem, to była zwykła fascynacja, dziewczęca mrzonka, pewnie odpuści, jeśli tylko Francis rozegra to dobrze tu i teraz. -Mężem i żoną?- powtórzył jak echo, otwierając oczy i spoglądając na Joe. Zaśmiał się, donośnie, a echo poniosło sprawnie jego radosny śmiech. Przetarł oczy. -Joe, tak? Nie żartuj, proszę. Mógł jej się wydawać atrakcyjny. Był dorosły. Starszy. Zupełnie inny niż jej koledzy, przynajmniej młodej Puchonce tak się mogło wydawać. Może było w nim coś pociągającego, bo zakazanego. Bo był stażystą, bo dzieliło ich 5 lat. Albo po prostu Joe wierzyła w karty, co było też możliwym rozwiązaniem zagadki, w tej sytuacji. -Też jestem dzieciakiem. Wszyscy jesteśmy dzieciakami. A dorosłość… - zadumał się na moment, gładząc dłonią pieszczotliwie, bezwiednie, okładkę księgi zaklęć Tomasha Shupsa opuszkami palców. Jeszcze jedną jego księgę miała Joe. Sprytna. Nie pozwalała mu na odwrót taktyczny. Jakby wiedziała, że bez tej księgi nigdzie się nie ruszy. -Nie ma czegoś takiego jak dorosłość. - skwitował krótko, rzeczowo. Nie zostawiając jakby pola do dyskusji. -Razem? Szukać? Joe. - westchnął, zrezygnowany. Czuł się jak biegacz, który ma przeskoczyć przez płotek podczas wyścigu. Jednak Francis był zarówno kiepskim biegaczem jak i skoczkiem. Trening czyni mistrza. Podobno. -Te żarty były zabawne, ale wróżby to tylko wróżby. Nawet mnie nie znasz. Jestem starszy, a spotkasz z pewnością Tego Jedynego, który nie będzie stary i pomarszczony jak ja. - stwierdził z zadziwiającą łatwością, stwierdził fakt. Najprostszy na świecie. Nie do końca był pewien, czy Puchonka sobie żartuje, czy dalej mówi serio. Miał szczerą nadzieję, że to tylko dowcip, temat do pośmiania się przy kawie, zaczepka kierowana w stronę niewiele starszego stażysty. Gorzej, jeśli okaże się, że to zupełnie poważnie. Wtedy będzie miał problem. Może drobny, może czasami pogodny, ale problem. Niemniej, był pewien, że poradzi sobie i koniec końców, wszyscy wyjdą z tego cało. -Joe, widzę twój zapał i bardzo mnie cieszy, że tak bardzo ci się podobam, jednak z przykrością muszę ci powiedzieć, że… - przerwał, żeby pokazać dziewczynie okładkę książki. “Między astronomią, a zaklęciami.” błysnęło w pełnej krasie popołudnia swoją granatową okładką ze srebrnymi elementami. Zastukał delikatnie palcem w twardą powierzchnię księgi i puścił delikatne oczko Puchonce, uśmiechając się nieznacznie. Uderzył idealnie w słowo “astronomią”, chociaż mógłby dać słowo, ze celował w “zaklęcia”. Pochlebiało mu nieco to, że wydaje się jej atrakcyjny, ale nie miał zamiaru z tego korzystać. To było złe. Od początku do końca. Nie kochał jej, nie pokochałby jej, był stażystą, ona uczennicą. Niemniej, nadawał się jedynie na nauczyciela i taki był fakt. -Mam narzeczoną. - stwierdził konspiracyjnie, półszeptem, opuszczając książkę i wsadzając ją sobie pod pachę, by mógł ją wygodnie nieść. Wziął od Puchonki swój kolejny tomiszcz i już radosny, że może oddalić się z miejsca wypadku miał wsadzić księgę na swoje miejsce, ale Joe chwyciła go pod ramię i znowu patrzyła mu głęboko w oczy. Był zakłopotany. Bardzo. Bardziej niż kiedykolwiek. -Uhm. Jolene.- mruknął, z wyraźnym skrępowaniem w głosie. -Puść mnie, proszę. Jestem stażystą, nie mogę robić takich rzeczy bo stracę pracę… - wyjaśnił, w lekkiej desperacji. To raczej jej nie przekona, musiał zagrać inaczej. Inaczej! Sprytniej! -A jak stracę pracę, to już mnie nie zobaczysz. Brawo, Panie Lacroix. Wyjdzie z tego niezła franca. |
| | | Jolene Dunbar
| Temat: Re: Korytarz Wto 06 Sty 2015, 15:14 | |
| Beztroskie życie Jolene nie było uwikłane w nic nadzwyczajnego, pominąwszy otrzymanie listu z Hogwartu. Joe miała w sobie mnóstwo miłości, którą chciała dzielić się z każdym. Niestety niewiele osób odwzajemniało jej uczucia, spoglądając na stan majątkowy, pochodzenia i krew. Mimo tej drobnej niedogodności, nie pozwalała siebie zranić. Nie znała Francisa, lecz sposób w jaki mrużył te intensywnie błękitne oczy czuła aż w sercu. Zwróciła na niego uwagę rzecz jasna dzięki kartom, a zachwyt jaki właśnie byli świadkiem był autentyczny, naturalny. Jolene nie udawała. Z lekkim przestrachem nachyliła się ku stażyście zmartwiona nagłym atakiem kaszlu. Szukała w swojej wypowiedzi czegoś, co go tak poruszyło, a wyciągnięty wniosek spowodował wzrost zachwytu. Wzruszył się, że nazwała ich prawie małżeństwem. Mężem i żoną. To tak pięknie brzmiało, tak poważnie i romantycznie. Jego śmiech dźwięczał w jej uszach, a była to ładna melodia, cudowna muzyka dla tak osamotnionego skrycie serca Puchonki. Wyłapywała wszystkie detale jego zachowań, nawet nastroszenie włosów poprzez ich nerwowe przeczesywanie. Każda sekunda jaką poświęcała obserwacji swego wybranka utwierdzała ją w przekonaniu, że wybór został słusznie dokonany. On, nikt inny. Wbrew pozorom nie obchodziło ją, że jest stażystą ani też wiek ich dzielący nie miał tak mocnego wydźwięku w jej głowie. Owszem, stawał się w jej oczach bardzo wiarygodnym potencjalnym mężem, bo był już dorosły. Choć twierdził, że wszyscy są dziećmi, po skończeniu siedemnastego lat, życie nabiera innego tempa. Pojawiają się oczekiwania dojrzałości, a Joe nie umiała jej inaczej przedstawić niźli odnalezienie siebie przy kimś. Przy chłopaku, narzeczonym, mężu. Nie protestowała przeciwko jego stwierdzeniu. Tymi słowami poświadczał, że tym bardziej nie ma nic znaczenia, jeśli w grę wchodzą jakiekolwiek uczucia. - Nie jesteś stary ani pomarszczony. - oburzyła się, wchodząc mu niemalże w słowo. On pomarszczony? Zresztą, nie miało to dla niej znaczenia, chłonąc błyski w tych oczach. - Przecież możemy się poznać. A co to za problem? - wzruszyła ramionami, bagatelizując jego próbę wyperswadowania Jolene z zapędów pełnych ślepego uwielbienia. Ludzie poznawali się codziennie. Nawet najlepsi przyjaciele dowiadywali się czegoś nowego o sobie jakkolwiek długo by się nie znali. Dwayne'a znała prawie dziesięć lat, a nadal przeczuwała jak wiele w sobie skrywa, a byli wszak najlepszymi przyjaciółmi. Z Clary. I dziesiątką innych Puchonów. Joe chciała poznać teraz Francisa i zrobi wszystko, aby tak się stało. Zmarszczyła delikatnie brwi przyglądając się okładce książki. Jeśli nie musiała, nie siedziała w nich zatopiona po uszy. Lektura musiała ją poważnie wciągnąć, a to zdarzało się rzadko. Wymagający umysł bądź potocznie nazywany leniwym. Zamiast załamać się istnieniem narzeczonej, Joe pojaśniała, łapiąc o co chodzi. - Ale ona nie może zostać twoją żoną, Francis. Wieczna narzeczona? Trzeba iść do przodu! Saturn ma dzisiaj rację jak nigdy. Trochę wiary. - uśmiechnęła się doń pokrzepiająco, nie wypuszczając jego ramienia. Nie mogła pozwolić mu teraz odejść. Złamałby jej wrażliwe serce. Tak bardzo cieszyła się, że go znalazła mimo, że nie wierzył w jej słowa. Ludzie i z tym mają problem, z wiarą. To ją smuciło, lecz nie naprawi świata, jest na to zbyt... nieodpowiednia. Puściła go niemal jak oparzona, gdy zażądał tego wprost. Godził ją tuż obok serca, próbując rakiem wycofać się z niespodziewanego, wspaniałego spotkania, które rozjaśniło żywot Jolene. - Jakich rzeczy? - zapytała odrobinę mniej entuzjastyczniej, ale za to żywo zainteresowana. - Mam prawie siedemnaście lat, jestem w szóstej klasie. Nie musimy przecież już natychmiast być małżeństwem, to może poczekać te dwa lata! - zamrugała rzęsami niewinnie, wynajdując rozwiązanie w tej jakże trudnej sytuacji. - Przez ten czas poznamy się od podszewki. - posłała mu ciepły uśmiech, stąpając z miejsca na miejsce. Miała problem z utrzymaniem siebie z daleka od Franicsa, którego pragnęła obdarzyć najmocniejszymi przytuleniami jakich kiedykolwiek mógł doświadczyć. Raz na ruski rok pojawiała się taka osoba wywołująca najpiękniejsze emocje w drugim człowieku, choćby nie znali nawet swych imion. Francis taki właśnie był i nie dało się tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób. Dla Joe był przyszłym mężem czy tego chciał czy nie. Chciała podzielić się z nim swoimi uczuciami i potrzebowała odrobinę czasu, aby przekonać go do tego pomysłu. |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Korytarz Wto 06 Sty 2015, 15:15 | |
| Francis czuł, że powinien zrezygnować. Każdy zmysł podpowiadał mu, że nie wygra tej walki z wyraźnie entuzjastyczną Puchonką. To było jak podejmowanie próby przesunięcia góry wyłącznie siłą woli. A żeby tego było mało, Francis najnormalniej w świecie był fatalny w te sprawy. No i nigdy wcześniej nie spotkał się z podobną sytuacją, nawet własnej siostrze, za co bardzo dziękował, nie musiał tłumaczyć takich… spraw i sytuacji. Był dobry w tłumaczeniu zaklęć, a nie ‘spraw sercowych’. -Problem nie leży w poznawaniu. - wyjaśnił cierpliwie. Zastanawiał się. Chodzenie po polu minowym zdarzało mu się ostatnimi czasy coraz częściej, myślał nawet jak bardzo wpisane jest to w ten zawód. Gdyby wiedział, zawsze mógłby obrać ścieżkę sapera, a nie nauczyciela. -A co jeśli… - zaczął ostrożnie, wystawiając książkę przed nos Joe i błyszcząc tytułem wręcz. -Jeśli ją kocham i chciałbym się z nią ożenić? Właśnie z nią? Bo ja jestem z tych, którzy zakochują się na zabój. Raz, a porządnie. - zapytał, namiętnie prezentując tomiszcz “Astronomia…” i próbując się jakoś delikatnie, asertywnie, wyplątać z uścisku. Bez skutku. Westchnął głęboko. Czyżby musiał tłumaczyć tej młodej dziewczynie takie rzeczy? Dlaczego jemu akurat to przyszło? Przerażało go to nieco, ale postanowił wziąć taką odpowiedzialność w ramiona i zrealizować. Wyjaśnić jej. Powoli zaczynał podejrzewać, próbował analizować, dlaczego ta dziewczyna tak szuka bliskości u kogoś zupełnie obcego, ale nie oceniał. Nie wysnuwał nagłych wniosków. Na ile może być to zwykłe nastoletnie zauroczenie starszym kolegą, stażystą, a na ile w pewnym stopniu wołanie o pomoc. -Masz prawie siedemnaście lat, jesteś w szóstej klasie, ale Jolene… - zaczął powoli, biorąc głęboki wdech. Oh, Panie Lacroix! Jako pedagog powinien pan umieć rozmawiać z młodzieżą, którą sam pan tak niedawno był! -Joe, ja nic do ciebie nie czuję, poza pewną dawką sympatii, bo sympatyczna z ciebie dziewczyna. Nie mam zamiaru się z tobą ożenić. - wyjaśnił spokojnie, przysiadając na parapecie, odkładając książki na bok i kręcąc młynka palcami. Utkwił wzrok w gobelinie, kolejnym już i zmyślił się na moment, co powinien powiedzieć tej młodej, nieco problematycznej, dziewczynie. Lepiej wytłumaczyć to teraz. Skutecznie, w miarę możliwości. Francis poprawił szalik na szyi i bawił się jedną dłonią końcówką, miętosząc między palcami czerwone frędzle. Cóż ta nieszczęsna dziewczyna mogła w nim widzieć?! Albo, co ważniejsze, jak można ją odwieść od pomysłu brania sobie Francisa za męża, wbrew jego woli, nie ukrywając. Westchnął głęboko i zerknął na uczennicę. Przyglądał się moment, skupiony, trochę nieobecny i zrezygnowany, szukając właściwego wyjaśnienia. -Żeby za kogoś wyjść, trzeba go kochać.- stwierdził rzeczowo. Niezbyt pewien, czy mówi do niej, czy do siebie bardziej. -Nie da się ocenić, czy ktoś się nadaje na podstawie pierwszego wrażenia. Tak się nie da. - dodał, podobnym tonem. -Musisz mnie zrozumieć, Jolene. Ślepe uwielbienie nigdy nie jest dobre. - stwierdził po czy zamilknął na moment. A może po prostu będzie musiał przywyknąć do tego, że Joe widzi go jak widzi. Na siłę przed ołtarz i tak go nie zaciągnie. Byleby nie stracił przez to pracy. Francis miał priorytety, niewątpliwie.
|
| | | Jolene Dunbar
| Temat: Re: Korytarz Wto 06 Sty 2015, 15:17 | |
| Joe nie dało się przesunąć za pomocą siły woli, gdyż tkwiła twardo na ziemi. Uparła się, a jej wiara robiła wrażenie. Niezachwiana, stabilna i mocna, wiara, że w tym dniu zmieni się jej życie - na lepsze. Nie mogła non stop tkwić w swej rutynie, pokonując w biegu te same korytarze, omijając tych samych ludzi nie znalazłszy w nich pokrewnej i bliskiej duszy. Joe potrzebowała miłości tak, jak każda dziewczyna w całej szkole. Francis okazał się dla niej ideałem zesłanym przez samego Merlina, w jaki sposób inaczej wyjaśnić jego nagłą obecność akurat na tym korytarzu, dokładnie tego samego dnia i godziny? To musiało być przeznaczenie, nie mogło to nosić innej nazwy. Przyglądała się tytułowi bez wielkiego zainteresowania. Książka, jak każda inna. Ale żeby ją poślubić? Na świecie jest tak wiele kobiet, a Francis wybierał książkę o zaklęciach. Joe czasami nie rozumiała facetów, nawet tych od niej starszych potencjalnie dojrzałych umysłowo. - To ja mam wyjść za Emmanuela? Chociaż on mnie nie kocha. Nawet kot. - wykrzywiła usta, wnioskując, że rozmawiają teraz o miłości do przedmiotów i drobnych istot zwanych potocznie kotami, planującymi przejąć kontrolę nad światem. Umyślnie nie dopuszczała do siebie absurdalności swojego zachowania. Patrząc w te jakże błękitne, bezdenne piękne oczy była pewna, że spotkała pokrewną duszę. Czy chciał czy nie, był jej przeznaczeniem, przynajmniej w małej cząsteczce. Pojawiała się trudność, jak go przekonać do prawdziwości jej słów? Jego słowa ponownie trafiły gdzieś obok serca. Uchyliła się w odpowiednim momencie, mrugając dwukrotnie szybciej rzęsami. Mimo dobitnego wyjaśnienia nie rozumiała dlaczego on, jej przeznaczenie i przyszły mąż, nie chce się z nią ożenić. Uspokoiła się na wydechu. To dopiero pierwszy dzień, on po prostu nie wiedział jeszcze o tym, że ich przyszłość się ze sobą ciasno skrzyżuje! Tak, on potrzebował odrobiny czasu, aby się do niej przyzwyczaić, poznać i przejrzeć na oczy, że to z nią chce dzielić resztę życia! Jolene zrobi wszystko, aby się akurat jemu spodobać i być wszędzie, gdzie on. Małe zabiegi sprawią, że w ciągu najbliższych dwóch lat Francis zmieni swoje podejście o sto osiemdziesiąt stopni. Joe musiała wytrwać jedynie w swym postanowieniu, a determinacji jej nie brakowało. - Przecież wiem! - zawołała, prychając niczym obrażona kotka. - Przez dwa lata, wiesz ile będzie jeszcze wrażeń? Drugie wrażenie, trzecie wrażenie... tysiąc wrażeń. - posłała mu szeroki uśmiech, nie dając się zbić z tropu jego dosyć dotkliwymi słowami. Wrodzona "odporność" na podobne tego typu słowa nie pozwalała Jolene zdjąć uśmiechu z ust. - A mogę chociaż zrobić nam zdjęcie? Przez zdjęcie nie stracisz przecież pracy. - zapytała niewinnym, dziewczęcym głosikiem, sięgając po plecak i wyjmując z niego biały aparat z czarnymi ramkami. Tylko pięć razy użyła na nim Reparo. Dbała o ten przedmiot tak, jak o własnego kota, który notabene był rozpieszczony bardziej niż niejeden gęgający czarodziej. Absolutnie nie było żadnego błysku w oczach dziewczyny. Tylko Francisowi się to wydawało, wszak ta ulotna iskierka nie mogła oznaczać niecnych planów. Joe? Niecne plany? To do siebie nie pasowało, w żadnym przypadku. |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Korytarz Wto 06 Sty 2015, 15:20 | |
| -Nawet kot?- powtórzył, nieco nieświadomie. Elementy układanki zaczynały tworzyć jednolitą całość w jego głowie. Całkiem szybko się udało, nawet był odrobinkę zaskoczony. Czyli jednak szukała po prostu ciepła, w pewnym stopniu. Czasami nie cierpiał mieć racji. Może nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Poczuł delikatne ukłucie wyrzutów sumienia, że tak ją odtrąca, ale nie było innej możliwości. Nie widział innej możliwości. Miał zamiar być uparty. Typowy on. -Ale ja jestem stażystą. Będę tu rok. Jak dobrze pójdzie. - uciął jej Francis. Czy ona chciała za nim uparcie dreptać przez najbliższy rok? Ba. Dwa lata? Przełknął ślinę, zmieszany i wstrząśnięty. Prawie jak martinii. Przydałby mu się teraz kieliszek, zdecydowanie. -Stałe zatrudnienie to szczyt marzeń. - dodał, po chwilowym zastanowieniu. Francis wzruszył zrezygnowany ramionami, słysząc propozycję zdjęcia. Może jeśli będzie miała jego zdjęcie to nie będzie musiała tak często łapać go na korytarzu i obserwować zza winkla? To było jakieś rozwiązanie. Byleby jej rodzice się o tym nie dowiedzieli. -Jeśli bardzo chcesz.-westchnął, wstając z parapetu i wygładzając koszulę, jeśli zdjęcie to może chociaż spróbuje wyglądać elegancko. Nie przepadał za fotografiami, zwykle unikał aparatu jak ognia, ale ten jeden raz mógł zrobić wyjątek. Zerknął kątem oka na Narzędzie Tortur i uśmiechnął się mimochodem. Widział na pierwszy rzut oka, że ktoś nieźle maltretował ten aparat reparo . Wywołało to w nim pewne drgnienie zrozumienia. Znał to, sam, mimo, że mógłby sprawić sobie nowe, często naprawiał swoje stare przedmioty. Przywiązywał się. Szybko, namiętnie i na długo. Jego zimowy płaszcz był idealnym na to dowodem. Przystanął obok Joe, zachowując jednak bezpieczny dystans. Wolał nie powtarzać doświadczenia i nie musieć walczyć o oddech albo dwa centymetry własnej przestrzeni. -Nie jestem najbardziej fotogeniczny, więc… ostrzegałem.-rzucił, uśmiechając się minimalnie do zdjęcia. -I chyba jak je już zrobisz, to ja się grzecznie...usunę, przeczytać księgi. - dodał powoli, delikatnie, zerkając kątem oka na reakcję Jolene, próbując nad wyraz asertywnie zaznaczyć, że powinien się wycofać i dać jej moment na ochłonięcie. Zawsze mógł liczyć, że do jutra jej przejdzie, przemyśli to i uzna go, za sporo mniej atrakcyjnego. Może kąt padania światła też ma coś do tego. Bądź co bądź, najbardziej martwił się o prowadzenie zajęć. Ale jakoś sobie poradzi. Prawdopodobnie. |
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Korytarz | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |