|
| Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] | |
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Claire Annesley
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Sob 12 Mar 2016, 00:38 | |
| W pewnym momencie można było odnieść wrażenie, że świadomość benowej obecności gdzieś Klarze umknęła, zagubiła się porwana przez strumień łez. Nic jednak bardziej mylnego - Annesley doskonale zdawała sobie sprawę, że nie jest sama i dobrze wiedziała, kogo ma u swego boku. Tylko, że po prostu jej to nie przeszkadzało. Nie było to może najlepsze określenie, jakiego można by użyć - w grę powinno tu przecież wchodzić raczej chociażby poczucie bezgranicznej wdzięczności i szczęścia, że nie jest sama, a nie tylko niewdzięczne w porządku, nie zawadzasz mi. I, oczywiście, to wszystko było - to docenienie bliskości, bezgłośny krzyk, by nie otarł się nawet o pomysł zostawienia jej tu teraz. Tylko, że ważniejsze było właśnie to, że nie przeszkadzał. To było znacznie mniej oczywiste - i po prostu cenniejsze. Jeśli uwzględnić opory Klary przed otwieraniem się przed kimkolwiek, przed faktyczną szczerością i dzieleniem się swoimi uczuciami, szczególnie tymi przygnębiającymi, to właśnie fakt, że pozwoliła Wattsowi zobaczyć się w takim stanie był tu istotny. Czy raczej - że to właśnie on, a nie kto inny doprowadził do tego przełamania. To on roztopił, naruszył te wszystkie bariery wzniesione przez Klarę, robiąc to jednak w taki sposób, o który Puchonka nie mogła i nie chciała mieć żalu. Łkanie ucichło gdzieś w międzyczasie, choć sama Claire nie miała pojęcia, kiedy dokładnie. Czas jako taki stracił na znaczeniu i Irlandka nie byłaby teraz w stanie powiedzieć, czy siedzą tu dopiero kilka chwil, czy może co najmniej pół godziny. Minuty przeciekały jej przez palce dokładnie tak, jak łzy i uporządkowanie ich, przeliczenie było ostatnim, czym mogłaby się teraz zająć. Poza tym to po prostu nie było ważne. Czas - kto by się nim przejmował? Cóż, Klara nawet gdyby chciała nie miała szczególnej możliwości, bo na pierwszy plan wysunęły się inne potrzeby, inne bodźce. Dotyk Bena działał na nią kojąco, nic więc dziwnego, że gdy objął ją - jeszcze w tym kurtuazyjnym, zupełnie niezobowiązującym układzie - ponownie przyjęła tę bliskość bez oporów. Zaskoczenie przyszło dopiero później, gdy nagle to nie materacu się kuliła, ale na kolanach Krukona, wtulona nie tyle w jego bok, co w cały tors, otoczona nie jednym ramieniem, ale bezpieczną klatką obu. Nawet wtedy jednak nie dziwiła się zbyt długo. Było jej dobrze, zbyt dobrze, by zastanawiać się nad słusznością czy znaczeniem podobnego gestu. Chociaż nawet teraz, teoretycznie pogrążona w żałosnej walce z nadmiarem gromadzonych dotąd emocji, nie mogła przeoczyć tego, jak naturalnie przyszło jej wtulić się w przyjaciela, wczepić paluszki w jego koszulę i zamknąć oczy, wsłuchując się w szybsze, ale wciąż kojące bicie jego serca. Nie mogła nie zauważyć ciepła, jakie rozlało się powoli wzdłuż wszystkich jej nerwów i cichego westchnienia, jakie wyrwało jej się, gdy skryła twarzyczkę w zagłębieniu szyi chłopaka. Teraz jednak... Cóż, teraz wszystko mogła zrzucić na specyficzne okoliczności. Na to, że tęsknota, potrzeba czyjejś bliskości znalazła się w swym apogeum, a Watts po prostu wiedział, jak w tym momencie tę lukę zapełnić i pomóc Klarze wrócić do jako-takiej równowagi. To nie było nic... Nic więcej. Nie mogło być. Nieme łkanie - tym razem naturalnie, nie wytłumiane na siłę - potrwało kilka kolejnych chwil. Powrót do rzeczywistości, odzyskanie rozumu i okruchów kontroli był mozolny i bolesny. W przypadku Annesley bodziec, który ostatecznie wyciągnął ją ponad taflę własnego żalu, był dość banalny. Wilgoć. Łzy miały przecież to do siebie, że wsiąkały we wszystko, w co mogły - w tym przypadku w benową koszulę. Drgnęła lekko, by wreszcie powoli się odsunąć. W międzyczasie zdążyła zblednąć, a dłonie rozedrgały jej się w swoim własnym tańcu, którego jeszcze nie opanowała. W efekcie nawet otarcie kilku ostatnich słonych kropli z policzków było wyzwaniem, podkreślającym tylko, jak bardzo zdążyła się przez te kilka chwil pokruszyć. - Przepraszam - rzuciła cicho, z rozbrajającą, typową dla siebie niewinnością i dużym nadmiarem przekonania, że w czymkolwiek dzisiaj była jakaś wina, do której powinna się przyznać. - To... To chyba po prostu było... - Przez chwilę umykała spojrzeniem, by wreszcie zwiesić głowę i zatrzymać wzrok na drobnych, mrowiących teraz dłoniach. Dłoniach, które zacisnęła wreszcie w drobne pięści, by w ten sposób zatrzeć nieprzyjemny obraz drżenia. - Za dużo. Te święta, to... - Pokręciła głową sfrustrowana. Nawyk tłumaczenia się nie chciał opuścić jej nawet teraz, nawet w towarzystwie Bena. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Nie 13 Mar 2016, 21:21 | |
| Czas płynął bardzo dziwnie – nie miarowo, jak ziarenka piasku przesypujące się w klepsydrze, a inaczej, jak coś gęstego, co niekoniecznie chciało odmierzać sekundy w taki sposób, jak powinno. Ben stracił poczucie upływających chwil w kontekście jednostek czasu, skupiony każdą komórką na teraźniejszości. A czy tego chciała czy nie, to właśnie Klara stanowiła dla niego w tym momencie jedyną istotną rzecz, jedyny czynnik na jaki warto było zwracać uwagę, osłaniać i pielęgnować. Skoro leżało to w jego mocy, to dlaczego miał nie pomagać jej trzymać głowy nad wodą, by nie utonęła? Gdyby stało się inaczej, jakaś część krukońskiego serca, ta która trzymała w sobie sentyment dla Annesleyówny, też spoczęłaby na dnie. Watts nie powiedziałby tego na głos, nie chcąc wyjść na okropnego egoistę, ale brak negatywnych reakcji na jego dotyk sprawiał przyjemność – taką w najprostszym tego słowa znaczeniu, z delikatnym musującym posmakiem szampana uderzającym odrobinę do głowy. Czy dało się upić uczuciem? Bo jeśli tak, to chłopak kroczył ku temu jak najlepszą drogą, coraz śmielej sięgając po więcej. Oczywiście w pierwszym rzędzie robił to wszystko ze względu na Claire, by to jej ulżyć w całej przykrości i poczuciu osamotnienia – przecież nikt z tak otwartym i ciepłym sercem nie powinien cierpieć. A już na pewno nie z powodu dwóch gumochłonów nieposiadających wyższych funkcji myślowych. Nie dało się jednak zaprzeczyć, że egoistyczna drobina ukryta w benowym sercu mruczała z zadowoleniem, gdy Puchonka pozwalała się dotknąć, przytulić, obdarzyć choć okruchem tego, co kiedyś chciał jej dać. Platoniczne relacje też wymagały zaspokojenia. Palce Szkota powoli sunęły wzdłuż ramienia panny Annesley, kiedy jej szloch sukcesywnie stawał się coraz cichszy, aż wreszcie pozostawił po sobie jedynie drżenie ciała. Oddechy mniej lub bardziej świadomej tego stanu rzeczy Klary muskały szyję chłopaka, podnosząc na rękach i karku gęsią skórkę. Moment, w którym czas znów zaczął płynąć w normalnym tempie, dało się łatwo zauważyć – oznaczyło go drgnięcie i następujące po nim szybkie oraz skrupulatne ocieranie załzawionej i zaczerwienionej twarzy. Choć Ben powinien się tego spodziewać, w końcu znał Claire nie od dziś, jej przeprosiny i tłumaczenia musnęły jego myśli czerwoną mgiełką złości. Zastygł, zwracając ku dziewczynie spojrzenie pełne niedowierzania oraz czegoś rozdrażnionego, wyraźnie wyczekując momentu, w którym oznajmi, że tak sobie tylko żartuje. Najwyraźniej jednak nie żartowała i zadaniem Wattsa było pokazanie jej, że takie myślenie zaprowadzi donikąd. A przynajmniej taki sobie odnalazł powód do krucjaty w eklerkowym domu. Zabierając jedną z rąk z pleców Claire, gdzieś w trakcie słabego monologu zwyczajnie zasłonił jej usta dłonią – nie tak po barbarzyńsku, możliwie delikatnie, ale stanowczo. - Klara – zaczął spokojnie, sięgając do swego rodzaju zdrobnienia, którego nie używał często - Jesteś fantastycznie mądrą dziewczyną. Nie tłumacz się i nie bierz winy za coś, co nie zależy od ciebie. Jest ci przykro, to normalne że zareagowałaś tak a nie inaczej. Ja naprawdę się cieszę, że mogę tu teraz być i że nie siedzisz sama – kąt ust Bena drgnął lekko w górę, gdy cofał dłoń, a błękit spojrzenia rozjaśnił się jak wody fiordu w słoneczne popołudnie. - Poza tym przypominasz teraz takiego małego pomidorka. Wiesz, jak rzadko spotyka się warzywoludzi? Niespecjalnie umiał żartować, ale nie przeszkadzało mu to próbować, by rozwiać nieco tę ciężką atmosferę, która nie chciała sobie nigdzie pójść. |
| | | Claire Annesley
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Nie 13 Mar 2016, 21:22 | |
| To była nietypowa sytuacja. Nietypowa ze względu na to, w jakim stanie znajdowała się teraz Klara - Ben mógł ją sobie żartobliwie porównywać do pomidorka, truskaweczki czy czegokolwiek o podobnym odcieniu czerwieni i podobnych, opływowokrągłych kształtach, jakie obecnie przybrały jej policzki, ale sama Puchonka prędzej postawiłaby się w roli mokrej ścierki do podłogi po całym dniu sprzątania, na koniec przypadkowo utopionej w czerwonej farmie; to mniej więcej ta skala atrakcyjności i powabu - ale także z perspektywy tego, co aktualnie porabiali. Ok, takie określenie sugerowało być może coś więcej niż to, co faktycznie działo się w pokoju - bo, jakby nie patrzył, nie działo się w zasadzie nic dwuznacznego i w jakikolwiek sposób nieprzyzwoitego - ale w przypadku tej dwójki to i tak było coś dziwnego. Bo oni po prostu... Nie unikali się, nie, tylko po prostu nie spoufalali aż tak. Claire tak się nie spoufalała. Oczywiście, dość często zdarzało jej się rzucić Wattsowi na szyję, złapać go za rękę czy w całym swoim rozemocjonowaniu wycałować w oba policzki, ale wtedy kontekst był zawsze zupełnie inny, a wszystkie reakcje - uzasadnione, łatwe do wyjaśnienia otwartością Annesley, jej silnie społecznym, towarzyskim charakterem. Ale nie teraz. Bo choćby nie wiadomo jak się gimnastykować, w tej chwili takie codzienne wyjaśnienie nie miało prawa przejść, zostać zaakceptowanym. Bo ani Puchonka nie była teraz tą przebojową, cieszącą się ze wszystkiego dziewczynką, ani też nie chodziło o zwykły, przelotny, gwałtowny objaw przyjacielskiej czułości. Nie, teraz Eklerka znalazła się znacznie bliżej Bena niż kiedykolwiek przedtem i, szczerze mówiąc, nie wyglądało na to, by gdziekolwiek się wybierała. Tak, nawet wtedy, gdy Ben dość bezceremonialnie przerwał jej nieudolne próby wyjaśnień, Klara nie rozważała jeszcze nawet możliwości uwolnienia Krukona od siebie. Bo dziwne, irracjonalne przekonanie, że w tej chwili znajduje się dokładnie tam, gdzie powinna, było teraz silne, zbyt silne. I dlatego, że Watts użył formy jej imienia, której nie używał. To znaczy, sięgał po nią na tyle rzadko, że Puchonka nie była w tej chwili w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatnio słyszała to swoiste zdrobnienie wypowiedziane przyjemnie znajomym głosem przyjaciela. Choćby więc nawet dotąd brała pod uwagę cofnięcie się, wstanie, podjęcie jakiejś próby pokazania, że już jest dobrze, że znów jest samodzielna, to jedno słowo uziemiłoby ją teraz, każąc pozostać na miejscu. Bo brzmiało inaczej. Nietypowo, ale przy tym zaskakująco przyjemnie. Gdy więc chłopak zabrał dłoń, Annesley parsknęła cicho śmiechem, by pokręcił głową z rozbawieniem. Monolog przyjaciela nie umknął jej, nie mógł, ale to żartu było chwycić się łatwiej. Chociaż, jakby spojrzeć na to z dobrej perspektywy, to też mógł być wyraz zgody z komentarzem chłopaka, prawda? W końcu nie kontynuowała już tego tłumaczenia się, szukania jakichś kolejnych głupich argumentów, a chyba o to właśnie chodziło. - W porządku, w takim razie cieszę się, że daję ci tę niepowtarzalną okazję wzbogacenia swego życiorysu o nietypowe spotkanie. - Uśmiechnęła się nieznacznie, już nieco bardziej typowo dla siebie. Ze smutkiem nie było jej do twarzy, czego z pewnością nie można było powiedzieć o drobnej choćby radości. - Tylko nie mów nikomu, obawiam się, że mój grafik nie pomieści kolejnych audiencji dla spragnionych egzotyki. W odruchu mimowolnej troski poprawiła kołnierzyk benowej koszuli, który sama gdzieś w międzyczasie wymiętosiła i przyjrzała się Wattsowi z uwagą. Sytuacja, ponowna cisza... To było nie do końca wygodne, ale też nie całkiem niekomfortowe. Trudne, takie to było. - Pójdę po ten piernik, co? - Claire sięgnęła więc po najłatwiejsze, pierwsze rozwiązanie jakie jej się nasunęło. Bo choć nie miała ochoty ruszać się z krukońskich kolan, wyzwalać z jego objęć, to coś... Cóż, wydawało jej się, że po prostu musi coś zrobić. Cokolwiek. Przełamać ten dziwny impas. - Zjesz i gdyby okazało się, że w całym zamieszaniu zamiast cukru użyłam soli, albo zamiast cynamonu - pieprzu, to przynajmniej powiesz mi od razu. - Uśmiechnęła się blado. W rozładowywaniu ciężkiej atmosfery nie była wcale lepsza od Szkota, ale to nie usprawiedliwiałoby bezczynności. Starała się więc jak mogła, jednocześnie próbując odzyskać normalne kolory. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Wto 15 Mar 2016, 15:06 | |
| Pewne sytuacje dopiero z perspektywy czasu odsłaniają, jak wiele znaczyły w kosmicznym planie na twoje życie. Sens i potencjalną wartość można im przypisywać od ręki, nie nadając im odpowiedniej wartości, bądź wręcz przeciwnie uważać, że miały jej więcej niż w rzeczywistości. Ludzie w końcu lubują się w ocenianiu każdej drobnostki wedle własnej, subiektywnej miary – ile osób, tyle punktów widzenia. Póki chwila trwała, pełna ciszy gęstej jak miód, Ben nie zastanawiał się nad niczym, reagując tak, jak podpowiadały mu instynkty – to nieprzyjemne pstryknięcie związane z powrotem świadomego myślenia pojawiło się, gdy płacz Claire zaczął cichnąć, a potem umarł całkowicie. Bo potem zaczęli rozmawiać, niepewnie i krzywo łącząc słowa w konstrukcje, które chybotały się w liniach na papierze, gotowe wypaść poza strony. Przynajmniej z początku. Co zaskakujące (i niepokojące do pary też), Krukonowi podobnie jak i Annesleyównie jakoś nie spieszyło się, by zmieniać sytuację, w jakiej zastała ich świadomość. Ciepło drugiego ciała i jego ciężar na kolanach w niczym nie przeszkadzały, a wręcz przeciwnie, ułagadzały możliwą panikę czy zwykły niepokój. Watts wolałby też nie dotykać nieśmiałych sugestii mózgu, że próbując opanować żal Claire i jej ból, w jakiś sposób zaspokajał też własne potrzeby bliskości i czułości – a to w kontekście tej konkretnej dziewczyny nie powinno się dziać. Właściwie to nie powinien tego rozważać w żadnym możliwym przypadku, ale z panną Annesley jednak w szczególności. Powinien się był już przecież nauczyć, że to jemu zawsze najbardziej zależało i to on koniec końców zostawał w bałaganie, podczas gdy druga osoba radziła sobie świetnie gdzie indziej. - Nie wydam cię – stwierdził lekko, korzystając z resztek chwilowej swobody, która rozwiała się w nim szybciej niż mógł przypuszczać. Chyba wstrzymał też oddech, kiedy kobiece dłonie zaczęły rozprostowywać i wygładzać kołnierzyk, ale tego nie był akurat taki pewien. Pewien był teraz tylko tego, że Claire przyglądała mu się wciąż zaczerwienionymi od płaczu oczami – jej obecność stała się ciężka, zbyt rzeczywista. Kiwnął więc głową, zgadzając się na sugestię wprowadzenia do towarzystwa miodowego piernika i przerwania tego powstałego znikąd impasu. I choć dziwny, słodko-gorzki rodzaj ulgi przyniosło mu zejście Puchonki ze swoich kolan, sapnął cicho z rozdrażnieniem, pocierając twarz dłońmi, gdy opuściła pokój. Znowu to robił, zbliżając się niepotrzebnie tam, gdzie nie był mile widziany, ale grał dalej, przywołując na twarz lekki uśmiech. Show must go on, jak to kiedyś będą śpiewać. |
| | | Claire Annesley
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Wto 15 Mar 2016, 15:35 | |
| Claire dość często uciekała, kiedy nie umiała już sobie poradzić z sytuacją. Taka a nie inna propozycja, jaka padła z jej ust, z pewnością była formą właśnie takiej dezercji, mającej uwolnić ją - ich - od czegoś dziwnego, do czego przynajmniej Annesley nie umiała się ustosunkować. Do podjęcia jakichś działań potrzebne było przecież zrozumienie, a Irlandka w tej chwili nie rozumiała ani trochę... Albo inaczej. Bo może rozumiała, może miała jakieś pojęcie, dlaczego mogło być tak miło i dlaczego żadne z nich z jednej strony nie chciało wcale tej chwili kończyć, ale po prostu chowała je głęboko, trzymała na krótkim łańcuchu z dala od pełnej świadomości. Dla bezpieczeństwa. Dla wygody. Po prostu dlatego, by uniknąć komplikacji. Nie zmieniało to jednak faktu, że gdy zamknęła za sobą wreszcie drzwi pokoju, na kilka chwil pozostawiając Bena samego, pierwszym, co zrobiła, było przetarcie twarzy - zabawnie bliźniaczy gest do tego wykonanego przez Wattsa, którego nie mogła przecież w tej chwili widzieć. Zaróżowione policzki wciąż były jeszcze nienaturalnie ciepłe, jak to zwykło bywa po płaczu, a na rzęsach schły ostatnie łzy. Claire uporała się z tym jednym szybkim gestem, przedłużeniem którego zgarnęła też do tyłu rozczochrane włosy. Dopiero wtedy poczuła się gotowa, by zejść na dół - dopiero wtedy rozległy się jej ciche, szybkie kroki po schodach. Szczęściem w tym wszystkim był fakt, że udało jej się uniknąć spotkania z resztą rodziny. Słyszała ich głosy w głównej sali pubu, gdy sama przemykała się cichaczem do spiżarni. Nie chciała się na nikogo natknąć. Nie chciała widzieć zdumienia na twarzyczce Maire ani tłumaczyć nadpobudliwym braciom, że wcale nie muszą gnać do jej pokoju w celu wymierzania sprawiedliwości. Nie chciała też wreszcie wyjaśniać, dlaczego wygląda jak wygląda. Wszystko miało zostać tak, jak dotychczas, tak będzie łatwiej. Wróciła szybko, z imponujących rozmiarów kartonem pod pachą. Piernik był duży, dorodny i ładnie opakowany - choć to ostatnie prędko przestało mieć znaczenie. Ostatecznie ważniejsze było to, co kryło się pod pokrywą pudełka, ciasto, które już w kolejnej chwili degustowali. Nie wyszło źle - cukier i cynamon były na swoim miejscu. Mimo tego Claire nie potrafiła się tak po prostu tym małym sukcesem cieszyć. Nienaturalne napięcie między nią i Benem trochę się wprawdzie rozwiało, zdążyli powymieniać jeszcze kilka lekkich, niezobowiązujących uwag i spostrzeżeń, tym niemniej... Coś się czaiło. Z ciemnego kąta zerkały na nich ślepia należące do czegoś, czego żadne z nich nie umiało w tej chwili za bardzo nazwać. Tym niemniej rozstali się w atmosferze przyjaznej, takiej... Zwyczajnej. Jak zawsze. Gdy każde musiało wrócić wreszcie do swojej własnej codzienności - Klara ponownie do rodzinnej krzątaniny, a Szkot zapewne do swego kuzynostwa - Irlandka bez wahania ucałowała policzek przyjaciela, włożyła mu w ręce prezentowe ciasto uboższe o te kilka kawałków, które zjedli na miejscu i uśmiechnęła się szeroko, naturalnie. Bo przecież wracali do świata, a świat domagał się optymizmu. To, co zadziało się za drzwiami pokoju, miało tam pozostać. Nie było potrzeby wywlekać problemów tam, gdzie wcale ich nie chciano.
zt x2 |
| | | Gość
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Sob 09 Kwi 2016, 15:04 | |
| Pomagał matce przy obsługiwaniu licznej klienteli pubu. Zima, teoretycznie chwila po świętach, czyli czas dochodzenia do siebie po obżarstwie, a w Galway wrzało i nie brakowało pracy. Riley nie przystawał na chwilę, tylko obsługiwał klientelę, starając się zachowywać wobec nich przyjaźnie. Udawało mu się, choć parę razy prawie warknął coś na flegmatycznego starca czy rozpiszczaną panienkę z wielkiego miasta za ich denerwujące zachowanie. Całe szczęście Ida czuwała nad swoją najstarszą latoroślą i delegowała go tylko do przyjemnie nastawionych osób. Rileymu poprawiał się humor z minuty na minutę, a gdy po godzinie przykleiła się do niego Maire, szczerzył się od ucha do ucha. Miał bzika na punkcie swoich sióstr, a gdy do jego bioder przytulała się pewna dziesięciolatka, z Riley'ego robiła się ciepła klucha. Z anielską cierpliwością mu pomagała w każdej czynności i w końcu mężczyzna zaczął podejrzewać czy jej obecność nie jest zmową z rodzicami. W Rudej Annie robiło się coraz głośniej i przytulniej. W powietrzu unosił się zapach domowych wypieków i obiadów, od kominka buchało przyjemne ciepło. Sean i Brian jak zwykle o coś się zakładali, ale póki się nie kłócili i zabawiali klientów, wszystko było w porządku. Riley cały czas zerkał w ich stronę i sprawdzał jak im idzie, ale najwyraźniej mieli we krwi przyciąganie na siebie uwagi. Mijając ich, poklepał obu po plecach i pomanewrował dalej, wykorzystując swój wolny czas do pomocy rodzicom. Dwa dni urlopu, tego było mu właśnie trzeba. Był tutaj już drugi dzień, a jeszcze nie zdobył się na to, aby poinformować wszystkich, że się z Maddie zaręczyli. To była szczególna nowina i Riley czekał na lepszą okazję, na przykład, gdy Claire postanowi tu przyjechać choćby na weekend, a nie będzie maślić oczu do Bena Wattsa. Ten temat był dla niego niewygodny i drażliwy. Będzie musiał coś z tym zrobić, ale nie teraz. Teraz podszedł do matki i objął jej ramiona. - Zaraz przyjedzie Madelaine i pójdziemy do stajni wyczyścić konie. Poradzisz tu sobie? - zapytał ukochaną rodzicielkę. Był od niej wyższy o dwie głowy, mieściła mu się w ramionach bez najmniejszego problemu. - Oczywiście, zaraz zagonię Seana i Briana do pracy. Weźmiesz ze sobą Maire? - spojrzał na uśmiechniętą dziesięciolatkę i skinął głową. Czyli nici z romantycznego sam na sam z Maddie, będzie musiał najpierw spławić wścibską siostrzyczkę. Wypuścił matkę z objęć, bo widocznie spieszyła się do następnej fali klientów wchodzących do Rudej Annie. Oni się nie kończyli, lada moment nie będzie miejsca gdzie stanąć, nie mówiąc o brakujących stolikach. Riley złapał na barana chichoczącą Maire. - No to piękna, idziemy po Maddie zanim ciebie tutaj stratują, co? - nie musiał jej trzymać, sama obejmowała jego szyję i głowę, paplając na temat jak bardzo ona lubi Maddie, a jak bardzo Claire nie. Trochę zajęło im wyjście z pubu, Riley musiał trzy razy zginać się w pół, aby Maire nie uderzyła się w głowę. W końcu wydostali się na świeże powietrze. Śniegu po kolana, ale było im tak gorąco, że głowa mała. |
| | | Gość
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Pon 11 Kwi 2016, 08:01 | |
| Znów ubrała się zbyt lekko zapominając, że Londyn w środku zimy to miejsce, w którym bez obaw można założyć spodnie bez kaleson, natomiast Galway nie. Tak bardzo przyzwyczaiła się do klimatu stolicy Anglii, że gdy teraz świstoklik doprowadził ją na wzgórze oddalone o dobre 4 kilometry od Rudej Annie, Madeline Kerry nie szczędziła przykrych epitetów w swoją stronę, przeklinając między innymi swoją głupotę, gapiostwo, brak myślenia zachowawczego, oraz deficyt logiki. Zmarzła w tej swojej kiecce i kozaczkach na obcasie brnąc przez zaspy, bo przecież najkrótsza droga do domostwa jej już narzeczonego prowadziła najpierw przez większą część tego nieszczęsnego wzgórza, potem przez prawie nieużywaną kładkę nad zamarzniętą rzeką, a dopiero na końcu przez w miarę cywilizowaną brukowaną drogę, która oznaczała drogę do pubu. Szczęściem w nieszczęściu był brak opadów śniegu. Maddie prychnęła pod nosem stwierdzając cierpko, że to pewnie tylko i wyłącznie dlatego, że śnieg, który był zaplanowany na ten miesiąc spadł po prostu ubiegłej nocy. Sięgający jej kolan biały puch był na to najlepszym dowodem. W Galway, w jej Galway, nie tym Turloughmore, nigdy aż tyle nie padało, a nawet jeśli, to władze miasta zaraz coś z tym śniegiem robiły. Zima kojarzyła się Szkotce dzięki temu z okresem naprawdę pięknym i uroczym, a nie tak jak teraz - przemoknięta i przemarznięta marzyła tylko o gorącej herbacie z miodem i imbirem. Mogła to być oczywiście wina tego, że płaszczyk, który na siebie narzuciła należał bardziej do kolekcji jesiennej, niż zimowej. Mogła to być również wina tego, że nie założyła czapki, a rękawiczki, które nasunęła na skostniałe dłonie bardziej wyglądały, niż ochraniały palce przed mrozem. Cóż jednak mogła poradzić na to, że dla Riley'a zawsze chciała prezentować się jak najlepiej, tym bardziej, że wielkimi krokami zbliżała się chwila, w której ogłoszą swoje zaręczyny. Przecież w takiej chwili nie może wyglądać jak sto nieszczęść, choć zła karma najwidoczniej była innego zdania. Po trzecim kilometrze brnięcia w śniegu przystanęła i załamała ręce. Załamała ręce nad kolejnym dowodem na to, że od tego mrozu zamarzł jej mózg. No bo, kurde. Świstoklik świstoklikiem, ale mogła się teleportować. Cztery kilometry to może i nie rzut beretem, ale mogła się wspomóc i pokonać w ten sposób chociaż trzy czwarte drogi. Tak rzadko korzystała z teleportacji, że kompletnie o tym zapomniała i teraz ma! A może w sumie to i dobrze? Nigdy nie była dobra w tych sprawach, a pojawić się na progu domu swoich przyszłych teściów z krwawiącą dziurą po ramieniu albo nodze to niezbyt przyjemna perspektywa. Riley może i był magomedykiem, ale chirurgia wykraczała daleko poza jego możliwości. Już wolała pieszo pokonać dzielącą ją odległość przez ten cholerny śnieg, niszcząc co najwyżej podeszwy butów, niż szukać jakiejś części swojego ciała, która mogła się przenieść nawet trzy hrabstwa dalej. Dostrzegła Rileya z daleka. Dwa czarne punkciki na tym śnieżnobiałym tle odznaczały się i rosły z każdym krokiem pokonanym przez Maddie więcej. Na twarz dziewczyny pojawił się uśmiech, a irytacja stanem pogody uleciała w jednej chwili bo przecież zaraz Annesley zabierze ją do domu, zaraz otuli ją ciepłym kocem, posadzi przy kominku, zrobi herbatę o której marzyła i będzie do niej mówił, a ona będzie wparywała się w niego błyszczącymi oczyma, tak jak robiła to niezmiennie od siedmiu długich lat. Dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt siedem dni (wliczając w to dwa lata przestępne, które nastąpiły po drodze), w których Maddeline Kerry traciła głowę dla tego faceta. I choć byli ze sobą już taki kawał czasu, to ta blondynka kochała Ryley'a ciągle tak, jakby to był dopiero początek, a przed każdą randką denerwowała się jak przed pierwszą. Poznanie go traktowała jak najwspanialszy prezent jaki mogła otrzymać od życia i chociaż może faktycznie przesadzała, nie wyobrażała sobie, że miałoby go nagle w jej świecie zabraknąć. U boku swojego ukochanego dostrzegła małą damę. Śmiech małej Maire dało się słyszeć nawet w miejscu, w którym się teraz znajdowała. Przyspieszyła kroku, chcąc jak najprędzej pokonać dzielące ją od rodzeństwa Annesley metry i kiedy w końcu znaleźli się praktycznie na wyciągnięcie ręki Madeline z tej radości poślizgnęła się i upadła na tyłek. Śnieg na całe szczęście zamortyzował jej upadek, ale spowoował również, że była cała nim oblepiona. Układała włosy dwie godziny? Co z tego. Biały puch skutecznie zniweczył jej plany wyglądania nieskazitelnie, ale panna Kerry nawet nie była już o to zła. Zaśmiała się głośno i leżąc na plecach wpatrywała się w dwie bardzo bliskie jej osoby. - Cześć Riley, cześć Maire. Ale zimno, co? - powiedziała, choć prawdę mówiąc, wcale jej już zimno nie było. |
| | | Gość
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Pon 11 Kwi 2016, 20:16 | |
| - Widzę ją! Tam jest! Tam, tam, Riley, idźmy szybciej, może przyniosła mi coś z Miodowego Królestwa? - Annesley tylko się uśmiechnął. Nie śmiał sprzeczać się ze swoją ukochaną, małą siostrzyczką. Dawała się nieźle we znaki, w szczególności, gdy się na coś uparła. Wiele razy miał jej po dziurki w nosie, ale jakim prawem miałby jej teraz czegokolwiek odmówić, gdy skakała mu na ramionach i zasłaniała oczy rękoma? - Nie umiem chodzić bez oczu. Musisz mnie puścić, Mi. - tak więc odzyskał wzrok, ale za to kosztem utraty umiejętności mowy. Dziesięciolatka trzymała się teraz jego ust i brody, zakrywając je drobnymi rączkami. Riley zatrząsł się ze śmiechu i wyruszył naprzeciw narzeczonej. Dla niego temperatura była znośna. Nie był jakoś specjalnie zziebnięty, w sumie nie miało prawa być mu zimno, skoro miał na barkach dodatkowe dwadzieścia kilo. Po przejściu paru metrów dostał zadyszki. Sportowcem ten Annesley nigdy nie był i nie będzie. Gdy prawie do niej dotarł, musiała przyprawić go o zawał serca i wywinąć orła. Trzema ruchami zdjął z ramion Maire i dopadł do Madelaine, nachylając się nad nią i sprawdzając czy jeszcze żyje po tak nieprzyjemnym kontakcie z chodnikiem. Widząc jej uśmiech, sam się zaśmiał. - Nie wierzę, że założyłaś te śmiercionośne buty na pięciocentymetrową warstwę śniegu. - jedną rękę wsunął pod jej kark, a drugą chwycił jej ramię i podniósł ją do pionu. Taka zmarznięta, czerwona, rozczochrana i pognieciona utwierdzała go w przekonaniu, że chce ją poślubić jak najszybciej. Nie bardzo pojmował dlaczego ubrała się tak niewygodnie, skoro mają ogłosić swoje zaręczyny dopiero pojutrze. Nie wnikał, dla niego będzie najpiękniejsza nawet jeśli nazajutrz się przeziębi od wylegiwania się na śniegu. Poza tym miała tę przyjemność posiadania narzeczonego-uzdrowiciela, więc nie straszne jej choróbska, skoro siedem lat temu poprzysiągł jej odgrywaniem jej osobistego lekarza. Póki co ignorując plątającą się pod nogami Małą Mi, zsunął z ramion skórzaną kurtkę i założył ją na barki Madelaine. - Hej. - pocałował jej usta, ale zanim mógł na dobre się rozkręcić, odsunął się i wywrócił oczami słysząc komentarze siostry. - Nie całujcie się na wietrze, bo będzie bolało was gardło! Powiem mamie i będziecie musieli pić jej niedobre lekarstwa. - Riley musiał się ugodowo cofnąć, coby Mała Mi mogła przytulić się do talii jego lubej. Czasami robił się zazdrosny, ale tylko czasami. Nie miał pojęcia co go podkusiło, żeby zabrać tę małą rozrabiakę ze sobą. - Biegnij do domu i powiedz mamie, że idę z Maddie do domu, bo musi się ogrzać. Końmi zajmiemy się rano. - polecił małej, która po intensywnym wyściskaniu przyszłej szwagierki pomknęła jak sarenka z powrotem do Rudej Annie. Gdy tylko diablę pognało w drogę powrotną, Riley w następnej sekundzie oplatał Madelaine ciepłymi ramionami. - Zaczarujesz te buty na ludzkie czy mam zanieść cię do domu na rękach? - ich wspólnym domem był dom rodziców za Rudą Annie. Maddie została już członkinią rodziny, kiedy pierwszy raz zaprosił ją na domowy obiad, a warto pamiętać, że stało się to jakiś rok po tym jak się zeszli. Od tamtej pory nie wyobrażał sobie życia bez swojej Madelaine, która jako jedyna przebrnęła przez ostre kanty jego charakteru i dotarła do kluchowatego serca. Opóźniał moment powrotu do domu, bo znając życie Sean i Brian zostawili pub w spokoju na rzecz koczowania w mieszkaniu i ich podglądania. Tam nie będą mieli ni krztyny prywatności, ale taki był właśnie urok Annesleyów. Prywatność to tylko marzenie, tam trzeba było dzielić się wszystkim. Nawet swoją narzeczoną, która zapewne będzie musiała odpowiedzieć na milion pytań filozoficznych zadawanych przed braci czy nie daj Merlinie przez samą Maire. Ta jak się uparła, nie schodziła z głowy przez bity cały weekend. Tutaj, jakiś kilometr przed Rudą Annie mieli dla siebie kilka minut zanim głowa Annesleyów nie wyśle tu ekipy ratunkowo-poszukiwawczej. |
| | | Gość
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Wto 12 Kwi 2016, 08:59 | |
| Co miałaby mu odpowiedzieć? Przecież na załączonym obrazku było widać, że tak, że założyła te śmiercionośne buty na pięciocentymetrową warstwę śniegu, że one właśnie spowodowały upadek, przez który teraz cała była oblepiona tym właśnie śniegiem. Uśmiechnęła się tylko głupio, kiwając dwukrotnie głową, chociaż osobiście wcale nie uważała, by kozaki, które miała na sobie były w jakikolwiek sposób nieodpowiednie na tę pogodę. Jej szafa skrywała inne, gorsze, z wyższym obcasem, z węższym obcasem, z bardziej śmiercionośnym obcasem. Te, które miała na sobie wcale nie były takie złe, aczkolwiek Maddie wiedziała, że dla mężczyzn każdy but wyższy niż pięć centymetrów niesie śmierć. Gdy Riley pomógł jej wstać, zgięła się w pół, by chociaż prowizorycznie otrzepać się z białego puchu. Szary płaszcz pociemniał od wilgoci, ale poza tym panna (jeszcze) Kerry nie dostrzegła większych uchybień w swojej prezencji. To pewnie dlatego, że nie widziała swoich włosów - i dobrze. Na sto procent załamałaby się, bo przecież to tragedia narodowa, że Annesley widzi ją w takim stanie. - Dziękuję - powiedziała gdy Irlandczyk zarzucił jej na ramiona swoją własną kurtkę. Wbrew temu, czego się pewnie spodziewał zdjęła ją jednak i oddała mu. - Ale nie możesz iść taki kawał w samym swetrze. Nie możesz być chory, kiedy... no wiesz... - dodała, spoglądając znacząco na małą Maire, która w dalszym ciągu stała i wpatrywała się w nich swoimi wielkimi jak na dziesięciolatkę oczami, w przerwie, między tuleniem się do biodra blondynki. Kochała tę małą. Kochała ją jak własną siostrę i najchętniej wcale nie wracałaby teraz do domu, tylko, no nie wiem, sprawiłaby jej radość propozycją ulepienia magicznego bałwana, ale ciągnęła za sobą niewielki kuferek pełen wszelkiej maści słodyczy i podarków, który musiała rozpakować. No i należało oczywiście porządnie przywitać się ze swoim narzeczonym. Mimo sprzeciwów dziesięciolatki z uśmiechem oddała ten krótki pocałunek, doskonale wiedząc, że gdy tylko zamkną się późnym wieczorem w swoim pokoju, przerodzi się on w co najmniej dłuższy, bardziej intensywny. Gdy Riley odesłał siostrę z wiadomością, Madeline odprowadzając dziewczynkę wzrokiem nie mogła nie zauważyć, jak szybko upłynął ten czas, od kiedy widziała ją po raz pierwszy, wówczas rozgadaną czterolatkę, której psoty spędzały sen z powiek swoich starszych braci, oraz Claire. Wydawało się to być zaledwie wczoraj, gdy przekraczała próg domu rodziny Annesley, a przecież minęło sześć długich i nad wyraz szalonych dla niej lat i choć teraz już nie była tą samą zestresowaną krukonką co wtedy, to i tak nigdy nie mogła pojąć tego jak serdecznie za każdym razem jest witana, oraz jak wiele ciepłych uczuć w domu Riley'a doznaje. Jej rodzice tacy nie byli. Surowa powierzchowność nie pozwalała im na to, by pokazać, że w rzeczywistości są naprawdę dobrymi ludźmi. Tylko Maddie wiedziała, że pod tą maską ostrości kryją się poczciwi czarodzieje, gotowi do wielu poświęceń. Lubili Riley'a, dlaczego mieliby nie. Madeline jednak miała wrażenie, że ich stosunki z przyszłym zięciem nigdy nie dorównają temu, co przeżywała ich córka w domu za Rudą Annie. - Przecież do koni możemy iść i tak - zauważyła, kiedy Maire znikała już z horyzontu. - Ogrzeję się chwilę, a nawet jeśli nie, to w stajni i tak jest ciepło. - Kolejna zaleta mieszkania na obrzeżach miasta. W centrum nie było możliwości posiadania niczego innego poza kotem, psem, szczurem, albo sową. Tu, u Annesley'ów, panna Kerry po raz pierwszy miała możliwość poznania czegoś tak pięknego jak konie i tylko Riley'a darzyła większą miłością niż je. Mimo, że w istocie przemarzła, nie potrafiła odmówić sobie tej przyjemności, jaką było oporządzanie ich i nawet uparty uzdrowiciel jej tego nie zabroni. - Poza tym, przeszłam w tych butach pół Londynu, szukając tej zardzewiałej puszki, zwanej świstoklikiem, a teraz trzy kilometry brnęłam w nich w śniegu i wytrzymały. To są naprawdę najwygodniejsze kozaki jakie mam, to twój urok, a nie one, mnie powaliły - zażartowała czerpiąc jak najwięcej ciepła z ramion chłopaka. |
| | | Gość
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Pon 18 Kwi 2016, 20:08 | |
| Odsunął od siebie kurtkę, upierając się, aby została na ramionach Maddie. - Mam końskie zdrowie. Codziennie siedzę w zarazkach i żyję, więc bądź tak miła i załóżże to zanim Mała Mi poskarży matce, że o ciebie nie dbam. - nie daj Merlinie, jeszcze oberwałoby mu się od rodzicieli za prowadzenie przemoczonej narzeczonej w czasie chłodnego wieczoru. Tak naprawdę wolał uniknąć pociągania nosem podczas rodzinnego niedzielnego obiadu przy ogłaszaniu zaręczyn. Wyglądałoby to na płacz i żal, gdyby siedziała przy nim zakatarzona i schorowana. Musiała więc zachować zdrowie przez najbliższe dwa dni, a gdy już uporają się z bandą Annesleyów, pojadą na następny weekend poza granice Galway i odpoczną od rodzinnego gwaru. Jak nic, tuż po ogłoszeniu nowiny, Brian i Sean dadzą im popalić. Zero prywatności, przytyki o bratanka albo bratanicę, wzmianki o nocy poślubnej i wyborze bielizny dla panny młodej... nie unikną tego, jeśli zostaną w Galway. - W moim łóżku też jest ciepło. - zamrugał, unosząc zaczepnie brew. Chyba nie chciała wyrzec się jego mięciutkiego materaca, gładkiej pościeli, pierza w poduszkach oraz przede wszystkim jego skromnej osoby na rzecz smrodu i uroku stajni? Skoro plany się zmieniają, to się zmienią i nie zaprowadzi pięknej narzeczonej do mało romantycznego i czystego miejsca. Zostawią to na jutro, gdy Maddie ubierze już coś bardziej normalnego, na przykład klapki i ogrodniczki. Dla niego była piękna w każdym stroju, ale tylko wtedy, gdy się w nim nie zabijała. Musiał roześmiać się wprost do jej ucha. Dopiero gdy trzymał ją przy sobie, zrozumiał jak do niej tęsknił. Nie widzieli się raptem kilka dni, a jemu czegoś brakowało. Czegoś wielkiego, co nie dało się zapełnić fotografią w ramce w gabinecie w szpitalu czy szczęśliwą koszulą, którą podarowała mu na któreś urodziny. Tylko prawdziwa, ciepła i namacalna panna Kerry mogła udobruchać kanciasty charakter Riley'ego. W ciemnościach nie było widać zmarszczek na jego twarzy. Był zmęczony, głównie z winy nieobecnej Claire niż chłopaków. Zaczerpnął powietrza o smaku Maddie i wzmocnił nacisk na jej ramiona. Pozostawili po sobie trzask i czarny obłok, a pojawili się w przedpokoju przytulnego mieszkanka państwa Annesleyów. - Chłopaki są w Rudej. Mamy jakieś dziesięć, dwanaście minut zanim przyjdą wchodzić w naszą prywatność. - w chwili, gdy się minimalnie poruszyli w przedpokoju jak i w dużej części mieszkania zapaliły się lampy oliwne, ogień w kominku zapłonął, a z radia popłynęła muzyka. Matka zawsze dbała o atmosferę, a te czary witające były bardzo pomocne. Były kwintesencją Galway. Dla nich warto było pokonać cały świat i tu wrócić. Zsunął obie kurtki z ramion Maddie, ignorując uderzenia ciepła spowodowanego nagłą zmianą temperatury powietrza. Wyuczony przed matkę, pozbył się butów, coby nie robić błota na ulubionym dywanie. Zaprowadził Maddie do serca mieszkania, czyli do pokoju wspólnego, salonu. Usadził ją na miękkiej kanapie i wraz z niewypowiedzianym życzeniem sięgnął po dwumetrowy koc i owinął go wokół jej ramion, zawijając ją w naleśnikową damę z roztrzepaną fryzurą i czerwonym nosem. Zamiast gnać po gorący miód czy czekoladę, ulokował się pół milimetra przy Maddie, i ciepłymi wargami rozgrzewał jej zmarznięte policzki. Mieli dziesięć minut. Góra dwanaście, a jeśli Mi się pospieszyła, to osiem. - Następnym razem przyjdę po ciebie osobiście. Nie lubię, gdy używasz świstoklików. - gdzieś na tyłach głowy siedziała mu wiedza na temat niechęci Maddie wobec zaawansowanej teleportacji. Riley był w stanie rzucić wszystko, przerwać nawet skomplikowaną operację, jeśli narzeczona poprosi o przeprowadzenie z jednego końca Wielkiej Brytanii aż na drugi kraniec Galway. Najważniejsze, aby nie marzła i miała dobry humor. Ofiary wypadków będą musiały poczekać, bo prym wiodły tu męskie hormony i wytrwałe uczucie żywione od siedmiu lat do jednej kobiety. |
| | | Gość
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Pon 18 Kwi 2016, 21:27 | |
| Dała za wygraną z tą kurtką, bo wiedziała jaki jest Riley i miała świadomość, że ta sprawa jest z góry przegrana. Po drugie nie widzieli się kilka dni - stracony czas wolała nadrabiać kilkoma czułymi pocałunkami a nie sprzeczaniem się, czy nadopiekuńczość chłopaka jest wskazana, czy też nie. A po trzecie to faktycznie potrzebowała tej kurtki. Mogła głośno temu zaprzeczać, ale w duchu cieszyła się, że ma na sobie kolejną warstwę, która może odizolować ją od tego nieprzyjemnego chłodu. - No już dobrze, mamo - uśmiechnęła się, po raz kolejny zarzucając mu ręce na szyję. Tak bardzo się cieszyła, że tu jest. Że znów go widzi. Cieszyła się jak mały piesek, nawet gdy Riley'a nie było raptem pięć minut. Doceniała chyba fakt, że po prostu do niej wracał. A wracał. Zawsze. Z rosnącym sercem pokonywała ostatnie metry dzielące ją od domu przyszłych teściów u boku narzeczonego. Już czuła to rozkoszne ciepło rozpływające się w jej ciele, gdy tylko przekroczy jego próg. Niesamowicie rodzinna atmosfera, jaka w nim panowała zawsze sprawiała, że Maddie czuła się tu jak u siebie. Mimo podkreśleń Annesley'ów, że faktycznie jest u siebie, panna Kerry nigdy nie mówiła na głos, że to jej dom. Tak była wychowana, a razem z tym wiązała się też obawa, że nie zdoła powiedzieć "mamo" do rodzicielki Riley'a, choć na to najbardziej zasługiwała. Było jej głupio i ganiła siebie za to w myślach, bo wiedziała, że może sprawić jej tym wielką przykrość. Co poradzić, będzie się tym martwić po ślubie. Na wspomnienie ciepłego łóżka Annesley'a na jej twarzy pojawił się błogi uśmiech. O tak. Pościel pachnąca tym mężczyzną to miejsce, w którym chciałaby się teraz znaleźć. Najlepiej z tym mężczyzną. I bez zbędnych ubrań. Dom za Rudą Annie nie sprzyjał jednak miłosnym igraszkom. Wśród całej zgrai młodszego rodzeństwa jej ukochanego prywatności było jak na lekarstwo. Ta dwójka nauczyła się jednak gospodarować tym czasem i w pełni z niego korzystać więc nie narzekali. A przynajmniej panna Kerry nie narzekała. - Przyjmuję propozycję - odpowiedziała więc, spychając stajnię oraz konie wgłąb swojej świadomości. Faktycznie, mogą się nimi zając nazajutrz. Dziś mogą nadrobić stracone dni w najbardziej z oczywistych sposobów na świecie. W chwili gdy stawiała pierwsze kroki w przedpokoju już wiedziała, co się za chwilę wydarzy. Że pozorną ciemność za moment rozwieje blask magicznych lamp. Że w kominku zapłonie ogień. Że poczuje to przyjemne ciepło, do którego tak tęskniła. Nie chciała się do tego na głos przyznawać ale kochała to miejsce. Mimo, że pogoda tu zawsze była gorsza to wszystko co wiązało się z domem Annesley'ów rekompensowało jej wszelkie niedogodności. Szkoda tylko, że potem przyjedzie Claire i swoją niechęcią do osoby panienki Kerry zepsuje nieco jej nastrój ale przecież jak zwykle zrobi dobrą minę do złej gry i będzie udawać, że nie widzi wzroku, który rzuca jej puchonka, ani nie słyszy, subtelnych docinek, które doń rzucała. Dziś jej jeszcze nie było. Dziś mogła się jeszcze nie zastanawiać za co siostra jej ukochanego jej nienawidzi tak bardzo. Podała mu za to obie kurtki i schyliła się, by rozpiąć zamek tych cholernych kozaków. Musiała przytrzymać się i ścianyg i Riley'a, by tego dokonać, ale dy tylko się ich pozbyła od razu stała się niższa. Nie należała do osób gobliniego wzrostu, ale nie mogła też pochwalić się przesadnie długimi nogami. Mimo wszystko on ją kochał i to było najważniejsze. Dała się zaprowadzić do doskonale sobie znanego salonu i okryć grubym kocem, który ciążył jej delikatnie na smukłych ramionach, Nie myślała o tym jednak. Myślała o tym, że w końcu ma Annesley'a przy sobie i że mają ile? Dziesięć minut? Nie mogą więc tracić czasu. - Chodź tu - wyszeptała, choć mało prawdopodobnym było, by Irlandczyk mógł skrócić dystans jaki ich dzielił, bo go zwyczajnie nie było. Chwyciła dłońmi jego twarz i musnęła wargami czubek jego nosa. Tak bardzo za nim tęskniła. Chciała mu to pokazać tym jak żarliwie scałowywała każdy milimetr jego ust. Chciała znów poczuć na sobie jego ciepły dotyk, ale najpierw sama przeniosła lekko skostniałe jeszcze od mrozu palce pod sweter, który miał na sobie. Zachichotała pod nosem czekając aż zareaguje na zimny dreszcz, jakim go obdarzyła. - Świstokliki są wygodne. Ale wygodniej by było gdyby twoi rodzice podłączyli kominek do sieci fiuu, tak jak moi - podsunęła, choć wcale nie chciała zaprzątać sobie tym teraz głowy. Wolała być milion razy bardziej witana tam, na wzgórzu, nawet w środku szalejącej śnieżycy, niż iść na łatwiznę. Gdzie wtedy odnajdowaliby cały ten romantyzm? - Ile mamy jeszcze? Osiem minut? - spytała, przysuwając się do mężczyzny jeszcze bardziej. Przydałby się zaklinacz czasu. Bez niego zawsze muszą się spieszyć. |
| | | Gość
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Pon 18 Kwi 2016, 22:02 | |
| To ramiona i cały Riley izolował ją od siekającego zimna. Nigdy nie lubił zimy, ale odkąd jego misją zostało stałe ogrzewanie Maddie, jakoś tak biały puch zrobił się do zniesienia, a nawet ba, był przyjazny dla oka. Wystarczy tylko jedna piękna, ukochana kobieta, a poglądy Annesleya zmieniały się o sto osiemdziesiąt stopni. Co prawda we wszystkim poza dziedziną rodziny i fioła na punkcie jej jedności. Na całe szczęście Maddie miała dawno za sobą epokę przyzwyczajania do siebie Riley'ego i wpojenia mu świadomości, że nie może żyć bez obecności dziewczęcia z Dumstrangu. Od siedmiu lat należała do jego rodziny, a już pojutrze mieli to oficjalnie ogłosić. Nie mógł się doczekać, chociaż odczuwał sporą tremę. On, następca głowy rodziny, stanie na ślubnym kobiercu z kobietą swojego życia. Wcześniej zahaczą jeszcze o ślub Leslie i Cama, a później przygotują się na swój własny. Na samą myśl o tym wzdłuż kręgosłupa przebiegał mu gorący dreszczyk zniecierpliwienia. Szczytem jego marzeń jest uczynienie z Madelaine pani Annesley. W domu rozchodził się aromatyczny zapach kwiatów, ciasno otaczających mury ich małej posiadłości. Atmosfera po wejściu w większości tłumaczyła fanatyzm Riley'ego odnośnie wpuszczania do środka obcych. To mały raj zarezerwowany dla najbliższych. Nie chciał dzielić się domem z ludźmi, którym nie ufa. To tyczyło się chłoptasia Claire. Nie zaakceptuje go. Nie wybaczy siostrze, że sprowadziła obce buty i obce ciało do ich małej krainy. Riley miał chorobliwe trudności z zaufaniem. Maddie zdobyła je i otrzymywała z nawiązką ślepe oddanie i lojalność. Łatwiej było oddychać jej oddchem. Grzać się jej ciałem i jednocześnie je ogrzewać swoim. Trzymać jej smukłe dłonie przy swojej twarzy i czuć fale napływającego szczęścia. Madelaine stanie się jego domem. Stąd pojawi się radość pozostałego odłamu Annesleyów. Gdy Riley przełoży swój fanatyzm i ślepą miłość na Maddie, Ruda Annie odsapnie i będzie mogła rozprostać szerzej ramiona wobec obcych. Zanim zdążyła go zawołać, już był. Oboje wiedzieli, że kilka minut prywatności to dosyć sporo jak na Annesleyów. Czasami rodzice utrzymywali chłopców i Mi dłużej z dala od mieszkania, ale siłą rzeczy, tak czy owak, po maksymalnie kilkunastu minutach wparowywali do środka z ciekawskimi minami. Riley'emu i Maddie pozostawało spotykać się poza murami Rudej Annie i Galway, jeśli chcieli być naprawdę sami. A mimo tego wracali tu, gdzie nie mogli być tak długo sami. Zatrząsł się i syknął w kontakcie ze skostniałymi palcami. - Garbate gargulce, ależ ci zimno. - mruknął, z ulgą dając się całować zziębniętym i jednocześnie piekielnie gorącym wargom Mad. Gdy tłumaczyła mu o świstokliku, trzymał głowę, usta na jej szyi, całując zagłębienie pod uchem i schodząc niżej, po cienkiej skórze. - Kiedyś podłączę. - rzucił i szybko uciął temat, aby nie poruszać niewygodnego tematu. Rodzice nie mogli pozwolić sobie na sieć Fiuu. Zwyczajnie nie było ich stać na taki luksus. To między innymi dlatego Claire wystawiała pazury na jego narzeczoną, tworząc z tej różnicy wyimagowany powód i argument do otwartej nienawiści. Riley to załatwi. Jakiś czas temu awansował na rezydenturę i zarabia więcej. W końcu Annesleyowie podłączą się do Sieci Fiuu i Maddie nie będzie musiała wymyślać alternatyw do teleportacji. Mimo, że dopiero co owinął ją kocem, teraz go powoli z niej odsuwał. Rzucił okiem na zegarek na nadgarstku i jęknął widząc jak mało czasu im zostało. Pochylił się znacznie nad narzeczoną, całując ją żarliwie z wyczuwalnym pośpiechem, jakby miało to go kiedykolwiek nasycić. Obejmował jej ramiona, a jego irytacja wzrastała z każdą chwilą, bo po paru minutach dało się już słyszeć donośne głosy braci i Mi dobiegających sprzed budynku. - Na kości skrzata. - przeklął, oddychając nierówno tuż przy ustach Mad. Przytulał policzek do jej twarzy, chłonąc porami jej ciepło. - Musi starczyć. Ale tylko do wieczora. - z trudem odsunął się na względnie mniej wymowną odległość. Poprawił sweter, kołnierzyk, ale i tak na pierwszy rzut oka było widać co przed chwilą robił. Zaś po wyrazie oczu wiadomo na co miał ochotę. Na o wiele więcej, gdy zamkną się w jego pokoju, a gdy on obrzuci drzwi i ściany silnymi zaklęciami. Zanim bracia zaczną je rozszyfrowywać, kupi sobie i Maddie jakąś godzinę, maksymalne półtorej w hałasie, ale za to sam na sam. Przeczesał palcami włosy i oparł ramiona o kolana, czekając aż ukochana rodzina przerwie idylę i rozpocznie nową, domową. - Maddie, kochanie...! - już nawet nie spojrzał na narzeczoną, bo martwił się, że zlekceważy wszystkich i zaprowadzi ją na górę już, teraz. Także z czystym sumieniem oddał ją w ramiona mamy, taty, Briana, Seana, Małej Mi i obcego królika, który zjawił się znikąd w progu ich mieszkania(!). |
| | | Gość
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Pią 22 Kwi 2016, 21:22 | |
| Ona też nie mogła doczekać się ślubu. Czekała na moment, w którym Riley stwierdzi, że to właśnie ta chwila od kilku długich już lat. W tym czasie zdążyła kilka razy poddać pod wątpliwość wszystkie znaki mówiące, że pierworodny Annesley'ów ją kocha i właśnie z nią chce spędzić resztę życia, ale kiedy to się w końcu stało, kiedy na jej palcu pojawił się pierścionek przestała wątpić i usilnie zastanawiać się, czy coś jest z nią nie tak. Od czasu zaręczyn była jeszcze bardziej szczęśliwa i jeszcze bardziej pewna tego, że to właśnie Irlandczyk jest tym, z którym czuje się bezpiecznie i który jest jedyną osobą na świecie, która ją rozumie i potrafi okiełznać jej niespokojną czasem duszę. Teraz myślała tylko o tym, by cudem wyszarpane kilka minut prywatności wykorzystać jak najlepiej. Zachłannie wręcz wpijała się w wargi narzeczonego jakby chcąc zapamiętać ich miękkość i smak, choć przecież znała je tak doskonale. Dla niej jednak nigdy nie było za wiele. Od siedmiu lat chodziła codziennie zakochana i chociaż też miewali w swoim życiu gorsze chwile to przecież co z tego. Tak bardzo jej na Riley'u zależało, że wymazywała z głowy te momenty. Najważniejsze były przecież takie jak dziś - on, to jak pachniała jego szyja, jak ciepła była jego skóra i jak wiele miłości odnajdowała w spojrzeniu, którym ją obdarowywał. - I tak... - powiedziała, musząc na chwilę ustąpić dreszczowi, który przebiegł jej wzdłuż kręgosłupa, ponieważ Riley akurat dotarł do najwrażliwszego miejsca na jej szyi. - ... mamy ważniejsze rzeczy na głowie. Nigdy nie uważała się za bogatszą od Annesley'ów. Nigdy nie sądziła, że wielkość skrytki w Gringotcie może świadczyć o czymkolwiek. Ciągle jednak umykały jej takie sprawy jak to, że jeśli jej rodzice zapragnęli coś ulepszyć w swoim domu to po prostu to robili, rodzice Riley'a i Claire najpierw analizowali czy jest im w istocie potrzebny taki wydatek. Problem polegał jednak na tym, że Madeline po stokroć bardziej wolała przebywać tu, niż u siebie, choć nie mówiła o tym głośno. Wolała te obrzeża Galway, niż ich ich centrum - ale zawsze milczała gdy Claire zarzucała jej małomiasteczkowe podejście do życia. Zawsze z radością w sercu przekraczała próg tego domu, choć emocje wypisane na twarzy ograniczała do serdecznego uśmiechu. Bała się, że gdy pokaże wszystkim jak jej tu dobrze już nigdy stąd nie wyjedzie, bo szkoda jej będzie opuszczać tych ciepłych murów, w których jest tak wiele miłości. To dlatego Claire jej nie cierpi, a Madeline Kerry choć się starała nie mogła nic z tym zrobić. - Tylko do wieczora - skwitowała z wymownym uśmiechem, obciągając w dół sweterek, który w czasie ich pośpiesznego zbliżenia jakoś podwinął się jej do góry, oraz wygładzając włosy, które i tak pozostawiały wiele do życzenia po przeprawie przez wzgórze. Pomogła też poprawić Riley'owi niesforny kołnierzyk i usiadła sztywno czekając na nieuniknione, czując w dalszym ciągu ciepło bijące od jej ukochanego. Gdyby tylko byli sami... Gdyby tylko mała Mi nie wbiegła roześmiana do salonu, gdyby tylko jej starsi bracia nie wkroczyli doń zaraz za nią, gdyby tylko ich matka z dobrotliwym wyrazem twarzy nie rozpostarła ramion by się z nią przywitać... Zanim wstała posłała ukochanemu jedno krótkie spojrzenie, a potem dała się ponieść zamieszaniu, jakie nastąpiło, gdy tylko salon zapełnił się członkami rodziny Annesley. - Mam coś dla was! - powiedziała w końcu, gdy przywitała się z każdym z osobna. Machnęła różdżką i przywołała z korytarza kuferek, który pozostawiony samotnie na kilka minut, teraz miał grać pierwszoplanową rolę wśród młodszego pokolenia. Maddie z uśmiechem potraktowała zaklęciem mechanizm otwierający walizkę, a gdy ją otworzyła, oczom wszystkich ukazały się kilogramy wszelkiego rodzaju słodyczy. Przecież nie mogła ich zawieść, prawda? Przecież nie mogła dopuścić do tego, by mała Mi spojrzała na nią smutnym wzrokiem, od którego krajało się serce. Poza tym, uwielbiała dawać innym prezenty i oglądać radość, którą te prezenty przynoszą obdarowanym. Słodycze może nie były zbyt wyszukanym pomysłem, ale liczyła się pamięć. Ktoś taki jak Annesley'owie doceniali przede wszystkim to. - A kiedy... - chrząknęła, bo chwilowo straciła głos od przekrzykiwania najmłodszej latorośli, która wypychała sobie usta czekoladowymi żabami. - A kiedy przyjedzie Claire? |
| | | Anonim
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Wto 26 Kwi 2016, 20:34 | |
| U Annesley'ów nigdy nie było ani cicho, ani spokojnie - i nie wynikało to tylko z liczebności rodziny, ale po prostu z samego jej charakteru. Byli rodowitymi Irlandczykami, co przecież zobowiązywało. W efekcie Rudą Annie zawsze wypełniał gwar, mniej lub bardziej przeraźliwe wrzaski i, przede wszystkim, śmiech, sposób na ubranie rzeczywistości w pastelowe barwy. Tego dnia nie było inaczej. To, że nikt nie napadł przybyłych już od samego progu było małym cudem, tym niemniej nawet w takim przypadku trudno było przegapić obecność kolejnych członków rodziny. Gdzieś poniewierały się niedbale rzucone buty, na jednym z foteli ciasnego salonu spoczywała rzucona niedbale kurtka Briana po podłodze sali barowej tuptał zaczarowany, wystrugany z drewna jeż. Nad tym wszystkim górowały zaś głosy trójki annesley'owych latorośli, wykłócających się o coś za domem, po czym finalnie zanoszących się donośnym śmiechem braci i nieprawdopodobnie zaraźliwym chichotem Maire. Nadejście całej gromady zdradziły wcześniejszy, głośny tupot, dzięki czemu nikt nie musiał być tym razem zgorszony. W całym zamieszaniu, jakie zaistniało już w kolejnej chwili, nikt nie zwrócił uwagi na ewentualne rumieńce panny Kerry ani też na znaczące spięcie postawy Riley'a... No, a nawet jeśli, to jedyną reakcją był tylko lekki, sugestywny uśmiech Idy. - Maddie! - Gdy tylko pani Annesley uwolniła dziewczynę ze swych czułych objęć, najmłodsza latorośl rodziny z piskiem skoczyła na panienkę Kerry uwieszając się jej szyi. Tak naprawdę żadne z pozostałego rodzeństwa nie podzielało niechęci Claire, stąd póki Puchonka była nieobecna, póty można było się wręcz utopić w słodyczy powitania... No, a potem także w tej dosłownej słodyczy. Oczywiście, kuferek pełen łakoci najwięcej entuzjazmu wzbudził w Małej Mi, która do tej pory zdążyła już tak zarządzić sytuacją, by móc wcisnąć się na kolana Madeline i złożyć na jej poliku słodki buziak. Reszta jednak nie pozostała obojętna - gdy Maire przystąpiła już do pierwszego szturmu, by wybrać sobie swoje ulubione smakołyki zanim dobierze się do nich ktoś inny, nieco żywiej błysnęły także oczy Seana, a lico Briana rozpromienił szeroki uśmiech, niemal identyczny z uśmiechem ojca. - Ojej, to naprawdę nie było konieczne, kochanie. - W efekcie jedyną, która powitała prezent z sympatią, ale bez tego nieprzyzwoitego łakomstwa była Ida. Zawczasu niwelując ryzyko bójki nad prezentem wydzieliła kilka pojedynczych smakołyków dla wszystkich obecnych, resztę odsyłając do zamykanej szafki, potem ponownie zerknęła z uśmiechem na parę młodych. Na krzyki i poszturchiwania, jakie w którymś momencie stały się tłem spotkania - Brian z Seanem nie potrzebowali wiele, by ponownie wykopać topór wojenny, a Mi tylko perfidnie ich podjudzała - zareagowała tylko jednym, surowym, nieprawdopodobnie skutecznym spojrzeniem, tym samym wypędzając chłopaków z salonu. Chlopaków, bo Maire dała za wygraną, przedkładając towarzystwo Maddie nad szczucie braci na siebie. - Szczerze mówiąc, nie zapowiadała się - odpowiedziała tymczasem Ida spokojnie na pytanie o Claire. Doskonale zdawała sobie sprawę z niechęci szesnastoletniej córki, jaką ta żywiła do panienki Kerry - szczerze mówiąc, Puchonka przecież wcale się z tym nie kryła - ale nie zamierzała drążyć tego tematu z samą Madeline czy Riley'em. Ostatecznie oni nie mogli nic na to zaradzić. - Umawialiście się chyba na niedzielę, tak? - Kobieta zerknęła na syna, szukając potwierdzenia. Najwyraźniej sama nie dostała od Klary żadnego listu i wszystko, co wiedziała, pochodziło od najstarszego z Annesley'owych latorośli. |
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] | |
| |
| | | | Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |