|
| Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] | |
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Claire Annesley
| Temat: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Nie 06 Mar 2016, 00:16 | |
| Ruda Annie to nie zwykły pub - to azyl. Położony na obrzeżach Galway, w jednym z dalszych zakątków Turloughmore, swą popularność zawdzięcza nie tylko doskonałym, irlandzkim alkoholom czy doskonałej kuchni, ale przede wszystkim rodzinnej atmosferze. Gospodyni, Ida Annesley, dla każdego ma promienny uśmiech i dobre słowo, a czasem, w szczególnych okolicznościach, także wróżbę - mówimy przecież o jednej z bardziej znanych widzących z Wysp. Stadko potomstwa doskonale zresztą matulę wspomaga - gdy tylko są obecni, Annie skrzy się od uśmiechów i huczy w rytm spontanicznych potańcówek na szerokich stołach. Warto jednak pamiętać, że to także dom. Nad lokalem, na piętrze i poddaszu mieszczą się prywatne pokoje rodziny. I choć powierzchnia mieszkania nie jest zbyt duża, sypialnie należą do raczej ciasnych - jest ich zresztą na tyle mało, że rodzeństwo musi je ze sobą dzielić - nijak nie wpływa to jednak na atmosferę panującą w Rudej. Jest miło, radośnie i rodzinnie - czego chcieć więcej? Przy domu, oprócz niedużego, pełnego kwiecia ogrodu, mieszczą się także zabudowania gospodarcze - w tym szczególnie rzucająca się w oczy stajnia, dom rodzinnego stada krępych koni. Za stajnią ciągną się również rozległe łąki, które - choć nie są własnością rodziny - stanowią integralną część warunkującego magię Annie krajobrazu. |
| | | Claire Annesley
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Nie 06 Mar 2016, 18:38 | |
| W Rudej Annie było nienaturalnie cicho, jak zwykle w okresie świątecznym. Na co dzień tętniący życiem pub w Wigilię zamierał, by odwiedzających gościć ponownie dopiero po bożonarodzeniowej przerwie. Oczywiście, drzwi domostwa pozostawały otwarte dla każdego, kto potrzebowałby rodzinnego ciepła i odrobiny annesley'owych uśmiechów, tym niemniej te kilka grudniowych dni było dniami niedostępności dla klientów. Główna sala lokalu lśniła więc czystością, wszędzie rozchodził się zapach pierników i igliwia a jedynymi dźwiękami, jakie zakłócały ciszę był śmiech Darcy'ego, tupot nóżek tańczącej ze szczotką Maire oraz brzmienie kolęd odgrywanych cicho przez domowe radio. W takiej właśnie atmosferze spędzała święta Claire. Jeszcze przed Wigilią jak co roku zaharowując się w kuchni - świątecznej kolacji nigdy nie przygotowywała sama Ida, zawsze towarzyszyły jej córki, a i panów także udawało się czasem zagonić do babskiego królestwa - teraz, po nadejściu drugiego już świątecznego dnia Puchonka mogła wreszcie odpocząć. Gdy Brian i Sean wypowiedzieli sobie wojnę na śnieżki, którą rozgrywali teraz na podwórzu a Darcy wybrał się wraz z Madeleine na długi spacer po okolicznych łąkach - Klara zaszyła się we współdzielonym z młodszą siostrą pokoju, za wszelką cenę próbując młodą z niego wykurzyć. Nie zrozummy się źle - Claire swoją siostrzyczkę kochała najmocniej na świecie (tak samo zresztą jak całą resztę rodzeństwa) i zazwyczaj nie miała problemu, by spędzać z nią nieprzyzwoicie wiele czasu, ale teraz, po niemal tygodniu intensywnego, rodzinnego udzielania się miała dość, zwyczajnie dość. Bo, drodzy państwo, Eklerkę jej własna familia także potrafiła zmęczyć. Dziesiątki uśmiechów, mniej lub bardziej wybrednych żartów i dociekliwych pytań od ciotek i wujów wyciskały Klarę z sił jak gąbkę z wody sprawiając, że po wszystkim, gdy nadchodził czas na błogie lenistwo, Klara chciała leniuchować sama. Bez towarzystwa braci, siostry czy rodziców. Sama. Ona, łóżko i zapas ciast, których w tym roku napiekła dużo za dużo. - Nie mogłabyś po prostu sprawdzić, czy nie ma cię na dole? - zapytała z rezygnacją, gdy podskakująca na własnym łóżku Maire po raz kolejny nie wykazała chęci opuszczenia pokoju. - Poważnie, mała, wydaje mi się, że tam właśnie cię widziałam. Przy pudełku z piernikami. Drobne, dziesięcioletnie ciałko po raz kolejny poszybowało ku górze, wykorzystując całą moc, jaką mogły zaoferować mu sprężyny materaca. - Nie chcę! - Szeroki uśmiech, ten sam, który zawsze Klarę rozczulał, teraz zaczął doprowadzać ją do szewskiej pasji. Na Merlina, jedno samotne popołudnie w zaciszu własnego pokoju i łóżka. Czy to naprawdę tak wiele? - Mi, proszę. Idź do rodziców. Proszę. - Z westchnieniem przecierając twarz Puchonka spoglądała, jak jej siostra odbiła się jeszcze ze trzy razy, by po ostatnim w locie zmienić pozycję i wylądować na pupie, na samym brzegu łóżka. Rozbawienie i chęć do żartów widoczna w dziecięcych oczach ustąpiła miejscu niemal nienaturalnej w tym wieku uwadze i i zrozumieniu. - A gdzie są? - Jeszcze przez chwilę wiercąc się na skraju materaca Maire podniosła się wreszcie i poprawiła sukieneczkę. - Chyba na werandzie. Włóczykij wrócił i mama miała go tam wyczesać i nakarmić. - Włóczykij był burym kocurem, który właściwie do nich nie należał, ale odwiedzał ich częściej niż przewidywała ustawa. Nic więc dziwnego, że Annesley'owie szybko się do niego przywiązali i za każdym razem, gdy ponownie stawał na progu Rudej Annie, witali go jak prawowitego członka rodziny. Tak czy inaczej, Mi skinęła głową, godząc się wreszcie... Ale nie opuściła pokoju, nie od razu. Po chwili wahania w dwóch krokach znalazła się obok Klary i ucałowała ją soczyście w policzek. - Nie martw się, Claire, będzie dobrze - zapewniła z rozbrajającą, dziecięcą szczerością i dopiero wtedy w podskokach opuściła sypialnię, już na schodach zaczynając nucić jakąś skoczną, irlandzką melodyjkę. Odprowadzająca ją wzrokiem Klara dopiero po chwili otarła z oczu niesforne, pojedyncze łzy wzruszenia i pociągnęła cicho nosem. Maire nie mogła zdawać sobie sprawy, co dokładnie Klarę martwiło - o zniknięciu Gallagherów wciąż nikt w annesley'owym domu nie wiedział, podobnie jak o tym, jak bardzo ta nieobecność Puchonkę bolała i drażniła - ale jak zwykle trafiła w sedno. Mała, roześmiana Mi po raz kolejny udowodniła, że będzie tak samo doskonałą dobrą wróżką jak Ida. Tak czy inaczej, Claire wreszcie została sama. Ciasny pokój stał się nagle przyjemnie cichy i nic nie stało na przeszkodzie, by Puchonka mogła wrócić do zasładzania się własnej roboty piernikiem, którym to zajadała się podczas lektury wybranej z rozmysłem książki. Bajki Sowiego Króla nie były z pewnością żadnym podręcznikiem ani literaturą ambitną, ale niezaprzeczalnie stanowiły deskę ratunku dla Klary. Zbiór humorystycznych, lekkich opowiastek był książką jej dzieciństwa i jednocześnie pozycją, do której Annesley wracała za każdym razem, gdy chciała odpocząć. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Nie 06 Mar 2016, 22:25 | |
| Choć w każdych innych okolicznościach Ben uznałby, że zgubił gdzieś piątą klepkę, dziś nie było w nim nawet grama wątpliwości, iż postępował słusznie. No może troszeczkę. Akurat tyle, by czuć lekkie napięcie u podstawy karku, ale nie tracić głowy, ani nie mieć wrażenia języka zawiązującego się samoistnie w supeł. Watts zdecydowanie potrzebował tych świąt i przerwy od obowiązków szkolnych, w tym tych przypadających mu z racji posiadania odznaki prefekta – między odrabianiem prac domowych, nauką z zajęć na zajęcia, przydzielonymi obchodami oraz dodatkowymi lekcjami nie znajdował za bardzo czasu, by naprawdę odpocząć. Czasem łapał się na tym, że pędził dalej tylko dzięki silnej woli nie pozwalającej paść w połowie biegu. Choć fakt faktem podłoga wydawała się czasem bardzo zachęcająca, gdyby tak wcisnąć się w jakiś kąt i trochę przespać... Ale nic z tego. Nie mógł przecież, duma mu nie pozwalała. Pewnie właśnie dlatego, pierwszy dzień po powrocie do domu przeleżał w łóżku martwy dla świata – głowę wychylił spod koca dopiero czując zapach obiadu. Ciocia Arturia była na tyle cudowną osobą, że przyniosła mu talerz na piętro i przesiedziała trochę na krześle, nie zmuszając Bena do mówienia, ani nie wypełniając ciszy własnymi słowami. Po prostu wyciągnęła z szerokiej kieszeni fartucha szydełko, motek i napoczętą robótkę, w spokoju dziergając kolejne oczka serwety. Jak mógłby nie kochać tej kobiety? Kiedy tylko wrócił do stanu użyteczności, co stało się zaskakująco szybko, pomagał, gdzie mógł. Głównie przy wieszaniu ozdób i ozdóbek z cioteczkowego pudła w miejscach, gdzie Arturia nie sięgała bez pomocy drabiny – po coś przecież wyrosłeś taki wielki. Watts nie narzekał. Lubił swoje aktualne życie i jeśli mógł oglądać zadowolony uśmiech na twarzy ciotki, był chętny całymi dniami zaczepiać na okiennicach sznury lampek, przyklejać na frontach kuchennych szafek brokatowe bombki i inne niepotrzebne pierdółki. Nawet udawanie, że tak, prezenty przynosi gruby mugol z brodą i czerwonym kubrakiem nie stanowiło większego problemu. Obaj z Kennethem grali w tę grę od dawna, asymilując elementy mugolskiej kultury do codziennego życia – tworzyli we trójkę swój własny, pokręcony system, w którym świat magii płynnie przenikał się z tym, który był jej pozbawiony i choć czasem wynikały z tego różne nieporozumienia, o dziwo wszystko wciąż działało. Najwyraźniej w tym szaleństwie była jakaś metoda. Dopiero wyjazd do domu Silverów i widok Sama oraz Isabelle przypomniał Benowi o tym, co zostawił w szkole, a co wciąż wymagało jego zainteresowania. A przynajmniej taki obowiązek sobie narzucał, czując się głupio, że wcześniej nic z tym nie zrobił. Dlatego dzień po wigilii, gdy wszyscy dookoła stękali z przejedzenia, oznajmił przyszywanemu rodzeństwu, że zostawi ich samych na jedno popołudnie. Zapakował się w płaszcz, szalik oraz ciepłe rękawiczki, z Dover teleportował się najpierw do Oban, zabrał z szafy niewielki pakunek i trzymając go pod pachą, skoczył do Turloughmore. A przynajmniej gdzieś niedaleko, bo nie był pewien, czy miał w głowie odpowiednie koordynaty, a okolica w której nigdy nie miał okazji się wcześniej znaleźć nie wyglądała ani krztyny znajomo. Cóż. Skoro już powiedział A, przyszedł czas na B. Z oddechem zmieniającym się w powietrzu w białe obłoczki pary, ruszył jedną z uliczek, wypatrując zarysu budynku oglądanego kiedyś na zdjęciach – kosmos postanowił być jednak łaskawy, stawiając na drodze Krukona starszego pana, który bez problemu wskazał, gdzie się udać, by trafić do Rudej Annie, a potem jeszcze życzył mu miłego dnia. Z delikatnym uśmiechem przylepionym do ust Ben pokonał resztę dystansu żwawym krokiem, obsypując sobie przy tym nogawki i dół płaszcza sypkim śniegiem. Dopiero przed samymi drzwiami, gdy już głośno zapukał, poczuł ukłucie wątpliwości, które zaraz przegonił z ostrzegawczym syknięciem. Po ostatniej wymianie listów powinien wcześniej porozmawiać z... - Dzień dobry, zastałem Claire? – spytał, gdy drzwi otworzyło pyzate, niespecjalnie wysokie stworzenie, które zapewne było młodszą siostrą Puchonki. Jeśli dobrze pamiętał z fotografii. - Jestem jej kolegą ze szkoły, nazywam się Ben. |
| | | Claire Annesley
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Nie 06 Mar 2016, 22:53 | |
| W lekturze pogrążona jedynie połowicznie - jak zwykle, bycie czujną i gotową służyć pomocą każdemu, kto by jej potrzebował miała przecież we krwi - słyszała, jak dom żyje. Po cichu, w poświątecznym lenistwie, ale żyje. Sean chyba właśnie zaliczył pokazowego orła w jedną z zasp za domem - na to przynajmniej wskazywał okrzyk wojenny Briana i równie głośny, pełen oburzenia zew młodszego z braci. Pogwizdywanie Maire ucichło, gdy dziesięciolatka dotarła na dół, zaś jego miejsce zajął przytłumiony głosik dziewczynki wyłuszczającej coś rodzicom. Nagłe poruszenie wskazało przy tym moment, w którym Włóczykij skorzystał z chwili nieuwagi całej obecnej teraz na werandzie trójki i czmychnął przed morderczą szczotką, którą próbowano wyczesać mu najgorsze kołtuny. Przyjemnie ciepły śmiech taty, Desmonda, sprawił, że twarzyczka zaszytej we własnych czterech kątach Claire rozjaśniła się delikatnie na samo wyobrażenie tego, co musiało się teraz zadziać na przydomowym tarasiku. Potem zaś rozległo się pukanie do drzwi wejściowych i... Klara na moment uniosła wzrok znad książki i zmarszczyła brwi skonsternowana. Spodziewali się kogoś? To znaczy, oczywiście, czasem zdarzało się, że na progu Rudej Annie pojawiał się gość nieoczekiwany, zazwyczaj potrzebujący pomocy państwa Annesley, ale teraz... Puchonka westchnęła cicho i pokręciła głową. Cóż, normalna sprawa, święta nie sprawiały przecież, że ludzie nagle wyzbywali się wszystkich swoich problemów. Odwlekały je tylko w czasie, odraczały - no, ale teraz było już po świętach. Prawie. W każdym razie niespodziewana wizyta mimo wszystko nie była aż tak nadzwyczana. Claire jeszcze tylko przez chwilę więc słuchała tupotu bucików młodszej siostry, która pomknęła otworzyć drzwi, by potem wrócić do lektury i pałaszowanego piernika. Nic, co działo się na dole, dziś jej nie dotyczy. Dotyczyło natomiast Maire. Jak już zostało wspomniane, drobne stworzenie w podskokach pokonało wąski korytarzyk, przebiegło przez główną salę pubu, by już w kolejnej chwili otworzyć drzwi - i zadrzeć głowę do granic możliwości. Nieznajomy dziesięciolatce chłopak był nieprawdopodobnie wysoki i młodziutka Irlandka z pewnością zastanawiała się teraz, czy przypadkiem nie mają do czynienia z półolbrzymem. - A ja jestem Maire, jej siostra - odpowiedziała dziewczynka rezolutnie, zaczynając bynajmniej nie od tego, co Bena najbardziej interesowało. Taki już jednak przywilej małoletnich - najpierw zajmować się tym, co jest ważne ich własnym zdaniem, a potem... Potem spoważnieć, przekomicznie zmarszczyć czoło w surowym wyrazie i jak najlepiej dostosować się do roli gospodarza chroniącego prywatności swych domowników. - Je... Nie ma. To znaczy, jest, ale nie można jej przeszkadzać. - Stwierdziła małoletnia kategorycznie, opierając dłonie na biodrach. Tymczasem za domem nastał chaos, który zresztą dość prędko zaczął przemieszczać się w kierunku budynku. Szamotanina, donośne okrzyki bojowe, wreszcie nieskrępowany śmiech - taki zestaw zapowiedział rychłe nadejście eklerkowych braci, którzy jeszcze przed momentem toczyli zażarte boje. Teraz jednak wyraźnie obowiązywało zawieszenie broni, zawarte najpewniej na rzecz wysuszenia się - obaj bracia byli od góry do dołu obsypani śniegiem, a drugie tyle wilgotnego puchu co na ubraniach mieli zapewne także pod nimi - i rozgrzania gorącą czekoladą. W efekcie dwaj wojownicy wpadli jak wicher do środka przez tylne wejście, ze swym powrotem zdecydowanie się nie kryjąc. - ZGADNIJCIE KTO WYGRAŁ. - Wchodzący jako pierwszy, puszący się jak paw nastolatek z pewnością był tym starszym. Postawą wprawdzie nad młodszym nie górował, tym niemniej jego lico prezentowało nieco bardziej zaawansowaną dojrzałość - i gotowość do żartowania ze wszystkiego i z wszystkich, jeśli tylko nadarzy się stosowna okazja. - Zawsze mówiłem, że głupi mają szczęście i nic z tym nie idzie zrobić, no nic - stwierdził tymczasem drugi z braci, zadzierając nosa tak, jakby to on był wygranym. Cały Sean - nie ma siły, która zmusiłaby go do przyznania się do porażki, tym bardziej, jeśli przegrywał z którymś z braci. - Wam to chyba dają już przy urodzeniu, nie? Siedzi sobie taki patron niemowlaków, widzi, jakie z was będą pierdoły i na pocieszenie daje wam trochę więcej szczęścia. Tak, żebyście potykając się na chodniku mimo wszystko nie zabili się od razu. Brian parsknął śmiechem, zaklaskał ostentacyjnie na przemowę Seana i czochrając mu rozwichrzoną wiatrem i toczonymi walkami czuprynę dopiero wtedy zainteresował się tym, co dzieje się przy drzwiach - niewysoką Maire dzielnie broniącą wejścia do królestwa przed rosłym nastolatkiem. - Hej, ty jesteś ten... Wuts, tak? A nie, sorry, Watts. Ben Watts. Do Claire? - Nie czekając na odpowiedź Brian obejrzał się w kierunku schodów i nabierając głęboko powietrza, wydarł się donośnie, tak, by Puchonka nie mogła udawać, że nie słyszała. - Klara, twój Krukon do ciebie! - Spełniwszy to zadanie Brian ponownie zwrócił się ku Benowi i Maire. - Puść go, mała, ja go znam. Znaczy, na zdjęciu widziałem. - Uśmiechając się szeroko bliżej niesprecyzowanym gestem machnął w kierunku schodów. - Na samą górę, drzwi po prawej. Mi odsunęła się więc z niechęcią, lustrując Bena z tą samą jakże dorosłą nieufnością, a Klara... No tak, rzeczywiście nie mogła udać, że nie słyszała. Spinając się jak na zawołanie, uniosła głowę znad książki i zamarła z kęsem piernika w połowie drogi do ust. Ben. Na Merlina, co on tu robił? Przecież... No tak, mieli porozmawiać, przed świętami się nie udało, ale... Klara, twój Krukon do ciebie. Brianie Annesley, zginiesz w męczarniach. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Pon 07 Mar 2016, 00:34 | |
| Gdyby postawiono przed Benem zadanie, by jednym słowem określić, z czym kojarzyła mu się Ruda Annie, Krukon bez wahania odpowiedziałby: chaos. Czysty, niefiltrowany chaos, szum, tornada, brakowało tylko tsunami, gradobicia i plagi szarańczy. Choć to wszystko pewnie w swoim czasie, w końcu na miejscu brakowało Claire oraz jej rodziców. I chyba jeszcze jednego brata, ale w tej chwili młody Watts nie był tego taki pewien, z pewnym rodzajem niedowierzania przenosząc spojrzenie między Maire, Brianem i Seanem. Jakoś nie umiał w tym momencie zobaczyć, jak puchońska Annesleyówna wpasowuje się w tą szaloną układankę, ale najwyraźniej nie miał tak bogatej wyobraźni, jak zawsze lubił sądzić. Ben lubił święty spokój, co do tego nigdy nie było najmniejszych wątpliwości – w szczególności to bracia Claire burzyli mu pieczałowicie wypracowywane zen, bo Maire tylko broniła dostępu do siostry. Prawdopodobnie wylegującej się gdzieś, skoro stwierdziła, że nie można jej przeszkadzać – cóż, Benowi było jakoś niespecjalnie przykro, że wpadł tak, domagając się chwili czasu. Mieli z panną Irlandką do pogadania, nie da jej się tak po prostu wykręcić, a gdzież lepiej prowadzić trudne rozmowy niż na terenie, który uznawała za bezpieczny? Choć wattsowe brwi podjechały nieco do góry wyrażając zaskoczenie, że ktoś tu wiedział, jak się nazywa i w dodatku wie, kim jest oraz widział jego zdjęcie, chłopak kiwnął twierdząco głową, zaraz czując się co najmniej głupio. Jaki twój, no jaki? Psze pana, ja sobie wypraszam, ja nie jestem twój Krukon, tylko po prostu Ben. Kolega. Oddział ratunkowy na annesleyowe problemy. Chyba. Oby. Poprawiając uchwyt na paczce, blondyn rzucił krótkie: - Dzięki – zdejmując zaśnieżone buty pod czujnym okiem Maire, wyraźnie niezadowolonej z takiego rozwinięcia sytuacji. Łowiąc jej wzrok, Szkot pochylił się nieco, by przestała tak mocno zadzierać głowę i uśmiechnął się. - Nie chcę przeszkadzać Claire, chciałem tylko poprawić jej humor. Jeśli się nie uda, masz pozwolenie kopnąć mnie w tyłek, zgoda? – zaproponował, a gdy wyłuskał się też z wilgotnego od śniegu płaszcza i szalika, zgodnie z instrukcją Briana powędrował schodami w górę. Im wyżej, tym ciszej, im ciszej, tym lepiej dla krukońskiego samopoczucia. Trochę postawił wszystko na jedną kartę zjawiając się w progu Annie, nie uprzedzając o tym wcześniej – mógł zostać odprawiony z kwitkiem na tysiąc różnych sposób, pogoniony widłami w wyniku mylnej interpretacji faktów, zakopany w ogródku czy powieszony za kostki na drzewie za domem. W tym przypadku odrobina szaleństwa jednak się opłaciła – przynajmniej w tej części planu, która zakładała dostanie się do środka twierdzy, bo najważniejsze zadanie wciąż czekało. Główny boss tego zadania siedział w swojej komnacie, z bliżej nieokreślonym arsenałem pod ręką. Watts, w coś ty się znowu wpakował. Twój Krukon. A phi. Określenie spóźnione o trzy lata. Klamka do drzwi po prawej kusiła, by nacisnąć ją bez pukania, ale ta szalenie przytomna część umysłu Bena kategorycznie zabraniała idiotycznej brawury tego typu. Zwyczajnego chamstwa wynikającego z braku poszanowania dla cudzej prywatności, w dodatku w jego własnym domu. Zapukał więc, podświadomie przełykając mocniej ślinę i nasłuchując. - Claire, mogę? – zapytał, podnosząc nieco głos, gdy w pierwszej chwili odpowiedziała mu tylko cisza. Ktoś tu chyba nie życzył sobie towarzystwa – nie byłoby to takie dziwne, mając w pamięci zaciętość na twarzy Maire, gdy stwierdziła, że jej siostrze nie można teraz przeszkadzać. A tu przyszedł taki wielkolud i się rządzi, no patrzcie państwo! Może jednak spotka się z tymi widłami, tylko w nieco innych rękach? |
| | | Claire Annesley
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Pon 07 Mar 2016, 11:02 | |
| Nim pod drzwiami pokoju rozległ się znajomy głos panna Annesley zdążyła już stracić chwilowo apetyt na słodycze, upchnąć książkę z bajkami na półkę, zerwać się z łóżka, nerwowo skubnąć wystający spod rękawa swetra bandaż kryjący prawą dłoń i co najmniej trzy razy obiecać Brianowi niewyobrażalnie uciążliwą pokutę za użycie takiego a nie innego określenia. Ogółem co do tego ostatniego można było znaleźć jeszcze usprawiedliwienie - ostatecznie Ben był jedynym Krukonem, z którym Claire była na tyle blisko, by po twoim Krukonie wiedziała, kogo się spodziewać. Z drugiej jednak strony Brian był przecież jej bratem i doskonale wiedziała, że chłopaczek nie w takim kontekście użył tegoż miana. Nie, siedemnastoletniemu Annesley'owi wciąż dziką radość sprawiało żartowanie z czasów, gdy Klara musiała się od Bena opędzać kijem - i właśnie w tym kontekście należało rozumieć wybrane przez Irlandczyka przedstawienie. Poważnie, kolego, powinieneś zastanowić się nad emigracją. Tak czy inaczej pytanie Szkota wyrwało Eklerkę z zamyślenia. W dwóch krokach znalazła się przy drzwiach, które już w kolejnej chwili otworzyła na oścież, tym samym stając naprzeciwko przyjaciela. Uśmiechnęła się mimowolnie na jego widok dopiero po chwili ponownie wracając do towarzyszącej jej niepewności. Bo jednak w szkole przed tą rozmową uciekła, udało jej się uniknąć także tych obiecywanych przez Wattsa scen niecnego uprowadzenia, ale... Och, na Merlina, poczuła się zdecydowanie zbyt pewnie i zapomniała o benowym uporze! - Ben - stwierdziła więc odkrywczo. Przez krótką chwilę spoglądała na Krukona ze zdumieniem wymalowanym na bladej twarzyczce, by wreszcie, gdy tylko zreflektowała się w swym niewychowaniu, cofnąć się od przejścia i tym gestem zaprosić chłopaka do pokoju. W ciasnej klitce rosły Szkot wyglądał naprawdę tak, jakby w jego krwi krążyły choćby pojedyncze krople dziedzictwa olbrzymów. - Oczywiście, że możesz, wejdź. - Naprawiając prędko pierwsze potknięcie na ścieżce dobrego wychowania Claire nie mogła jednak ukryć drobnych wątpliwości, jakie wkradły się w jej słowa. Wątpliwości, które zresztą wymagały wypowiedzenia, ubrania w formę pojedynczego, prostego pytania. - Co ty tu właściwie robisz? Nie uprzedzałeś, że przyjedziesz. Jakbyś powiedział to jakoś bym... No, ogarnęła. - Cóż, nie ukrywajmy, pokój może i był zajmowany przez dwie panny, ale chaos panował w nim straszny. Dziesięciolatka zagospodarowywała wszystkie powierzchnie wedle własnego uznania, a Klara nigdy nie miała dość cierpliwości, by wziąć się za porządne sprzątanie. W efekcie gdzieś poniewierał się zestaw dziewczęcych ubrań, niewybrany ostatecznie na żaden ze świątecznych wieczorów, gdzieś spoczywały rzucone niedbale przybory piśmiennicze a z samego środka łóżka Maire spoglądał na Bena pluszowy koń. Teren przynależny Klarze nie prezentował się zresztą lepiej, z tym, że w jej przypadku większa część wolnej przestrzeni zdominowana była przez takie bądź inne książki. Jedynym w miarę porządnym, poukładanym fragmentem eklerkowego terytorium była korkowa tablica z poprzyczepianymi doń zdjęciami rodziny i przyjaciół (aktualnie w niegdyś spójnej kompozycji znajdowały się widoczne luki). Podobnie jak w przypadku młodszej siostry, tak i u Klary dobytku pilnował pluszak - tym razem mając postać sporego niedźwiedzia brunatnego. Claire spoglądała na to wszystko z zakłopotaniem, ostatecznie z westchnieniem zwracając swoją uwagę ponownie na Bena. Zamknęła drzwi z cichym trzaskiem i oparła się o nie plecami, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Bo wiecie, intuicja podpowiadała jej, że mimo wszystko mógł szykować się mały opieprz. Taki dla zdrowia, sami rozumiecie. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Pon 07 Mar 2016, 23:57 | |
| Czekanie bez odpowiedzi na pukanie przeciągnęło się w dłuższą chwilę zarażającą zalążkami chłodu. Ostatecznie, gdyby Claire zdecydowała nie odpowiadać oraz nie otwierać, pewnie by się wściekł, walnął raz czy drugi w drzwi, a potem odszedł jak niepyszny. Ben należał do tej grupy ludzi, którym natura nie poskąpiła oślej upartości, ale nawet on potrafił w pewnych sytuacjach dojrzeć nieprzekraczalne granice. Punkty zapalne, raz przekroczone mogły skutkować ranami nie do zaleczenia, lejami po bombach tak głębokimi, że nie dałoby się nad nimi wybudować już żadnych mostów. Dlatego właśnie czekał, mnąc w palcach koniec błękitnej wstążki, którą obwiązał prezent ukryty pod zwykłym pakowym papierem. Ciocia zdecydowanie zaprotestowała, gdy zobaczyła takie opakowanie, upierając się, że koniecznie trzeba coś dodać, bo całość wyglądała zbyt smutno. Głośniejsze pytanie i jeden głębszy oddech później drzwi się nareszcie otworzyły. I choć Watts zamierzał w pewnym momencie wytknąć Puchonce, że uciekała przed nim (niezbyt subtelnie zresztą), nie mógł się nie uśmiechnąć na jej widok. Tak szeroko, prawdziwie, a nie w ten stonowany, pełen rezerwy sposób, który ledwie unosił kąciki ust. Kiedy Annesleyówna ani drgnęła, tkwiąc w progu jak słup soli, przekrzywił nieco głowę w geście upodabniającym go do zaciekawionej sowy, wyczekująco patrząc na dziewczynę. Mogła go jeszcze wyrzucić, ale skoro już zdecydowała się wychylić ze swojej pieczary, to chyba tego nie zrobi? - Spokojnie, przecież nie przyszedłem tu, żeby urywać ci głowę – rzucił, gdy wreszcie dostał nieme pozwolenie na wejście do pokoju. Zanotować: w domu Annesleyów schylać głowę przy przechodzeniu przez drzwi. W tym przypadku nie zarył czołem we framugę, ale jakoś tak niewiele brakowało – jeden gwałtowniejszy ruch, podskok i siniak jak nic gotowy. - Fakt, nie uprzedzałem – odparł swobodnie na zarzut słyszalny w głosie Claire, z zaciekawieniem (choć możliwie nie nachalnie) rozglądając się po pokoju wyraźnie zdominowanym przez młodszą z sióstr. Dzieci miały to do siebie, że uwielbiały zaznaczać swoją obecność, by poczuć się tak samo ważnymi jak inni mieszkańcy domu. Choć fakt faktem, widok pluszaków stojących na straży obu łóżek wywołał na twarzy Bena cień dobrotliwego rozbawienia. - Schowałabyś się do dziury i tyle by z tego było. Myślisz, że nie widziałem, jak nurkujesz między koleżankami, czy nagle robisz w tył zwrot? Musisz popracować nad subtelnością – ciągnął bez złośliwości, po prostu przedkładając Irlandce, co zaobserwował. - Trochę bałaganu mi nie przeszkadza, serio. To jak tu macie i tak wygląda lepiej niż sypialnia Krukonów przez większość tygodnia. Ale ja nie od tego chciałem zacząć – przekładając do rąk niedużą paczkę, zerknął na nią ostatni raz, tak kontrolnie, choć niczego by to już teraz nie zmieniło i wyciągnął ją w stronę Annesleyówny. - Wesołych świąt. Czuł przyjemne, drepczące pod skórą jak drobne mrówki dreszcze oczekiwania – naprawdę miał nadzieję, że to co wymyślił, spodoba się obdarowywanej. Zresztą jak zawsze, kiedy robił komuś prezent. - Ale i tak nie unikniesz rozmowy. Zabiłem smoka i najechałem twoją wieżę, nie dam się łatwo wywalić – dodał z nutą rozbawienia, choć w tym, co mówił, nie było właściwie nic śmiesznego. W chęci obgadania tematu, który ostatnimi czasy tak głęboko poruszył Claire, nie miał najmniejszego zamiaru ustępować żadnym prośbom ani groźbom. |
| | | Claire Annesley
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Wto 08 Mar 2016, 00:54 | |
| Sapnęła sfrustrowana. W porządku, może żadna z niej była mistrzyni kamuflażu i subtelnego unikania tego, co miało być uniknięte, ale hej - i tak odniosła sukces, nie? Musiała wprawdzie schować dumę do kieszeni i zacząć zachowywać się jak te wszystkie niedojrzałe drugoklasistki, umykać korytarzami tak, jakby naprawdę miała coś na sumieniu - ale było warto. Chyba. Do świąt oszczędziła sobie problemów w postaci wykładania wszystkich swych zmartwień i maglowania ich po raz kolejny, tym razem w towarzystwie. No, ale święta (prawie) się skończyły i to najwyraźniej sprawiało, że nieudolnie załatwione odroczenie przestawało działać.Zabiłem smoka, też coś. Dopóki smok ten nosił pocieszne imię Maire to nie był żaden wyczyn! Tak czy inaczej Ben do jaskini został wpuszczony i w przypadku Claire było to jednoznaczne oświadczenie, że przyjaciela wypędzać nie ma zamiaru. Na Merlina, mówimy przecież o istotce o wielkim sercu dla wszystkich swych bliskich - i tych, którzy rzeczywiście na to zasługiwali, i tych, którzy może wystarczająco godni (już) nie byli, mimo wszystko. Jak ktoś taki mógłby kategorycznie odcinać się od swych ludzkich skarbów? No właśnie, nie mógł, a w kontekście Annesley - także nie chciał. Zmartwienia zmartwieniami, ale Klara nie należała do tych, którzy pocieszenia szukaliby w samotności. Nie, na dłuższą metę to się przecież nie sprawdzało i Irlandka dobrze o tym wiedziała. To jednak musiało mieć jakieś skutki i w tej chwili wychodziło na to, że jednym z nich miało stać się zawstydzenie Claire, manifestujące się przybierającymi na kolorze rumieńcami i wyraźnym spłoszeniem widocznym w spojrzeniu. Bo gdy w jej dłonie trafiła przyniesiona przez Bena paczka, Eklerka musiała wreszcie stawić czoła faktom - te zaś były takie, że w tym roku zupełnie się zaniedbała. Po powrocie do domu wpadła w wir sprzątania i pieczenia, i w zasadzie nie wystawiała nosa poza Rudą Annie. Żadne zakupy, żadne szykowanie prezentów, nic, zupełnie nic. Świąteczna atmosfera w tym momencie odstraszała ją od większych eskapad, a wizja spacerowania pełnymi kiczu alejkami wywoływała dreszcze. Ostatecznie więc jedynymi prezentami, jakie Klara w tym roku wręczyła, były nieco bardziej wymyślne ciasta i duże, własnoręcznie przygotowane kartki świąteczne z indywidualnymi, przemyślanymi życzeniami. Nic odkrywczego, a jednak tylko na to było ją stać. I w tej chwili poczuła się z tym źle. By zdobyć sobie trochę czasu, minęła Bena i przysiadła na łóżku (gestem zresztą zachęciła Krukona, by zrobił to samo - w ciasnym pokoiku można było tak naprawdę albo stać na środku, albo rzeczywiście ulokować się na którymś z materaców), by tam w spokoju zająć się otrzymanym prezentem. Ostrożnie rozpakowując paczkę (na brak świątecznego papieru w zasadzie nie zwróciła uwagi, bo przecież i tak najważniejszy był gest) dobrała się do zawartości... - Co to? - zapytała, ani myślała jednak czekać na odpowiedź. Aparat. Aparat fotograficzny, tak to wyglądało. Taki... polaroid, o, tak się je nazywało. Ale... Bez zastanowienia uniosła go, by przyłożyć oko do wizjera. Zwykła, wrodzona ciekawość zmusiła ją też do pokręcenia tym i owym, i właśnie wtedy... Wciągnęła gwałtownie powietrze, unosząc wzrok na Bena. Sarnie oczy rozszerzyły się w zdumieniu szybko zastępowanym przez najszczerszą, dziecięcą radość, taką, jaka wciąż charakteryzowała Klarę pomimo jej szesnastu już lat. - Ben, to jest... To... - Zająknęła się, przez moment nie wiedząc czy patrzeć na aparat, czy jednak na Krukona. Wspomnienia. Watts dał jej aparat uwieczniający wspomnienia. Nie to, co masz wokół siebie, ale to, co ukrywasz przed innymi. To, co widzą tylko twoje oczy, co aktualnie dzieje się w twojej głowie. To był impuls - odłożyć prezent ostrożnie i przytulić chłopaka w jedynym słusznym wyrazie zadowolenia. Ubieranie uczuć w słowa zawsze było problemem, spontaniczne reakcje były łatwiejsze. Łatwo się je prezentowało i łatwo rozumiało. W tym momencie więc Annesley sięgnęła właśnie po tę łatwość, która zresztą mogła odrobinę zatrzeć złe wrażenie, jakie musiały - jej zdaniem - wywołać kolejne jej słowa. - Tylko ja... Ja nie mam nic dla ciebie. - Rumieńce wpadły w głębszy odcień czerwieni. - To znaczy, mam, ale to tylko... - Machnęła ręką w bliżej niesprecyzowanym geście wskazującym na leżakujący nieopodal piernik. - Upiekłam ci piernik, ten miodowy. Ja... Miałam w tym roku problem z prezentami - sapnęła cicho, tonąc w odmęcie własnej żałości. Rzeczywiście miała ciasto przygotowane specjalnie dla Bena, które zresztą miała dzisiaj wysłać, wykorzystując do tego wszystkie rodzinne sowy. Aktualnie ciasto leżakowało bezpiecznie w domowej spiżarni i Klara rozważała przez moment, by przywołać je już teraz, ale... Nie, aktualne pokłady wstydu nie pozwalały jej tak po prostu tego zrobić. Przecież to... Nie popisałaś się, panno Annesley. Ani trochę. Ostatecznie odsunęła się odrobinę od Bena i przetarła twarz zabandażowaną dłonią. Wyrwało jej się trochę zbyt głośne westchnięcie, na twarzyczkę wkradł się blady, gorzki uśmiech. - To całkiem dobre podsumowanie mojego roku - stwierdziła cicho. - A przynajmniej jego końcówki. Niewiele mi się w tym czasie udało - parsknęła cicho, choć daleka była od rozbawienia. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Sro 09 Mar 2016, 01:16 | |
| Ben zdecydowanie doceniał swoją łatwość w obcowaniu z Claire po tych dwóch, cichych latach, podczas których zdążył się z niej wyleczyć. Kiedyś, gdy oboje byli ledwie odrosłymi od ziemi podlotkami (co nie było wcale tak dawno temu, ale jemu wydawało się, że minęły już eony), uganiał się za nią z upartością godną rasowego osła odmiany irytus dupkus, usiłując stworzyć coś, czego nie było. A to zdecydowanie stało się źródłem wielu frustracji, cichego nadąsania i gromienia wzrokiem każdego, kto również mógł okazać choć cień zainteresowania względem panny Annesley. Dogadywali się, ale to nie było to. Nie w ten sposób. Przyjaźń działała dużo sprawniej, pozwalając na swobodę, której wcześniej nie było, odbierając niepotrzebne drugie dna i uciszając oczekiwanie. Nieobarczeni żadnymi niespisanymi regułami mogli naprawdę być dla siebie, nie bojąc się, że drugie zażąda czegoś więcej. W ten sposób Watts nie czuł wyrzutów sumienia za wytknięcie Claire jej drobnego tchórzostwa, czując się w pewien sposób w obowiązku, by to zrobić. Lepiej, żeby był to on, a nie ktoś przypadkowy, kto oznajmi to w niewybrednych, chamskich słowach. A sądząc po zmianach barw rumieńców na twarzy Puchonki pojęła, o co chodziło i zdawała sobie sprawę, że zrobiła co najmniej głupio. Przecież Ben nie zamierzał ukręcać jej głowy! Obiecywał tylko porwania na modłę jaskiniową. Bo do wikińskiej jednak mu trochę brakowało, musiał sobie najpierw sprawić jakiś drakkar. Nie próbując jednak niepotrzebnie przedłużać opieprzu, który już został zarejestrowany, Szkot wręczył Annesleyównie paczkę, z nieukrywanym zainteresowaniem przyglądając się, jak zareaguje na jej zawartość. Prezenty robione ważnym ludziom zawsze były z jego strony dobrze przemyślane i planowane z wyprzedzeniem, toteż nic dziwnego, że sprawdzał poziom zadowolenia obdarowywanego. I tak właściwie, to Benowi całkiem nieźle stało się na środku małego pokoiku – przysiąście bez zaproszenia na którymś z łóżek wydawało mu się niedopuszczalne i nawet z zaproszeniem ze strony Claire, zrobił to jakoś tak niepewnie, ze średnim przekonaniem. Wolałby krzesło, mniejsze wrażenie, że najeżdżasz komuś przestrzeń prywatną, łupisz jego wioski i gwałcisz kobiety. Gdy papier wraz z wstążką wylądował na podłodze, a w dłoniach Puchonki pozostał przerobiony mugolski polaroid, Watts przekrzywił lekko głowę, z niepewnym uśmiechem śledząc próby jego użycia. Ku jego zadowoleniu specjalna gałka została odnaleziona bez podpowiedzi – zawsze to więcej zabawy, jeśli samemu odkryje się sekret... Krukon odetchnął głęboko, gdy w ramiona mniej lub bardziej dosłownie wpadło mu orientacyjnie licząc sześćdziesiąt kilo puchońskiego szczęścia. A to już wbrew pozorom całkiem dużo, jeśli patrzy się pod kątem ilości rozsiewanej dookoła radości. Taka mała elektrownia atomowa, tylko napędzana słodyczami i prezentami, a nie potencjalnie śmiercionośnymi materiałami. - Dobrze, że ci się podoba – stwierdził swobodnie, z uśmiechem tak szerokim, że pewnie niewiele brakowało, by popękała mu od niego twarz. Jedną ręką podpierając się o materac, by oboje nie spadli na podłogę, drugą mocno objął Annesleyównę – choćby na chwilę, żeby potwierdzić swoją chęć siedzenia tutaj. Jako taki wstęp do rozmowy, którą zamierzał niedługo zacząć i dlatego, że po prostu mógł. Bo i kto zabroni? - Przestań, ja się nawet niczego nie spodziewałem. Piernik brzmi świetnie – rzucił, mimowolnie przekręcając nieco głowę tak, że mówił bardziej do ucha Claire niż gdzieś w przestrzeń. Kosmyki ciemnych włosów załaskotały chłopaka w koniuszek nosa, wywołując jego chwilowe, nieco komiczne zmarszczenie. Ruch zmusił Wattsa do rozluźnienia uścisku i pozostawienia dłoni w bezpiecznym obszarze damskich pleców. Irlandka odsunęła się, wciąż jednak pozostawiając na tyle blisko, że opierała się na benowych ramionach – z tak bliska, mówiąc tonem przesiąkniętym nutą przykrości, wyglądała co najmniej żałośnie. - Masz na myśli Gallagherów? – spytał krótko i konkretnie, nie owijając w bawełnę. W jego opinii lepsze było szybkie zdarcie plastra, niż powolne jego ściąganie, niepotrzebnie przedłużające dyskomfort. |
| | | Claire Annesley
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Sro 09 Mar 2016, 11:21 | |
| Etapy, jakie musiała przejść ich relacja by dziś Ben mógł tak po prostu wparować do jej pokoju były... No, wiecie, dość zabawne. Jeszcze kilka lat temu - niezbyt dawno, choć teraz przecież wydawało się to wiecznością - Claire co najwyżej popukałaby się w głowę i wyśmiała każdego, kto oznajmiłby jej, że w któreś święta przytuli się do Wattsa i nie będzie w stanie mu odmówić, gdy ten poruszy jeden z tych bardziej drażliwych tematów. Ale teraz tak właśnie się działo, prawda? Po pierwszej eksplozji radości nie tylko pozostała znacznie bliżej Krukona, niż teoretycznie wymagały tego okoliczności, ale też zmagała się z uczuciami, których istnienie w stosunku do Bena wydawało się kiedyś - przynajmniej przez jakiś czas - zupełnie nieprawdopodobne. Bo pannie Annesley do głowy by teraz nie przyszło, by Szkota w jakikolwiek sposób od siebie odpędzić - zamiast tego czuła się naprawdę źle z myślą, że nie zadbała o odpowiedni świąteczny upominek (brak oczekiwań ze strony Krukona ani trochę jej nie przekonywał, bo prezenty miały przecież to do siebie, że dawało się je także tym, którzy na nic nie liczyli) i jednocześnie godziła się z własną rezygnacją, że pozornie niechciana rozmowa jednak się odbędzie. Ale właśnie, pozornie niechciana. Bo tak naprawdę był już chyba najwyższy czas, by cały żal z siebie wyrzucić i pójść dalej. Ileż można się nad sobą użalać? Gdy więc z ust Bena padło to nieszczęsne, bezpośrednie pytanie, Claire skrzywiła się tylko, serduszko zwinęło jej się w bolesnym skurczu, do gardła podeszła gorycz - mimo tego jednak dziewczyna nie tylko nie wycofała się jak ostatni tchórz, ale z cichym westchnieniem oparła policzek na ramieniu Krukona i na dobry początek powtórzyła po prostu słowa przyjaciela, tym razem jednak w formie stwierdzenia: - Mam na myśli Gallagherów. Nigdy, naprawdę nigdy nie przyszło jej do głowy, że tak proste, neutralne w gruncie rzeczy słowa mogą tak boleć. A jednak bolały, bolały naprawdę mocno i właśnie dlatego Klara umknęła spojrzeniem, woląc świdrować wzrokiem ścianę na przeciwko lub stróżującą na łóżku Maire zabawkę niż zaglądać w tęczówki przyjaciela. Mówi się, że oczy są zwierciadłem ludzkiej duszy, to jednak można było interpretować w dwójnasób - nie tylko jako drogę do przejrzenia wnętrza drugiego człowieka, ale też sposób na dostrzeżenie swojego własnego odbicia. A Klara bardzo nie chciała go teraz widzieć. Bała się tego, jaką mogłaby okazać się w oczach Bena. To nie tak, że nie ufała przyjacielowi i posądzała go o skrajny, arogancki krytycyzm. Nie, po prostu wszystko, co zobaczyłaby w jego spojrzeniu zinterpretowałaby po swojemu i w tej chwili nie była pewna, czy jej własna ocena - jakakolwiek by ona nie była - nie stałaby się po prostu kopaniem leżącego. W każdym razie, po uporaniu się z pierwszym stwierdzeniem, clue całej sprawy wypadało chyba jednak kontynuować. Tylko jak? Co miała powiedzieć? W jej głowie i sercu - przede wszystkim w tym drugim - siedziało tyle żalu i bólu, że Annesley zwyczajnie nie umiała go uporządkować, ubrać w składne, zrozumiałe, kwieciste stwierdzenia. W tym momencie monolog może i faktycznie by jej pomógł, ale Puchonka nie miała pojęcia, jak miałaby się do niego zabrać. Słowa, których mogłaby użyć wirowały w jej głowie w swoim własnym tańcu i nie pozwalały się uchwycić, powiązać. W efekcie dziewczyna odruchowo skuliła się u boku Krukona i wyrzuciła z siebie tylko jeden, prosty wyrzut, złożenie którego i tak było nie lada wyzwaniem. - Nawet się nie pożegnali, Ben. - Pięć słów niosło jednak za sobą znacznie szerszy przekaz niż ten oczywisty, powierzchowny. Bo choć Klara nie kontynuowała, mocno zaciskając zęby, to nietrudno było się domyślić, co aktualnie czuje. Nikt nie lubi być odstawianym na półkę jak zabawka, która się znudziła, ignorowanym jak ktoś nic nieznaczący, niepotrzebny - a z Claire przecież właśnie tak było, tak wyglądało to z jej perspektywy. Po tak wielu wspólnych latach, współdzielonym dzieciństwie i dorastaniu została po prostu wyrzucona na śmieci. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Sro 09 Mar 2016, 19:34 | |
| Wyglądało na to, że przybycie do Tourloughmore okazało się jednym z najlepszych pomysłów, jakimi w ostatnim czasie mógł pochwalić się Ben. Póki co jego obecność zdawała się nikomu nie wadzić, a wręcz choć odrobinę uszczęśliwiać Claire, której trzeba było rozmowy i wyrzucenia z siebie zalegających, toksycznych myśli. Jeśli samej trudno się jej dochodziło do tego wniosku lub nie wiedziało, gdzie zacząć, mógł wyciągnąć rękę i pokazać Puchonce, gdzie na początku stąpać. Oferując przy tym swoje zainteresowanie i ewentualne obietnice rozniesienia Gallagherów w drzazgi, jeśli jeszcze kiedykolwiek pokażą swoje paskudne gęby. Był w końcu facetem, ten gatunek zwykle tak reagował, gdy krzywdziło się ważne mu jednostki – obietnicą użycia siły fizycznej w ramach zemsty. Gdy Annesleyówna sama nie zaczęła nic tłumaczyć, zadał krótkie pytanie mające być punktem zapalnym. Może do złorzeczenia, monologu, płaczu lub reakcji jeszcze zgoła odmiennej. To, czego Watts się raczej nie spodziewał, był fakt, że dziewczę przylgnęło do jego boku, jakby szukało zapewnienia, że tutaj jest bezpieczne i nie zostanie skrzywdzone za nic, co powie. Dobrze, teraz zdecydowanie chciał oskórować i poćwiartować Anthony'ego i Aidena. Sunąc lekko dłonią między łopatkami Claire, nie ponaglał do mówienia więcej, dając jej tyle czasu na zebranie myśli, ile mogła potrzebować – w granicach rozsądku, by się całkiem nie zablokowała i umilkła na dobre. Na litość, ta rozmowa miała pomóc, a nie sprawić, że Puchonka zapadnie się głębiej w swoim żalu. Nawet się nie pożegnali, Ben. Krukon syknął krótko przez zęby słysząc to rozgoryczone wyznanie, odruchowo mocniej obejmując dziewczynę ramieniem. - To wstrętne z ich strony – rzucił zaraz z tak idealnie wyczuwalnym w głosie jadem, że sam skarcił się w myślach za jego wystąpienie. Niestety nie mógł inaczej, bo wiedział jakie to paskudne uczucie, gdy przyjaciel wyjeżdża i nie raczy cię o tym nawet poinformować – dokładnie to samo Watts jeszcze niedawno przeżywał z Samem, który pewnego dnia po prostu zniknął, w liście oznajmiając, że wyjechał na wymianę do Durmstrangu. I o ile benowy przyszywany brat w końcu wrócił, o tyle eklerkowi oprawcy nie dawali już znaków życia, zostawiając ją samą jak palec bez słowa wyjaśnienia. - Musi boleć jak cholera – wymamrotał w końcu, wypuszczając spomiędzy ust głębszy oddech. - Nie powinni tak robić. Nie mieli prawa. Starał się mówić rzeczy, które nie oczerniałyby bezpośrednio żadnego z Gallagherów, zdając sobie sprawę, że przecież uczucia, jakie żywiła do nich Claire ot tak nie wyparowały w niebyt – na pewno dużo łatwiej byłoby mieć możliwość wyrwania ich z korzeniami na pstryknięcie palcami. - Porzucenie to najgorsze, czego można doświadczyć, ale nie można mu pozwolić, żeby kontrolowało resztę twojego życia. Coś o tym wiem – zniżył głos do szeptu, choć nie było ku temu żadnego konkretnego powodu. Przynajmniej pozornie, bo w benowej głowie nagle pojawiła się klisza z jednego z wcześniejszych wspomnień o matce, którą uwielbiał na wszystkie z możliwych sposobów, a która pewnego dnia po prostu zniknęła bez słowa. |
| | | Claire Annesley
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Sro 09 Mar 2016, 21:25 | |
| Pogładzenie po pleckach, powtórzenie oczywistości i nieme wprawdzie, ale jednak doskonale zrozumiałe zapewnienie, że Ben gotów jest bronić ją przed całym złem - tylko tyle czy aż tyle? Klarze nie tylko wystarczyło, ale zdawało się być właśnie tym, czego Puchonka potrzebowała. Wciąż instynktownie wtulona w bok przyjaciela rozluźniała się powoli zarówno pod jego dotykiem, jak też kojącym brzmieniem głosu, a wraz z uspakajaniem mięśni puszczały też blokady, tamy zatrzymujące dotąd cały żal w środku. Teraz pojawiały się pierwsze szczeliny, pojedyncze krople słów przeradzały się w strumyczki, a te w rwące potoki. Tu, u boku Krukona, pewne elementy układanki wskoczyły lekko na swoje miejsce, a sama Klara... Nie, mówienie wcale nie było łatwiejsze, ale jednak - wykonalne. Wciąż bolało jak cholera i zaciskało na żołądku pięść poddenerwowania, mimo tego Annesley była w stanie podzielić się tym wszystkim, co dotąd w sobie dusiła. I jasne, może powiedziała więcej, niż tak naprawdę by chciała, z drugiej jednak strony - czy naprawdę mogła powiedzieć za dużo? - Wychowywałam się z nimi i naprawdę myślałam, że... - Drobną twarzyczkę skaził gorzki uśmiech, nie mający absolutnie nic wspólnego z jakimkolwiek szczerym rozbawieniem. - Że to tak zostanie. Na zawsze - parsknęła cicho. Claire była stworzeniem silniejszym niż na to wyglądała, tym bardziej więc dziwiły łzy, jakie w którymś momencie zaszkliły się w jej oczach. To nie tak, że dotąd nie płakała - oczywiście, że to robiła, jej poduszka w dormitorium nieprzyzwoicie często zmuszona była wchłaniać pojedyncze, gorące słone krople. Nigdy jednak nie pozwoliła sobie na to w towarzystwie, nigdy. Przyjaciel czy nie przyjaciel, ale to po prostu... Żałosne, takie to było. Na Merlina, miała szesnaście lat i umiała o siebie zadbać, szlochanie przy świadkach nie było w jej stylu. Bo Annesley wszystko zawsze zamykała w sobie, zawsze dusiła i trzymała na krótkiej smyczy. Nikt nie miał prawa do jej bólu - każde swoje cierpienie, mniejsze lub większe, wyrażała co najwyżej w jeszcze większym oddaniu nauce czy nieco większej drażliwości, ale nigdy we łzach. Nigdy - aż do teraz. - Po prostu myślałam, że zasługuję na coś więcej, ale wyraźnie się pomyliłam i stąd cały problem. - Gdy wilgoć na policzku przedarła się do jej świadomości, gdy podkreśliło ją jeszcze mimowolne pociągnięcie nosem Klara z irytacją otarła łzy wierzchem dłoni. Trzymała się. Jeszcze. Trudno było jednak przeoczyć delikatne drżenie jakie wkradło się w jej pozorny spokój. Bo Annesley tak naprawdę spokojna nie była ani trochę. Szczerze mówiąc, w tej chwili była na granicy pęknięcia na pół, rozklejenia się, stracenia kontroli także nad sobą. A to było coś, na co nie mogła sobie pozwolić, coś, co... Jej zdaniem to byłoby niewybaczalne. Wystarczy, że życie poszło swoim własnym torem, że nie chciało jej słuchać. Gdyby w tym wszystkim nie potrafiła opanować jeszcze samej siebie - jak miałaby funkcjonować? Chyba jednak musiała się o tym przekonać. Musiała, bo kolejne słowa popłynęły szybciej, wyrwały się na wolność jeszcze zanim je przemyślała. - Wiesz, ja byłabym w stanie zrozumieć, że nic mi nie powiedzieli. Jeśli chcieli zniknąć niezauważeni, to w porządku, tak pewnie byłoby najlepiej. Ale ja przecież... Ja przecież nawet... Ben, ja nie mam pojęcia, co się z nimi dzieje. Czy nie zrobili czegoś głupiego, czy... Czy oni w ogóle jeszcze żyją. - Słowa wyrzucone na jednym oddechu, pierwsza irytacja zaś zachwiała się w tym momencie w posadach a głos Puchonki w jednej chwili się załamał. Całą z uporem trzymaną samokontrolę trafił szlag, a przetarte przed momentem ścieżki łez na powrót spłynęły gorącymi, słonymi strumieniami. Świadomość tego, co powiedziała - tego, jak bardzo było to prawdziwe - uderzyła ją z siłą rozpędzonego pociągu, wyduszając z gardła stłumiony, zwierzęcy niemal skowyt. Już pal licho to, że tak się ludzi nie traktowało, że od przyjaciół oczekuje się więcej. Przecież prawdziwy problem polegał na tym, że Klara po prostu się martwiła. Zawsze, do cholery, się martwiła, a teraz, gdy w grę wchodziły osoby tak jej ważne, dosłownie szalała. Tak, jak dotąd instynktownie przytulała się do krukońskiego boku, tak teraz odsunęła się jak oparzona. Kuląc się w sobie, tak, jakby w reakcji na cios w żołądek, oparła łokcie na kolanach i skryła twarz w dłoniach. Słone krople przeciekały jej między palcami bądź wsiąkały w bandaż a dalsze słowa ugrzęzły w gardle. Przecież i tak powiedziała wszystko, co najważniejsze. I tak podzieliła się swymi największymi obawami, ubrała w słowa swe największe lęki. I tak przegrała też już całą swą siłę czy choćby jej pozory. Usilnie tłumiony szloch był wyrazem wszystkiego, co mogłaby powiedzieć. Naprawdę wszystkiego, w irytującym ją samą, bezwolnym łkaniu znalazło ujście wszystko, co dotąd nie dawało jej spokoju, co nie pozwalało jej się wysypiać, to co dekoncentrowało ją na zajęciach. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Sro 09 Mar 2016, 22:23 | |
| Choć było to w większości przypadków bardzo trudne, Krukon lubił być dla kogoś i wspierać go w szczególnie trudnych momentach. Lubił oglądać inne twarze, inne zachowania ludzi postawionych w obliczu podbramkowych sytuacji – odnosił wtedy wrażenie, że zbliżał się do tego, kim ktoś był naprawdę, pod całą tą warstwą społecznych nakazów i zakazów, pod maskami zakładanymi co ranka. Nade wszystko jednak, Ben czuł, że pomaganie to jego obowiązek. Integralna część niego samego, której nie sposób zignorować, która wzięła się nie wiadomo skąd, ale była w nim głęboko zakorzeniona. Tak niezbędna do życia jak jedzenie i oddychanie. Nie przerywając delikatnej wędrówki dłoni na eklerkowych plecach, rysując na nich bezmyślnie bliżej niezidentyfikowane wzory, chłopak cały nastawiony był na odbiór, na interpretację i wymyślanie sposobów, by doprowadzić to wszystko do w miarę szczęśliwego końca. W gruncie rzeczy był po prostu bardzo praktyczną osobą, lubiącą przedstawiać ludziom gotowe rozwiązania na ich problemy. - Zasługujesz – zapewnił krótko, gdy Claire zaczęła poddawać w wątpliwość swoją wartość. Niespodziewane pociągnięciem nosem smagnęło gorącem kark Krukona, napełniając go potrzebą udowodnienia Annesleyównie, że należało jej się w tej sytuacji wszystko i jeszcze więcej. Że wciąż była tą samą, wartościową osobą godną uwagi i szeroko pojętego uczucia. Ben zmarszczył nieco brwi, przygryzając dolną wargę, by z ust nie popłynął monolog pełen żarliwych zapewnień, które zapewne wydałaby się dziewczynie bardzo puste i nijak nie przystające do aktualnej sytuacji. Nie mógł tuszować ran swoimi słowami, musiał pozwolić na ich odsłonięcie, wyduszenie gnijącej ropy, by Puchonka mogła prawdziwie zacząć dochodzić do siebie. A o to przecież mu chodziło od samego początku. Gwałtowna reakcja wdusiła chłopakowi oddech z powrotem do gardła, wywołała skurcz i mrowienie w ręku, którym odruchowo znów chciał przygarnąć Irlandkę, by osłonić ją przed całą przykrością i złem – także tym, które było w niej samej. To się jednak nie mogło udać, a świadomość własnej bezsilności na te kilka chwil rozjuszyła Wattsa, sprawiając, że wewnętrznie kręcił się niespokojnie jak lew w klatce. Tylko po wierzchu pozostawał spokojny, choć wyraźnie zmartwiony. Łzy i niekontrolowany płacz Claire łamały mu serce, bo choć dziewczyna walczyła z dźwiękami, które chciały wyrywać się spomiędzy jej ust, cała drżała jak osika. I to on spowodował, że do tego doszło swoimi durnymi pytaniami. Cholera jasna. Nerwowo zagryzając wnętrze policzka, Krukon powoli wyciągnął rękę, lekko dotykając ciemnych włosów opadających niesfornie do przodu, lepiących się do wilgotnego policzka. Odgarnął je ostrożnie za ucho Annesleyówny, opuszkami palców bezwiednie muskając skórę. - Nie musisz tego dusić w sobie – powiedział wreszcie, nachylając się bliżej i usilnie szukając jakichkolwiek oznak, że Klara mogła zacząć się uspokajać. Nic z tych rzeczy. - Nie rozbijesz się, złapię cię – dodał jeszcze, jakoś nie mogą się zmusić, by cofnąć rękę z irlandzkiej głowy. I oby słowa, które mówił, tylko jemu wydawały się tak absurdalnie głupie w swojej tkliwości. |
| | | Claire Annesley
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Sro 09 Mar 2016, 23:32 | |
| Jej walka z zapatrzeniem się we własny ból była aż nadto oczywista. Choć każdy miał w swoim życiu sytuacje, w których egoizm był jak najbardziej uzasadniony, Claire nie dopuszczała do siebie myśli, że jej też podobny przywilej przysługuje. Wprawdzie zaraz po zniknięciu Gallagherów rzeczywiście zamknęła się na rówieśników, jej empatia i chęć pomocy zbladły i schowały się nieco głębiej, teraz jednak, po upływie kolejnych dni i tygodni Annesley znów wracała do stanu, w którym ona sama, jej problemy... W którym nic nie uzasadniało epatowania swoim żalem i przerzucania go na innych, nawet - a może szczególnie - na przyjaciół. Choć więc kolejne fale nacierały na wzniesione przez Klarę mury, Puchonka wciąż jeszcze nie zdecydowała się na to, by przestać - przestać szarpać się, bezsensownie upierać, coś udowadniać. Nie mogła się przemóc, przekonać, że nie warto, że słabość nie jest wstydem i nie ma powodu, by zmuszać się do podobnej katorgi. Nie mogła, bo była Klarą, dobrą wróżką, która pomagała innym, a sama o pomoc nie śmiała prosić. Nikt nie jest jednak w stanie walczyć bez przerwy. Do każdego w jakiś sposób da się dotrzeć, złapać za rękę i poprowadzić przez piekło po to, by po kilku bolesnych krokach wyjść na prostą. Każdy ma kogoś, z kim będzie w stanie przejść przez najgorszą burzę - i nie tylko przejść, ale wyjść z niej silniejszym. Annesley też miała, to oczywiste. Z tym, że aż dotąd do głowy jej nie przyszło, że będzie to właśnie Watts. Nie zrozummy się źle, Ben był dla niej ważny. Wiele by dla niego zrobiła i wiele by od siebie dała. Miejsce tego najważniejszego z definicji było jednak tylko jedno, a Claire i tak trochę tę regułę nagięła, oddając je dwóm. Tym dwóm, których teraz nie było, tym, którzy stali za wszystkimi jej łzami. Tym, z którymi dzieliła tyle wspomnień, tyle szczęścia. Tym, którzy... Dotyk Krukona jakby jej umknął, ale już kolejne jego słowa były gromem z jasnego nieba. Pewnie, że mogła się tu wkraść nadinterpretacja, jakiś opaczny sposób rozumowania, ale to nie było istotne. Ufność Puchonki znalazła punkt zaczepienia i wbiła weń pazurki w ostatnim zrywie walki o samą siebie. Nie rozbijesz się, złapię cię. Nie przestała drżeć jak za dotknięciem magicznej różdżki, szloch też nie umilkł od razu... Wróć, w ogóle nie umilkł, ale przecież o to właśnie chodziło. O to, by dała sobie spokój z udowadnianiem czegokolwiek, by pozwoliła sobie być po prostu człowiekiem. I zrobiła to, na bogów, zrobiła. Rysa na szkle jej duszy pogłębiła się i z cichym trzaskiem pękającej tafli uwolniła wszystko, co siedziało w eklerkowym serduszku. W postaci kolejnych, niepowstrzymywanych łez i kolejnego łkania, niedławionego już na siłę, ujście znalazł cały ból i żal. Jedyne, na co w tej chwili Klara się nie odważyła - czy może nie znalazła na to sił - to powrót bliżej Krukona. Nie odkryła też twarzy, wciąż chowając ją w przemoczonych dłoniach. Nie zdobyła się na ani jedno słowo, ani jeden większy gest. Trudno było jednak czegokolwiek takiego oczekiwać - panna Annesley była teraz niczym przekuty balonik, z którego powoli, acz nieprzerwanie umykało powietrze. Jeśli jednak chcielibyśmy nadać czemuś znaczenie - czemuś innemu niż ta ostateczna kapitulacja, przegranie z własnymi nagromadzonymi emocjami, poddanie się delikatnym naciskom Bena - to może temu, że nie odsunęła się. Że pieszczotliwy gest odgarnięcia jej włosów wyraźnie do niej przemówił, a ona sama, choć z własnej inicjatywy nie zmniejszyła ponownie dzielącego ich dystansu, nie wyglądała tak, jakby rzeczywiście chciała siedzieć tak daleko. Nie, tak naprawdę bliżej jej było do zranionego stworzonka - niezdecydowane, samo nie uczyni kroku, ale gdy obdarować je odrobiną czułości, odda za to całe serce. W przypadku Klary o takiej szczodrości trudno było mówić - jej serce przecież leżało teraz w kawałkach, w setce drobnych okruchów - tym niemniej reszta się zgadzała. Puchonce mogło braknąć sił na zrobienie czegokolwiek, ale niekoniecznie musiało to iść w parze z jej faktycznymi pragnieniami czy tęsknotami. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] Sob 12 Mar 2016, 00:06 | |
| Gdzieś po drodze, z rozmowy która miała być szybką, konkretną dyskusją prowadzącą do pokazania Claire, by wzięła się w garść, Watts i panna Annesley wylądowali w sytuacji w jakiś sposób bardzo osobistej. Przecież niecodziennie zostaje się dopuszczonym na tyle blisko, by oglądać czyjeś łzy i być świadkiem chwili słabości. Powietrze było ciężkie, przesycone zapachem elektryczności jak w ciepły wieczór, gdy czujesz podskórnie, że drobny deszcz przerodzi się w burzę z piorunami. Że wystarczy jedna iskra, a wszystko wybuchnie i spłonie. Razem z nimi. Choć posiadał wyjątkowo rozwiniętą społeczną empatię pozwalającą mu na zrozumienie, skąd brały się cudze emocje oraz dlaczego objawiały się w ten czy inny sposób, nie znaczyło, że Ben potrafił bezbłędnie zareagować w chwilach takich jak ta. Instynkt podpowiadał jedno, rozum analizował po swojemu, a opór w kontaktach mówił jeszcze co innego – zwykle powodowało to więc po prostu paraliż. Tutaj z początku wcale nie było inaczej – Krukon spiął się, zamarł, z nutą paniki zasnuwającą myśli mgłą usiłował zmusić ciało do ruchu. Gdy jednak w końcu się udało, gdy dotknął włosów Claire i nie został za to ukarany, niepotrzebne blokady usunęły się powoli na bok, pozwalając mu dojrzeć dziewczynę taką, jaką naprawdę teraz była. Bez egzaltacji. Zgarbioną, zalaną łzami, drżącą i teraz już wyraźnie pochlipującą w sposób co najmniej pełen żałości. Stanowiła ucieleśnienie bałaganu, porozsypywaną układankę, która komuś przypadkowemu nie wydałaby się ani odrobinę zachęcająca. Tylko, że Ben nie był kimś, kto spotykał Annesleyównę po raz pierwszy – chciał kiedyś zaprosić ją na to wyjątkowe miejsce ukryte w sercu, poznawał ją z upartością godną niejednego osła, a wreszcie odrzucony obdarzył słodko-gorzkim sentymentem. Sentymentem jaki nie pozwalał o sobie zapomnieć, był jak magnes co jakiś czas na nowo ściągający myśli w kierunku dziewczyny. Móc oglądać ją w tym stanie, być obok i stanowić podporę stanowił przewrotną nagrodę za wszystkie wysiłki włożone w poznanie drugiej osoby. Był to też sprawdzian zaufania, którego Watts nie chciał zawieść. Nie odrywając wzroku od skurczonej sylwetki, szukając w niej jakichkolwiek oznak, że to co robił, nie zostało dobrze przyjęte, powoli przesunął dłoń po włosach Puchonki, na chwilę zatrzymując ją na karku. Bena ciepły ciężar cudzych ramion czy rąk zawsze odprężał i uspokajał, może sprawdzi się to i u Claire? Ciche pozwoleństwo i brak protestu na robienie tego, co robił, ośmielił Szkota na tyle, by objąć szlochające dziewczę, ale w pozycji bok-przy-boku było coś, co szybko zaczęło go irytować. Jak miał w ten sposób naprawdę przytulić Annesleyównę, gdy na drodze stały nogi i nienaturalne wygięcie ciała? Mrucząc pod nosem coś bliżej niezrozumiałego, zanim zdążył się powstrzymać przed tym szaleństwem, Watts pochylił się nieco, wsuwając wolną rękę pod uda Claire i w jednym pewnym ruchu dźwignął ją do góry na tyle, by mogła miękko wylądować na benowych kolanach. O wiele lepiej. Dopiero teraz mógł ją bez przeszkód objąć i zamknąć w bezpiecznym uścisku, póki nie będzie gotowa z niego wyjść. Bolesny łomot serca Ben tłumaczył sobie jako reakcję na stresującą sytuację, całkowicie ignorując drobniutkie, elektryczne mrówki drepczące radośnie w dół kręgosłupa. - W porządku. Płacz, ile potrzebujesz, ja się nigdzie nie ruszam – rzucił, czując potrzebę przerwania na chwilę tej gęstej ciszy bez słów. |
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] | |
| |
| | | | Ruda Annie [Turloughmore, obrzeża Galway, Irlandia] | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |