Lato, namiętne lato zbliża się ku końcowi. Czas więc podjąć jakieś dorosłe decyzje. Dorosłe i odpowiedzialne, jak na piętnastolatków przystało.
Osoby: Audrey Faulkner Enzo Romulus
Czas: 26 sierpnia 1975, popołudnie
Miejsce: Watykan, plac św. Piotra
Gorąco. Wszędzie jest tak gorąco, czy tylko Enzo ma ochotę udusić się we własnej skórze? Ciemne tęczówki obserwują czujnie otoczenie. Turyści łażą jak zwykle bez celu, jak gdyby nigdy nic. Nie gotują się. Dlaczego się nie gotują? Przecież jest tak strasznie gorąco. I duszno. Ciekawe dlaczego. Ubrany był należycie. Spodnie w kancik odsłaniały już kolana, biała koszulka polo jedynie odbijała promienie słoneczne, a buty... cóż. Może te eleganckie pantofle nie były stworzone do biegania, ale ich właściciel potrafił osiągnąć w nich całkiem imponujące prędkości. Włosy nie uczesane, bo grzebień to wciąż zło, a na nosie okulary przeciwsłoneczne. Trochę jak przedstawiciel starej, dobrej, włoskiej mafii która gdzieś w kuluarach wciąż dzielnie działała, a jej członkowie często odwiedzali rodzinny biznes Romulusów. Wyciągnął swoje przydługawe kończyny i oparł się wygodniej o jedną z setek kolumn wciąż obserwując otoczenie. Woda w Fontannie Czterech Papieży spokojnie się przelewała, jakby łażący wokół "pielgrzymi" kompletnie nie istnieli. Jednak istnieli i ich obecność jedynie drażniła zmysły tubylca. Choć czy naprawdę teraz był tubylcem? Pojawiał się tu jedynie na wakacje. Za to jakie wakacje! Te w towarzystwie Audi zawsze były najlepsze. A te? Te już w ogóle są niezapomniane. Nawet jeśli tylko się siedzi i gapi na ludzi najróżniejszych narodowości wskazujących palcem w okno w którym pojawi się papież- zapewne eks klient prężnie działającego burdelu, zaledwie kawałek stąd. - Audrey... O czym chciałaś ze mną porozmawiać? - zapytał cicho obracając opaloną twarz w kierunku tej doskonale sobie znanej. I tak cholernie bliskiej. Nie ulegało wątpliwościom, najmniejszym wątpliwościom, że był zakochany. Mocno. Zadurzony bez pamięci. Dlatego ciężko mu było nie trzymać jej za rękę i nie uśmiechać się tak trochę. Tak trochę, ale za to ciągle. Nawet w chwili kiedy czuł jakby za chwilę miał się usmażyć jak skwarek. Ściągnął okulary i wetknął je w dekolt swojej koszulki zanim oparł głowę o ramię blondynki i powrócił do obserwacji otoczenia. Zawsze to robił będąc w swojej małej ojczyźnie. Tak jakby na kogoś czekał. Jakby za chwilę miał się ktoś pojawić. Ktoś kto będzie chciał obić mu mordę. Ktoś kto będzie miał do niego jakieś zażalenia. Ktoś przed kim trzeba będzie uciekać. Zawsze lepiej mieć kilka dodatkowych sekund na ucieczkę, czyż nie?
Moment, w którym wyrwała się z bidula był też dniem, w którym otworzyły się przed nią wszystkie drzwi świata. Te, których nie umiała otworzyć sama i te, które otworzyć umiała, ale tego nie robiła, bo nie wypadało. Gdy trafiła pod opiekę van Lyndenów, zyskała nie tylko magię, ale także rzecz tak przyziemną, jak możliwość podróżowania. Bo dzieci w sierocińcu niespecjalnie mogą liczyć na wakacje - no, przynajmniej tak przedstawiało się to w domu opieki, do którego trafiła Audrey - ale te w rodzinach adopcyjnych już tak. Faulkner więc wakacjowała się, wakacjowała bardzo intensywnie. To, że prędzej czy później trafi do Włoch było pewne już w pierwszej chwili, gdy poznała Enzo. Chociaż poznała to może zbyt ogólne określenie. Po prostu w momencie, w którym znaleźli się bliżej, bardzo blisko, jasnym stało się, że musi poznać uliczki, którymi chodził. To było tak samo oczywiste jak fakt, że on odwiedzi z nią Holandię. Więc choć sama Audi wciąż miała problemy z pojęciem, że Watykan nie jest po prostu częścią żyjącego turystyką kraju, że to coś więcej, kraina sama w sobie, to gdy padł pomysł, by się tam wybrać, nie zastanawiała się ani chwili. Bo i nad czym? Nigdy tu nie była, nigdy nie widziała, byłaby głupia, gdyby nie skorzystała z okazji. Szczególnie, że to mogła być ostatnia okazja. Musimy porozmawiać brzmiało komicznie w piętnastoletnich ustach, ale to właśnie tym podniosłym sformułowaniem uraczyła Enzo tego ranka. Odwlekała ten moment jak mogła, naprawdę, ale to było już zdecydowanie zbyt długo. Wakacje się kończyły, wrzesień zbliżał się nieuchronnie i jeśli mieli o czymkolwiek decydować - nie było lepszego momentu. Szczególnie, że Audrey już przecież zdecydowała. Siedząc teraz na otaczającym fontannę murku nawet nieszczególnie czuła to upiorne gorąco. Jasne, ciężko było wytrzymać, zdecydowanie bardziej lubiła umiarkowane - chłodne? - temperatury Holandii, nie zmieniało to jednak faktu, że lejący się z nieba żar był najmniejszym z jej problemów. Usilnie walcząc o to, by nie wyrwać własnej dłoni z objęć Romulusa, odetchnęła powoli i odwróciła wzrok od spacerujących tuż obok turystów. Chciała załatwić to dobrze. Z klasą i wyczuciem, jak przystało od czterech lat dobrze wychowywanej dziewczynie. - To nie może tak dalej wyglądać - stwierdziła więc cicho i spokojnie, święcie przekonana, że brzmi to wystarczająco mądrze i neutralnie. Zsuwając grafitowe awiatorki z nosa nasadziła je powyżej czoła i spojrzała na Romulusa uważniej. Chciała wyglądać na bardziej przejętą, niż była, ale... Na Merlina, nie dorosła do tego. Nie czuła się teraz tak, jakby zmieniała cale swoje życie. Po prostu przewracała kartkę w książce, miała do tego prawo, nie? - To. Ja, ty. My - uściśliła więc, odwracając wzrok. Włóczący się w tę i z powrotem zwiedzający - dokładnie tacy sami jak ona - mimo wszystko byli ciekawszym obiektem do obserwacji. - Wracamy do szkoły, Enzo i to dobry moment, żeby... - Zawahała się. Żeby to zakończyć, tak powinna powiedzieć. Nie powiedziała, bo miało być taktownie i delikatnie, czyli tak, jak nie umiała załatwiać spraw.
Spokój, jak zwykle spokój. Tylko dlaczego jest tak gorąco? Tego nie wiedział. Wiedział za to, że robi poważnie. W sumie od rana było poważnie. Zbyt poważnie jak na jego gust. Zbyt poważnie jak na spędzanie czasu z Audrey. Dlatego tak ją lubił. Zawsze szczerze pieprzyła konsekwencje podejmując ryzyko. Dotrzymywała mu zawsze kroku, a nawet była dwa kroki przed nim. Grała w Quidditcha, nie krzywiła się kiedy wyciągał z kieszeni pomiętą paczkę papierosów by zapalić kolejnego papierosa i... nie była cnotką-niewydymką, if you know what I mean. Złamali chyba wszelkie ogółem przyjęte normy moralne i obyczajowe w zbyt wielu kwestiach. Dla nich to jednak było normą. Dla niego to było normą. Dlatego kiedy w końcu z jej ust padło to nazbyt poważne sformuowanie z jego ust wydobyło się pełne pogardy prychnięcie, a on sam się wyprostował, by na ułamek sekundy spojrzeć na Holenderkę. Liczył na ten sam uśmiech co zwykle, na jakieś kpiarskie wygięcie warg, coś co pozwoli mu dalej tkwić w przekonaniu, że to jeden z jej żartów. Jednak szybki rzut oka wystarczył żeby wiedzieć, że to nie żart. Jedna z krzaczastych brwi małolata powędrowała do góry, a on sam powrócił do swoich obserwacji puszczając jej dłoń. - Żeby co, Audrey? - zapytał ze słyszalnym wyrzutem. No bo co to ma niby być? On tu prawie wytapetował sobie pokój wspólnymi zdjęciami z podróży mniejszych i większych, zrobił zapas prezerwatyw na pół kufra i zaplanował dokupienie sobie skarpet, żeby go nie zostawiła z tak błahej przyczyny, a ona co? Psuje tak misternie ułożony plan, bo co? Okres jej się spóźnia? Nie. Więc w czym problem? Najwidoczniej jakiś był, skoro zrobiło się poważniej. - Wracamy do szkoły. Żadna nowość, Drey. Więc oświeć mnie. Żeby co? To dobry moment na rozpoczęcie treningów? Dobry moment na ucieczkę? Dobry moment na wysadzenie jakiegoś samochodu? - tysiące myśli, choć ta jedna, prawdziwa odpowiedź była już doskonale znana. Chciał to jednak usłyszeć, choć wiedział, że zaboli. Zaboli bardziej niż złamana noga na trzecim roku i bardziej niż złamany nos na czwartym. Ale hej, przecież to nic, tak? Znów ukrył oczy za okularami a wzrok miał utkwiony w tłumie. Czekał. Przecież jej wytłumaczy, że nic nie musi się zmieniać. Byli przyjaciółmi. Najlepszymi. Można nawet powiedzieć, że byli parą. I było dobrze. Po co zmieniać coś co jest dobre?
Audrey Faulkner
Temat: Re: Zostańmy przyjaciółmi! Sob 07 Lis 2015, 11:05
Byli przyjaciółmi, tak. Tego nie chciała zmieniać, to powinno zostać. Spędzanie czasu z Enzo było czymś, czego nie chciała, naprawdę nie chciała się wyrzec. Z kim innym mogłaby robić to wszystko, czego nie powinna, nie przejmując się konsekwencjami? Kto inny psułby ją w tak doskonały sposób, sprawiając, że pomimo posiadania już całkiem przyzwoitej rodziny wciąż pozostawałaby tą samą Audrey, którą pozostawiono na progu bidula? Wiecie, ona generalnie chciała się zmienić. Zazwyczaj. Przynajmniej po części zerwać z tą nieszczęsną przeszłością i niezbyt ciekawym dzieciństwem, stać się dzieckiem zasługującym na swych nowych rodziców. Ale nie w towarzystwie Romulusa. Przy nim myśl, że miałaby się tak po prostu ugrzecznić była głupia. To byłoby głupie, śmieszne. I okrutnie nudne. Nie chciała więc Włocha tak po prostu odrzucać. Chciała tylko... Unormować pewne kwestie. Na przykład niesprawiedliwość. Już od pewnego czasu kroczyła ścieżką uświadomienia. Nie była ślepa, dobrze widziała, że Enzo stać na o wiele więcej wyrzeczeń niż ją samą. Holenderka nie sięgała wprawdzie po tak poważne słowa, jak miłość, ale... Hej, to chyba właśnie był ten problem. Że nie sięgała. Że podobne pojęcia omijała szerokim łukiem, że zwyczajnie nic nie czuła. Lorenzo był świetnym przyjacielem. W łóżku było świetnie, na ulicy było świetnie, wspólne podróże też były świetne. Ale krzywdziła go, prawda? Może tego nie wiedział - ona też do niedawna nie zdawała sobie z tego sprawy. Krzywdziła. Traktowała go nie tak, jak powinna. Szczerze mówiąc, po prostu się nim bawiła. Było cudownie, ale resztki przyzwoitości popchnęły piętnastolatkę do wniosku, że tak dalej być nie może. Nie w ten sposób. Nie w tym dziwnym związku, który, z jej perspektywy, był parodią tego, jak to powinno wyglądać. - Żeby skończyć to przedstawienie - powiedziała więc wprost i całe wyczucie, całą delikatność szlag trafił. Tylko, że to przecież dlatego byli ze sobą. Że w sposób dziwny i wymykający się społecznym przyzwoleniom, to jedno - ale byli. Dlatego, że żadne z nich delikatne nie było. Że mając lat piętnaście potrafili kłócić się - wbrew pozorom - całkiem dojrzale i intensywnie. Że podobnie potrafili się też pieprzyć, łamiąc być może jedną z podstawowych norm etycznych, jakie wysuwano nastolatkom. - Enzo, przecież to śmieszne - stwierdziła wreszcie poirytowana. Irytowała się przecież łatwo, tym łatwiej, im poważniejsza była rozmowa. - Jesteś moim przyjacielem, uwielbiam cię za to i za wiele innych rzeczy, dobrze o tym wiesz, ale... - Machnęła ręką w powietrzu, próbując schwycić kilka odpowiednich słów. - Skończmy to wszystko, co jest ponad tym. To nie ma sensu.
Enzo Romulus
Temat: Re: Zostańmy przyjaciółmi! Sob 07 Lis 2015, 15:28
Dotychczas uważał się za jednostkę inteligentną. Dotychczas, bowiem właśnie w tej chwili zdał sobie sprawę z tego jak bardzo nie rozumie tego co się tu dzieje. Zakończyć przedstawienie? Jakie przedstawienie? Co konkretnie miała na myśli? Chciała zerwać kontakt? Nie, na to nie mógł jej pozwolić. To by go zniszczyło. Nie miał zbyt wielu przyjaciół, a wszyscy którzy zasłużyli na to miano mogli być pewni, że są w ściśle wyselekcjonowanym gronie. A przyjaciółek miał tym bardziej mniej, bo dwie. Z Poruun miał jednak zdrową relację. Ta z Audrey... w jego oczach mimo wszystko to co robili nie było złe. Jemu było dobrze i nie chciał tego zmieniać. Nie chciał dopytywać, bo wiedział, że nie musi. Milcząc dostanie lepsze wyjaśnienia niż te wyciągnięte za pomocą setki pytań pomocniczych. I się nie przeliczył. Audrey mówiła dalej wywołując u niego jeszcze większą konsternację. Na chwilę wstał, aby z kieszeni wyciągnąć paczkę papierosów i wsunąć jednego między pełne wargi. Już macał się w poszukiwaniu zapalniczki kiedy zobaczył idącego w jego stronę strażnika. Ach tak, święte miejsce, tu nie wolno palić. Dlatego schował go z powrotem i obserwował jak gruby Włoch wraca tam skąd przyszedł. - A co jest ponad tym, Faulkner? Oprócz sypiania ze sobą - usiadł znów na brzegu fontanny i przeniósł na nią spokojny wzrok. Uniósł nawet okulary na czoło, żeby widziała, że jest spokojny. Nic tak nie działa na kobiety jak spokój. Wychodzą wtedy z siebie. Często krzyczą i płaczą. Dlatego tak często się do spokoju uciekał. Kiedy coś szło nie tak, potrafił wytrzymać w spokoju dla własnej satysfakcji. Potem to odreagowywał. Mimo wszystko był Włochem. Potrafił biegle władać łaciną podwórkową, a rzucanie przedmiotami powinno stać się ich dyscypliną narodową. - Od kiedy to nie ma sensu? Przecież jest dobrze - mówił cicho i podsunął kolana do góry tak, że teraz mógł na jednym oprzeć brodę. Brodę która powoli zaczynała drżeć. Miał ochotę krzyczeć i płakać, ale... był przecież chłopcem, a chłopcy nie płaczą. Był twardy. Był przecież zawodnikiem- samo to już świadczy o jego twardości. Mimo wszystko miał jednak tylko piętnaście lat.
Audrey Faulkner
Temat: Re: Zostańmy przyjaciółmi! Sob 07 Lis 2015, 17:07
Audrey nigdy nie miała problemów z własną seksualnością i korzystaniem z niej, nawet ona jednak musiała dojść w końcu do wniosku, że coś jest z nimi bardzo nie tak. Fakt, wysnucie takich wniosków trochę jej wprawdzie zajęło, ale teraz była już absolutnie pewna, że nie może inaczej. Jej decyzja - z jej własnej perspektywy - była najmądrzejszą, jaką mogła podjąć i nawet, jeśli Romulus tego nie dostrzeże, to im dłużej by zwlekała, tym byłoby gorzej. Najlepiej zmienić charakter ich relacji teraz, właśnie w tej chwili, żeby potem... Nie wiem, było łatwiej? Normalniej? Żeby mieli czas na ustabilizowanie się? Faulkner chciała wierzyć, że to jest takie proste. Z dnia na dzień rezygnujemy z części naszych kontaktów po to, by pozostały fragment stał się zdrowszy. Naprawdę chciała wierzyć, że tak to działa. - Na przykład sypianie ze sobą - mruknęła więc cicho, choć kosztowało ją to naprawdę wiele. Umówmy się - wspólne noce i poranki, chwile wyrywane w środku dnia, w domu lub poza nim były bardzo ważnym argumentem przemawiającym za tą relacją. Nie zamierzała przyznawać tego wprost, ale seks z Enzo był jej narkotykiem niemal od samego początku. Że to nie przystoi, że mieli dopiero piętnaście lat a nastoletnie ciąże radziły sobie w społeczeństwie bez ich pomocy? Na Merlina, kogo by to obchodziło. Przecież dlatego było im tak dobrze, że żadne z nich się tym nie przejmowało. Że zdzierali z siebie ciuchy bez zastanawiania się, czy nie powinni przypadkiem z tym zaczekać. A teraz zamierzała z tego zrezygnować. Ona, Audrey Faulkner, lat piętnaście, zamierzała pozbawić się czegoś tak dla niej ważnego. Cóż, powiedzmy, że chodzi o odwyk. - Od początku - warknęła tymczasem. Spokój Włocha podziałał na nią dokładnie tak, jak powinien - ostatecznie wyprowadził ją z równowagi. Jakakolwiek grzeczność, na którą się siliła, prysnęła jak mydlana bańka. Oczywiście, że wolałaby, by Enzo się wściekał. Zniosłaby każdą scenę, każdy cyrk, wszystko - ale nie to. Nie mógł tak po prostu siedzieć. Nie mógł tylko być, słuchać, udawać, że go to nie rusza. Bo wiecie, gdy to robił, Faulkner łapała się na myśli, że może faktycznie tak jest. Że chłopak zaakceptuje zmianę mniej więcej w tak beznamiętny sposób, w jaki zrobiła to ona sama. A przecież żadna kobieta - czy ma lat piętnaście, trzydzieści czy sześćdziesiąt - nie chce znaleźć się w sytuacji, w której okaże się, że w zasadzie nie znaczyła dla mężczyzny tak wiele, jak sądziła. - Jesteś moim dobrym przyjacielem, najlepszym. I na tym to powinno się kończyć. Nie powinniśmy ze sobą sypiać, chodzić za rękę, nie powinniśmy... - Prychnęła sfrustrowana. Naprawdę tego nie rozumiał? Naprawdę miała więcej przyzwoitości, niż on? Ona, panna nie słynąca z dobrego prowadzenia się ani wcześniej, ani teraz, ani też najpewniej w przyszłości? - Nie komplikuj tego, Enzo - sięgnęła wreszcie po najbardziej banalny i jednocześnie irytujący babski argument. - Po prostu udajmy... - Że to się nie zdarzyło? Że nie było wspólnych nocy, moich krzyków, twoich dłoni, gwałtownego godzenia się po równie intensywnych kłótniach, które potrafiłam ci robić? Nie, tego by nie potrafiła. Zresztą, to byłoby głupie. - Proszę cię, Enzo. Niech będzie... normalnie. Nie tak, jak teraz. Nie na jakiejś niewygodnej granicy. Bądźmy po prostu... Po prostu przyjaciółmi. - Umysł podpowiadał jej, że to wiele ułatwi, że tak będzie lepiej. Ona nie będzie musiała nikogo oszukiwać, nie będzie musiała starać się, by traktować Romulusa tak, jak na to zasługiwał. Nie będzie musiała zmagać się z przekonaniem, że nie jest w stanie zrobić dla niego tyle, ile on potrafiłby dla niej. Przyjaźń w gruncie rzeczy wybaczała więcej niż związek i ci, którzy sądzili inaczej, byli w błędzie.
Czyli nie będą już ze sobą sypiać? Zmarszczone czoło Włocha idealnie pokazywało to jak bardzo tego nie rozumie. Lubiła to. On to lubił. Dlaczego więc mają przestać robić to co obojgu sprawiało frajdę? Bo co, bo nastoletnie ciąże? Nie byli głupi- zabezpieczali się. Lateks, odpowiednie eliksiry... o takie rzeczy naprawdę nie trudno jeśli mieszka się w zamtuzie. Bezpieczeństwo to podstawa. Z resztą jednostki takie jak Enzo czy Audrey nigdy się nie powinny rozmnażać. Połączenie tych pul genetycznych mogłoby skutkować narodzinami najdziwniejszej, a jednocześnie najfajniejszej istoty na tej półkuli. Jednak ani jemu, ani jej pieluchy nie były w głowie. W głowie mieli siano. Najprawdziwsze siano skoro pieprzyli się jak króliki. Kiedy to możliwe i jak to możliwe. - Co zrobiłem nie tak, Drey? - zapytał cicho starając się ze wspomnień wyłapać to jedno odpowiednie które będzie wskazówką, podpowiedzią, a może całą odpowiedzią na pytanie "Czemu to w ogóle się dzieje?". Nie chciał żeby to się działo. Tak, nadal chciał sypiać z Krukonką, nadal chciał trzymać ją za rękę i nadal chciał wkładać jej ręce pod koszulkę kiedy tylko najdzie go taka potrzeba... wróć: ochota. Nadal chciał mieć wszystko. Widział dokładnie jak traci powoli nad sobą panowanie. Obserwował to swoimi ciemnymi tęczówkami, a kąciki warg zadrżały mu w sfinksim uśmiechu. Od początku? Serce mu zaczęło krwawić. Metaforycznie. Zamiast tego mówił spokojnie, bardzo spokojnie: - Więc skoro od początku to nie ma sensu to dlaczego dopiero teraz się wycofujesz? Dlaczego, Audi? Dlaczego jak mi tak kurewsko mocno zależy? - mówił cicho, spokojnie, aby na koniec ciężko westchnąć i wygiąć swoje pełne wargi w grymasie niezadowolenia. Łzy zbierały mu się pod powiekami, ale przecież nie będzie płakać. To nie przystoi. I nie chciał żeby widziała go płaczącego. To zrobiłoby z niego frajera i wiedział, że straciłby w jej oczach wszystko. A przecież nie był frajerem. Był jej przyjacielem. Wiernym kompanem i towarzyszem każdej przygody. - Udajmy co? Że to się nie stało? Nie umiem aż tak kłamać - przyznał dość uczciwie i wzruszył przy tym ramionami. Nie mógł tego zapomnieć. Nie mógł udać, że wszystko jest w należytym porządku. Kłamał. Dużo, często, na każdy temat. Na ten jednak nie mógł. Była jego pierwszą. Jak mógł to wymazać z pamięci? Nie mógł. A ona nigdy nie powinna nawet myśleć, że uda mu się to udać. - A co jeśli ja chcę czegoś więcej? Moje chcenie ma w ogóle jakąś wartość, Faulkner? - zapytał cicho choć już doskonale znał odpowiedź na to pytanie. Tak samo jak wiedział, że mimo wszystko zostanie. Zostanie tym przyjacielem, bo życie bez niej póki co nie miało najbardziej kolorowych barw. I grali razem, w jednej drużynie. W szkole widywali się wystarczająco często, więc nie mógłby jej unikać żeby w jakikolwiek sposób wymazać z pamięci. Zmiana szkoły nie wchodziła w grę. Matka uczyła w Hogwarcie, a mimo wszystko musi mieć synka blisko siebie. A zapowiadało się takie fajne popołudnie!
Poważne rozmowy były... poważne. Wbrew wszystkiemu, co próbowała sobie wmówić, Audrey nie była gotowa na podobne tematy. Niby zaliczyła kurs przyspieszonej dorosłości, niby schwyciła ją pazurami, wiedząc, że i tak jej to nie ominie, niby wydobyła z tego wszystkiego każdą przyjemność, którą mogła, ale pewnych rzeczy nie umiała przeskoczyć. Na przykład tego, że podejmowanie decyzji mających mieć dość zasadniczy wpływ na jej życie trochę ją przerastało. Wyjaśnianie swych motywów było wyzwaniem jeszcze większym, jeszcze trudniejszym i jeszcze bardziej przerażającym. - To nie tak - zaprotestowała cicho. Ostatnim, czego było trzeba, to doprowadzenie Enzo do jakiegoś poczucia winy. Przekonanie, że jej decyzja wynika z jego poczynań - czy raczej z tego, czego mógł nie zrobić - było czymś, czego Audi z pewnością Włochowi nie życzyła. Szczególnie, że przecież tak nie było! Gdyby naprawdę chodziło tu o jakiekolwiek rażące błędy, niedociągnięcia, niezgodności - cóż, wtedy byłoby łatwiej. O wiele łatwiej. A teraz łatwo przecież nie było. Holenderka czuła, jak jej egoizm krzyczy i tupie, protestując zawzięcie. I po co to robisz, głupia? Lorenzo był jej pierwszym, ale nie róbmy z tego jakiegoś nadmiernego sacrum. To nie dlatego myśl, że kolejne noce spędzać będzie samotnie, tak ją bolała. Było raczej na odwrót - pozwoliła Romulusowi na więcej niż innym właśnie z tego samego powodu, dla którego teraz musiała zmuszać się do kolejnych słów. Bo go uwielbiała. Bo jego dotyk ją odurzał, bo nie potrafiła oprzeć się wędrówce jego dłoni, muśnięciom jego warg. Nie potrafiła zaprotestować, gdy sięgał po więcej. Myśl, że był jej, że to do niej wracał, że to jej pragnął budziła w niej satysfakcję i... I tylko satysfakcję. Bo wiecie, to nie było zdrowe. Uczucie Audrey było ściśle przedmiotowe, chciała Enzo tak, jak mogłaby chcieć czegokolwiek innego. Widzenie w nim swojej własności łechtało jej ego, wizje wspólnych nocy sprawiały, że drżała ze zniecierpliwienia. Ale to tyle. Z jej strony nie było niczego więcej, niczego poza przyjaźnią. Przez długi czas zresztą łudziła się, że z Włochem jest podobnie. Że to wszystko jest rozgraniczone - silna, przyjacielska więź z jednej strony i świetny seks z drugiej. Że to nijak się nie nakłada, nie ma elementów wspólnych, żadnego łączącego dwie sfery przymiotnika. Chciała chyba, żeby tak było. Chciała wierzyć, że chodzi tu tylko i wyłącznie o czystą, fizyczną przyjemność. Żadnych głębszych zobowiązań, żadnych reguł. A teraz było inaczej. Chyba. Musiało być inaczej, bo w końcu zaczęła czuć się z tym źle, podobnie jak niekomfortowo czuła się z kolejnymi pytaniami. Nie umiała wyjaśniać, znaleźć odpowiednich słów. Na brodę Merlina, przecież sama nie była jeszcze do końca przekonana do tego, co robi. Wciąż jeszcze rozważała możliwość odwrócenia wszystkiego, co zostało powiedziane. Hej, żartowałam - i wszystko byłoby po staremu. Nie musiałaby się odzwyczajać. A Enzo wymagał tłumaczeń, czegoś, czego nie znalazła nawet dla samej siebie. - Może właśnie dlatego, że tak ci zależy - warknęła, czując jak zaczyna drżeć. Upał nie miał już teraz nic do powiedzenia, wypieki na bladej twarzyczce Holenderki miały swe źródło nie w skwarze, a targających nią emocjach. Faulkner nie była pewna, czy bardziej się wścieka czy żałuje. A jeśli wścieka - to na siebie czy Romulusa? - Chcesz czegoś, czego nie mogę ci dać. - Zacisnęła zęby, wbiła też paznokcie we wnętrza dłoni. Starała się unikać spoglądania na piętnastolatka, żeby nie dostrzegł w jej oczach wszystkiego tego, co tylko utrudniało sprawę. Ale, cholera, znał ją przecież lepiej niż ktokolwiek inny. Musiał wiedzieć, że nie da rady go unikać - rzeczywiście nie dała - i co dokładnie w niej teraz siedzi. A jeśli nawet nie wiedział, to mógł zobaczyć, bo faktycznie w końcu na niego spojrzała. Pociemniałe tęczówki jasno sugerowały, co wolałaby teraz robić i jak to rozwiązać. Ostre spojrzenie i rozdęte nozdrza były jasnym znakiem, że to nie faktycznego zerwania tej części więzi Faulkner pragnęła najbardziej. - Tak będzie najlepiej - powtórzyła jednak uparcie, wbijając paznokcie jeszcze bardziej w delikatną skórę wnętrz dłoni. - Było fajnie, ale to nie może tak dłużej wyglądać. Wychodzę teraz na sukę, ale cholera, Enzo, potem będzie jeszcze gorzej. Musisz mi w to uwierzyć, musisz... - Syknęła sfrustrowana, gdy zabrakło jej słów. Wyobraźnia miała teraz swoje zdanie, zupełnie nie współgrające z tym, co mówiła. Jej ciało też nie za bardzo chciało słuchać podszytych irytacją wyjaśnień i próśb.
Nie tak? A więc jak? Przeniósł na nią zniecierpliwiony wzrok. Oczekiwał wyjaśnień. Chciał ich. Potrzebował ich, żeby nie obwiniać się, że zrobił coś nie tak. Potrzebował ich żeby wiedzieć, że to nie on to spieprzył. Zamiast tego zobaczył jej zaciśnięte pięści i zęby. Była wściekła. Im ona robiła się wścieklejsza tym on robił się spokojniejszy. Chował się niczym żółw w swojej skorupce. Z tym, że jego skorupką był spokój i opanowanie o którego nikt nie posądziłby któregokolwiek prawdziwego Makaroniarza. Możliwym jest więc, że dostał tą cechę w spadku po ojcu. Nie mniej jednak w jego własnej opinii była to umiejętność całkiem przydatna, więc często z niej korzystał doprowadzając do szaleństwa matkę, babkę, ciotkę i wszystkie inne kobiety które oczekiwały krzyków, głębokiej gestykulacji czy może nawet rękoczynów. Nie lubił kiedy się czegoś od niego oczekuje, a jednocześnie tego potrzebował do życia. Dziwne, ale tak właśnie było. Jej twarz nabierała nowych odcieni. Zrobiła się czerwona, ale to nie wina watykańskiego słońca które nie miało tego dnia dla nikogo litości. Była naprawdę wściekła. Nie zdziwiłby się gdyby wyciągnęła ręce i zacisnęła paluchy na jego szyi odcinając mu dostęp do powietrza lub wepchnęła do fontanny i trzymała go tak długo, aż bezwiednie opadłby na dno. Dlatego lekko się uśmiechnął. Na tyle na ile pozwalała mu mimika. Na tyle, żeby wkurzyć ją już do końca. On nie chciał poważnych rozmów, więc teraz już na pewno myśli, że nie traktuje jej poważnie, że się doskonale bawi. Niech ma za swoje. Niech się wścieka. I tak zbytnio się odsłonił. - Nigdy tego od Ciebie nie wymagałem, Drey - zauważył spokojnie kładąc sobie dłonie na kolanach. Lekko drżące dłonie na gołych kolanach wystających z krótkich spodenek zaprasowanych w kancik. Widząc ich drżenie szybko zacisnął je na brzegu fontanny jakby powstrzymywał się przed wpadnięciem do środka, a spojrzenie na powrót przeniósł na otoczenie. - Muszę przestać się z Tobą pieprzyć, bo sobie tego nie życzysz. Zrozumiałem, Audrey. Nie jestem ułomny - chłodny ton młodego pana Lorenzo mógłby sprawić, że Titanic nigdy nie spotkałby się z górą lodową, bo statek zatrzymałby się z powodu zamrożonego oceanu. Zimny, przeraźliwie zimny, jakby należał do kogo innego, a nie piętnastoletniego psotnika. Ten ton, ten spokój, ta obojętność- to jego tarcza. Maska, za którą ukrywał się za każdym razem kiedy nic nie szło zgodnie z planem. Tylko w oczach widać było jak bardzo go to wszystko boli. Spojrzał na nią. Widział jej rozdarcie. Widział na wskroś wszystko. Znał ją. Uwielbiał ją. Może nawet kochał. Była jego... A nie, już nie była. Zacisnął pełne wargi w wąską kreskę. - Nie można nikogo zmusić żeby chciał - stwierdził lekko zrezygnowanym tonem i wzruszył ramionami zanim znów przeniósł czujne spojrzenie na otoczenie. I odsunął się lekko od niej. Już nie byli parą. Byli przyjaciółmi i to powoli zaczynało do niego docierać. Bardzo powoli.
Oszalała. Albo on oszalał. Albo może obydwoje. Nie tak miało to wyglądać, nie tak to sobie wyobrażała. W swej naiwności sądziła, że to ona będzie tu tą spokojną, zrównoważoną, tą dyktującą warunki rozmowy. To siebie widziała na pozycji wygranej, podczas gdy Enzo miał być pokrzywdzonym. Nie brała pod uwagę obojętności. Nie przewidywała zdystansowania. Oczywiście, z jednej strony znała Włocha zbyt dobrze, by nie podejrzewać, że to tylko maskarada, ale z drugiej - nie mogła być pewna. Szczerze mówiąc, jej wiara chwiała się teraz w posadach, nie wytrzymując spokoju Romulusa. Bo jeśli się przeliczyła? Jeśli, wbrew słowom chłopaka, to wcale nie było tak, że jemu zależało a jej nie? Jeśli wszystko sprowadzało się do tego, że wykorzystywali siebie nawzajem, że żadne z nich nie było tu na pozycji bardziej uprzywilejowanej? Nie mogła tego znieść, nie mogła zaakceptować myśli, że w swym zadufaniu przeceniła uczucia Romulusa. Jej kobieca duma wyła z rozpaczy, dokładając swój głos do opętańczych krzyków jej egoizmu. Zacisnęła zęby i odwróciła wzrok. W milczeniu tkwiła na murku jeszcze przez krótki czas, bo na dłużej nie starczyło jej siły woli. Wreszcie odepchnęła się lekko, zeskoczyła na chodnik i... Cóż, melodramatyczny scenariusz zakładał, że powinna teraz odejść bez słowa, bez oglądania się. Że powinni przeżyć tę kilkudniową separację, układając sobie wszystko w głowach tak, by we wrześniu nie omijać się już szerokim łukiem i nie pluć jadem (przy czym to ostatnie dotyczyło właściwie tylko Audrey). Tylko, że Holenderka nie mogła się na to zdecydować. Dwa kroki w jedną, dwa kroki w drugą stronę. Przebiegła roztargnionym spojrzeniem po spacerujących turystach, wcisnęła dłonie do kieszeni dżinsowych szortów. I nie odeszła. Wbrew przekonaniu, że podjęła najlepszą, dojrzałą decyzję, nie potrafiła doprowadzić tego do końca. Ponownie zatrzymując się w miejscu obróciła się ponownie ku Enzo. Na usta cisnęło jej się banalne nie chcę cię stracić, którego nie wypowiedziała. Stała po prostu przed nim i nie mogła uwierzyć w ten dystans, który w tym momencie ich dzielił. Dystans fizyczny, liczony w krokach. Jeszcze wczoraj, ba! jeszcze godzinę temu wcisnęłaby mu się po prostu na kolana, wsunęła opuszki palców pod koszulkę, oparła policzek na ramieniu, skryła twarz w zagłębieniu szyi. A teraz bała się, czy wciąż jeszcze nie jest nazbyt blisko. Czy te dwa kroki wystarczą, by zachowała fason, by nie wybuchnęła do końca, nie zaczęła histeryzować czy wrzeszczeć. Bóg jeden wiedział, jak blisko była podobnej sceny, jak niewiele dzieliło ją od podobnego upokorzenia. Dojrzałe decyzje, szlag by to trafił. Gówno nie dojrzałe. W jednej chwili zapragnęła być bardziej ubraną. Ciepło prażącego słońca muskające jej nagie nogi czy odsłonięty dekolt zanadto przypominało jej wyrwane z kontekstu sceny, wspólne chwile z Romulusem, które bynajmniej nie dotyczyły wspólnych treningów czy nauki. Przynajmniej nie tej przyzwoitej nauki, jeśli wiecie o co mi chodzi. Plaża. Taras wakacyjnego domu, którego właściciele mieli pojawić się tu dopiero za miesiąc. Szaleńcza ucieczka z kradzioną butelką wina zakończona w równie obłędny sposób. Wspólnie wypalane papierosy. Niespieszne odkrywanie nowych ścieżek, dziesiątek własnych sekretów.
Straciła panowanie nad sytuacją. Nic tak nie wytrąca z równowagi jak utrata prowadzenia, a ona to prowadzenie właśnie traciła. Jego spokój robił to samo co zwykle: doprowadzał ją do szaleństwa. Bynajmniej w pozytywny sposób. Jej pokrętna kobieca logika zapewne teraz każe jej się zastanawiać czy tak niewiele dla niego znaczyła, czy może jednak nigdy mu na niej nie zależało. Cóż... zależało mu jak cholera, ale... Już się tego od niego nie dowie. Przynajmniej nie teraz. I nie przez najbliższe dwa lata- to można powiedzieć ze stuprocentową pewnością. Nigdy nie będzie świadoma tego jak bardzo złamała mu serce, jak bardzo odpowiedzialna jest za jego dalszy brak zaangażowania emocjonalnego w relacje damsko-męskie. Spieprzyła go i nawet sama nie wie jak bardzo. On jednak nigdy jej za to nie obwini. Możliwe, że zdarzą się sytuacje w których będzie wdzięczny, że nie zaangażował się mocniej. Tak naprawdę nic dotąd nie zraniło go tak boleśnie. Miał ochotę zwinąć się w kulkę i cicho płakać odmawiając przy tym spożywania posiłków. Nie zrobi tego jednak dopóki nie upewni się, że może, że ta chwila słabości nie zostanie w jakikolwiek sposób zapamiętana i zobaczona przez kogokolwiek. Ciemnymi tęczówkami obserwował jej zachowania odrzucając swój nawyk śledzenia tłumu i dopatrywania się w nim niebezpieczeństwa. Teraz ważniejsza była Audrey. Ważniejsze były jej reakcje. Powinna teraz odejść, ale mimo wszystko została odsuwając się jeszcze bardziej. - Więc od teraz jestem trędowaty, Drey? - zapytał cicho przechylając nieco głowę. Nie chciał tak dużego dystansu. Nie chciał dystansu w ogóle, ale skoro już to było konieczne to gotów był się odsunąć na naprawdę niewielkie odległości. Wciąż chciał żeby była blisko. Wciąż gotów był nadstawić swój tyłek żeby jej był bezpieczny. Wciąż była najważniejsza. Tyle, że nie mógł jej tego okazać w TEN sposób. Tyle.
Odetchnęła powoli, próbując odzyskać panowanie jeśli nie nad sytuacją, to przynajmniej nad sobą. Wciskając dłonie jeszcze głębiej do niedużych, ciasnych kieszeni przygryzła dolną wargę i dopiero po krótkiej chwili zdecydowała się ponownie podnieść wzrok. Czuła się przegraną w ten najgorszy sposób, wynikający tylko z własnej głupoty, nierozsądności, przecenienia samej siebie. To bolało. Bolało i stanowiło kolejny argument za tym, że powinna odejść. Skoro jednak nie zrobiła tego w poprzedniej, najlepszej do tego celu chwili, teraz okazja minęła. Musiała zostać... Ale też i chciała. Może nawet bardziej chciała, niż musiała, wbrew wszystkiemu co zostało powiedziane. - Nie, Enzo - odpowiedziała więc cicho na jego pytanie. Jeszcze przez dobrą chwilę trwała te dwa kroki za daleko, by wreszcie ponownie pokonać ten dystans i stanąć znacznie bliżej, tuż obok. Nie zdecydowała się na powrót na murek, ale sam fakt, że nie stała już głupio w takiej odległości, jak gdyby między nimi wyrósł mur, trochę ją pocieszał. Niewiele to wprawdzie zmieniało, ale przynajmniej... Cóż, może nie będzie brzmiała jak ostatnia hipokrytka. - Oczywiście, że nie - powtórzyła więc. Wyciągając ręce z kieszeni przez dobrą chwilę nie wiedziała, co ma z nimi zrobić, ostatecznie zwiesiła je więc w wyrazie skrajnej rezygnacji. Tak, nadal najchętniej usiadłaby mu na kolanach. Tak, nadal chciałaby zniknąć w jego objęciach, w jego kojącym uścisku. Z jednej strony to na pewno by bolało, ale czy mogło być gorzej, niż już było? Chyba nie, przynajmniej Audrey nie umiała sobie tego wyobrazić. Mimo tego nic nie zrobiła. Stwierdzenie, że nagle obudzona przyzwoitość sięgnęła w niej granic konserwatyzmu byłoby głupie, znacznie więcej prawdy miało w sobie przyznanie, że Faulkner nagle straciła wiarę w swe prawa. Jeszcze rano nie miała co do nich wątpliwości, trzymała się silnego przekonania, że wobec Enzo wolno jej wszystko, absolutnie wszystko i to niekoniecznie z pytaniem o zgodę, ale teraz - teraz było inaczej. Już nie miała tej pewności, szczerze mówiąc - była wręcz niemal pewna, że nie wolno jej zupełnie nic. Przynajmniej nie dzisiaj, nie w tej chwili. Że inicjatywa... Cóż, że po prostu na jakiś czas ją straciła. Stała więc przed Włochem jak ostatnia sierota, nie bardzo wiedząc, co teraz ze sobą zrobić. Nigdy nie miała takich problemów. Nigdy nie musiała się zastanawiać, jak spędzić dzień bez Romulusa - bo takich dni po prostu nie było. Byli w tym samym domu, na tym samym roku, w tej samej drużynie. Dzielili ze sobą niemal wszystkie dni, godziny, minuty. Te, które musieli i te, które zdobywali sobie sami. Nie było czegoś takiego, jak czas wolny bez Enzo, jak noce bez jego bliskości. Aż dotąd. Bo teraz te pojęcia już istniały i wymagały zaakceptowania. W końcu sama tak zdecydowała. Sama się o to wszystko prosiła.
Cisza po kilku sekundach zwykle staje się niezręczna. Ta teraz była bardzo niezręczna. Naprawdę nie wiedział co powinien powiedzieć i co powinien zrobić, a to było dla niego... nowe. Kompletnie nowe, bo nigdy tak się nie czuł w jej towarzystwie. Zawsze mógł zrobić czy powiedzieć to na co miał w tej chwili ochotę. Zawsze mógł ją objąć swoimi przydługimi ramionami, zawsze mógł ją pocałować i zawsze mógł schować dłoń w tylną kieszeń jej dżinsów czując pod palcami miękkość jej pośladka. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, bo nie musiał. I nigdy nie zakładał, że to może się skończyć. Nie zakładał też chwili w której wszystkie swoje sprośne słówka będzie musiał zachować dla innej dziewczyny niż panna Faulkner. Dwuznaczności czas odłożyć do szuflady i czas zacząć zachowywać się... przyzwoicie. Zwyczajnie przyzwoicie. A to dopiero nowość! Zacisnął mocniej wargi i dłonie w pięści. Między nimi była cisza choć życie na placu tętniło. Jak zawsze latem. Westchnął cicho unosząc błagalnie oczy ku słońcu, aby jakiekolwiek natchnienie się pojawiło i pozwoliło odtworzyć z pamięci jakikolwiek neutralny temat który zabiłby ciszę. Jak na złość... takiego nie było. Oczywiście może gdzieś tam istniał, ba, nawet na pewno istniał, ale on nie wiedział nic. - Po prostu zapomnij o tym, że widzieliśmy się nago. Będzie mniej niezręcznie - uśmiechnął się lekko jakby dodając jej otuchy, ale też chciał obrócić to wszystko w żart. Jednak szło mu ciężko. Zbyt ciężko. To przez ten upał, na pewno. - Chodź, znam dobrą lodziarnię zanim spalimy się jak skwarki - powiedział i wstał jak zwykle wyciągając dłoń chcąc zacisnąć paluchy na jej nadgarstku. Tyle, że nie miał co do tego absolutnie żadnych praw. Dlatego znów zacisnął wściekle wargi wpychając wielkie dłonie do kieszeni eleganckich spodni, podbródkiem wskazując jej kierunek w którym powinni się udać.