Spotkanie dwóch przyjaciół, znajomych jeszcze ze szkolnych lat. Czyli niepoważnie o poważnym - loża szyderców wydanie numer 2.
Osoby: Benjamin Auster, Catherine Thicknesse
Czas: koniec lata 1977, zanim Benia wygnało do Hogwartu za chlebem
Miejsce: jedna z ekskluzywnych, magicznych kawiarenek. Londyn
Zupełnie jak za starych dobrych czasów - pomyślał Ben, sącząc leniwie bursztynowy trunek, pobrzękujący lodem w niskiej szklance. Wspominał sobie szkolne lata, nawracające do niego ostatnio tak często i tak intensywnie i przeżyte ówcześnie z Thicknesse chwile. Ich mały rytuał - codzienną lożę szyderców. Zakrapianą najczęściej sokiem dyniowym, albowiem Ognista Whiskey nie była zbyt popularna przy śniadaniowym stole. No ale cóż, czasy się zmieniają, oni wydorośleli a loża szyderców - ostatnio zakurzona - zdawała się dzisiaj przeżyć nowe wcielenie. Takie… dojrzalsze. Bo i on wyglądał dojrzale, z tym miejscu w tym stroju. Przywdziany w śnieżnobiałą, świeżo wyprasowaną koszulę czekał na nią siedząc przy jednym z niezliczonych stolików. Wysoka sala połyskiwała światłem, odbijanym od srebra, lustra oraz złota co tworzyło idealny kontrast z ciemnymi, mahoniowymi meblami. To on wybrał miejsce spotkania, doskonale zdając sobie sprawę, z tego jakim człowiekiem jest Catherine. Nie byle kim, bo arystokratką - czystokrwistą dziedziczką niemałej fortuny, która o swoją reputację musi dbać. A Benjamin - osoba dobrze wychowana nie chciał jej przecież przynieść powodu do wstydu. Nawet jeśli w istocie rzeczy nie powinien wydawać na podobne głupoty pieniędzy. W każdym razie - noc zapowiadała się wyjątkowo dobrze, bo pierwszy raz od dłuższego czasu ta doskonale rozumiejąca się dwójka młodych, pięknych i utalentowanych ludzi miała czas się spotkać. I poważnie porozmawiać, o czym Catherine jeszcze nie wiedziała… Auster snuł plan związany z najbliższymi miesiącami. Dosyć radykalnie oraz diametralnie zmieniający jego smutne, ubogie życie w coś bardziej znośnego. Problem polegał jednak na tym, że plan wiązał się z koniecznością przeprowadzki. Na drugi koniec Wysp, co pośrednio dotyczy także życia Catherine, która chcąc nie chcąc jawiła się dla Austera ważną. A szumnie była nawet nazywana jego przyjaciółką. Co Ben niechętnie przed sobą przyznawał, bo gdyby było inaczej, wcale by go tutaj nie było. Siedział więc, czekał i myślał, myślami wybiegając w przyszłość nieco mroczą i niepewną. Związaną z wydaniem jego ostatniej książki, niezbyt sukcesywnym co przyniosło jego skrytce pocztowej dosyć długi list od wydawcy. Pożegnalny, który skazywał niemalże pisarza na ponowną tułaczkę po różnych redakcjach. Gdzie i tam z kolei go nie chcieli, zrażeni recenzją ostatniej książki zamykali po kolei każde z możliwych dostępnych drzwi. I choć Auster miał jeszcze odłożoną całkiem sporą sumkę, był niestety świadom zbliżającej się biedy. Potrzeby poszukiwania stałej posady, rozsądnych zarobków co jak już wyżej zostało wspomniane nasunęło na myśl - Hogwart. Oby chociaż to mu się udało. Wyrwany z głębokiej zadumy, powrócił do świata żywych i przytomnych dopiero kiedy usłyszał znajomy stukot butów. Tego kroku nie da się z niczym pomylić. - Catherine - przywitał kobietę, wstając z fotela w iście dżentelmeński sposób. Posyłając jej łobuzerskie spojrzenie skłonił nieznacznie głową szczerze ciesząc się na jej widok. Odczekawszy aż usiądzie, ponownie rozsiadł się wygodnie w skórzanym fotelu. - Czego się napijesz?
Gość
Temat: Re: Loża Szyderców Sro 23 Wrz 2015, 22:23
Lato nieuchronnie zbliża się ku końcowi, a termin zaślubin wciąż nie został ustalony. Dla Catherine to nie stanowiło jakiegokolwiek problemu, jednak dla członków jej rodziny to było wprost nie do pomyślenia. Każdej godziny, każdego dnia przypominano jej o oczekiwaniach które mają wobec niej. Pogawędek o przeznaczeniu miała już powyżej uszu, a jęki jej matki sprawiały iż miała ochotę związać ją i zakneblować tylko po to by schować w garderobie na tydzień. Jednak się powstrzymywała. Przestała nawet z tym walczyć. Zaczęła milczeć i grać na fortepianie. Gdy tylko zaczynała się pogadanka o paniczu Greengrass posiadłość o wdzięcznej nazwie Newheaven wypełniała się dźwiękami wydobywającymi się spod długich palców ciemnowłosej piękności. Nie zmienia to faktu, że wszystko ma swoje granice. Nawet jej własna cierpliwość. Wiadomość od dawnego przyjaciela okazała się być więc wybawieniem. Wolny wieczór poza domem w doborowym towarzystwie. Czy mogłoby być coś lepszego? Prawdę mówiąc nie. Panna Thicknesse wyjątkowo ceniła sobie Austera. Był jej przyjacielem. Prawdę mówiąc chyba jedynym jakiego miała. Nie widzieli się wystarczająco długo, aby zdążyła poznać znaczenie słowa tęsknota, choć gdyby ktoś zmusił ją do mówienia o swoich uczuciach z pewnością nie użyłaby tego właśnie wyrazu. Nie mniej jednak to czuła. Brakowało jej tej dziewczęcej swobody i braku manier które obowiązywały w jego obecności. Nie musiała zachowywać się jak dziedziczka jednej z większych fortun magicznego świata. Nie musiała być stuprocentową damą. Mogła być Catherine, więc z tego skrzętnie korzystała. Wystarczy na nią spojrzeć. Włosy które zakręciły się w loki zgrabnie opadały na jej ramiona, wysokie szpilki podkreślały jej niezbyt długie nogi które pięknie eksponowała krótka spódniczka w kolorze czarnym do której dobrała jasnozieloną koszulę która idealnie podkreślała kolor jej tęczówek. Z ramienia zwisała pasująca do obuwia torebka, a uśmiech który błąkał się w kącikach jej pełnych warg z pewnością był szczery i niewymuszony. Szła pewnym krokiem z lekkością godną rasowej baletnicy. Wiedziała dokąd zmierza, bo tej Benowej czupryny nie była w stanie pomylić z jakąkolwiek inną. On najwidoczniej poznał ją po stukocie jej wysokich obcasów, bo ledwie zbliżyła się do stolika, on zdążył wstać. - Benjamin - skinęła głową na powitanie zanim zajęła miejsce naprzeciwko czarodzieja, zakładając nogę na nogę w nonszalanckim geście. - Dzisiaj wypijemy najdroższy burbon jaki tutaj mają na rachunek Greegrassa. Masz coś przeciwko? - uśmiechnęła się łobuzersko unosząc jedną brew nieco wyżej. Rodowy diadem szkockiego rodu na jej palcu nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości dla właściciela tego przybytku, że obciążenie tych magnatów rachunkiem nie będzie błędem. I zamierzała to wykorzystać. Głównie po to, żeby zagrać na nosie "narzeczonemu". Wątpiła jednak by kiedykolwiek się o tym dowiedział. Jeśli jednak się dowie, to i tak niewielka kara za wypicie tak szlachetnego trunku. - Co masz na sumieniu, chłopcze? Ostatnio nie odzywasz się do mnie bez powodu... - zauważyła ze smutkiem tuż po tym jak złożyła zamówienie za kilka tysięcy nie swoich galeonów. Któż by się spodziewał, że ten lokal może poszczycić się tak wybornymi trunkami? - Złapałeś w końcu jakąś chorobę weneryczną czy zdecydowałeś się na małżeństwo? W obu tych przypadkach trafiłeś pod zły adres - och, nie byłaby sobą gdyby odmówiła sobie odrobiny sarkazmu.
Benjamin Auster
Temat: Re: Loża Szyderców Czw 15 Paź 2015, 23:08
Jak zwykle nonszalancko piękna, zjawiskowa, ta jedyna… panienka Thicknesse (i miejmy nadzieję, że nigdy pani Greengrass) pojawiła się w sali lśniąc, jaśniej niż którykolwiek z kryształów zwisających u góry w postaci pokaźnych żyrandolów. Co wcale a wcale Benjamina zdziwić nie mogło - był w końcu przyzwyczajony do towarzystwa pięknych kobiet, którymi to panicz Auster otaczał się niemal noc w noc. A jednak, brakowało wśród nich sylwetek pełnych wrodzonej klasy, gracji i nonszalancji i choć długo mógłby szukać, raczej drugiej takiej nie znajdzie. Unikat jest tylko jeden i ma na imię Catherine. Którą, o ironio, postrzegał jednak w nieco innym świetle niż owe bliżej nieznane panny - albowiem w świecie pozbawionym strachu przed odpowiedzialnością za uczucia nazwałby ją przyjaciółką. Szczerze, tak po prostu - kimś, komu ufa i czuje, że przy niej nie musi udawać, nikogo, niczego, nigdy. A jedyne czego „wymagał” było to samo - bo i Cath nie musiała udawać przy nim. Dla jej własnego dobra, Ben zawsze starał się, by czuła się przy nim komfortowo i swobodnie - wszakże była damą, a on dżentelmenem. Nie, stop. Wróć. Byli po prostu parą dobrze dobranych, zaufanych przyjaciół. Do tego stopnia, że duma, nienachalna duma wypełniała zasnutą smogiem Benową pierś na myśl, o charakterze łączącej ich relacji. Bo panna Thickness czuła się przy nim dobrze. Co stanowiło w jego życiu stanowiło na tyle wielki wyjątek, by Auster choć częściowo starał się wyrzec paru przyjemności, by jej sprawić radość. Zobaczyć ten szczery uśmiech na jej twarzy, spojrzenie pełne niekłamanej sympatii, wargi składające się w to czy inną niebagatelną uwagę - człowieka w człowieku, lub w tym wypadku - dziewczynę w dziewczynie. Był nią w pewien sposób oczarowany, nie wynikało to jednak bynajmniej z pokaźnego majątku, wielowiekowej tradycji rodowej, nienagannych manier, wpływowych znajomości czy chwalebnego nazwiska - och nie, duma tkwiła w czymś innym. Mianowicie - w fakcie, iż udało mu się zbudować zdrową relację z kimkolwiek. Pełną zaufania, względnego zrozumienia oraz bezwarunkowej cierpliwości, co Benowi nie zdarzyło się chyba nigdy wcześniej. A w dodatku dokonał tego w towarzystwie osoby piekielnie bystrej. To już było chyba po prostu szczęście. Odczuwalnie skrycie w austerowym wnętrzu, do czego przecież się nie przyzna. Nie na trzeźwo i na pewno nie w słowach - być może jedynie oczy mogły więc zdradzać radość na widok wcale nie starej przyjaciółki. Oczywiście - tylko w przenośni, albowiem Kasieńka tryskała wprost wigorem. Uśmiechnąwszy się szeroko, pogładził w zastanowieniu podbródek. Po czym, nie zwlekając ani sekundy dłużej zsumował wszystkie „nie, nie mam nic przeciwko” oraz „oczywiście, że nie mam nic przeciwko” i rzekł: - Jakby ci to powiedzieć… absolutnie, niezaprzeczalnie, stanowczo - nie. Nic a nic, nie mógłbym ci odmówić - po czym zaśmiał się krótko, subtelnie, bezgłośnie. Zarówno na widok jej łobuzerskiej miny, jak i pierścionka na smukłym palcu. Jednak w tym śmiechu, w spojrzeniu tkwiła i nuta ogarniającej jego zatwardziałe serce troski. Bo nie chciał, naprawdę nie chciał żeby ktokolwiek skrzywdził to roześmiane teraz dziewczę. Po złożeniu obrzydliwie drogiego zamówienia, owe dziewczę przeszyło Austera przenikliwym spojrzeniem. Oraz pytaniem, które wisiało w powietrzu od pierwszej sekundy spotkania. - Łatwiej spytać - czego nie mam na sumieniu? Ale my nie o tym dzisiaj, bo rzeczywiście chce ci coś powiedzieć - odparł, podpierając ręce na kolanach. Moment prawdy, jak to mówią a lepiej mieć to za sobą teraz niż później. Minimalnie spięty, pokręcił głową w geście zaprzeczenia usłyszawszy jej niewybredną uwagę. Cholernie śmieszne, Thicknesse, nie ma co. - Z tego co mi wiadomo jestem zdrowy, i na ciele i na umyśle. Żenić się nie zamierzam, przynajmniej na razie - odciął się, rzucając mimowolnie okiem na pierścionek na palcu. Obdarzając go krótkim, aczkolwiek sugestywnym spojrzeniem, przeniósł po chwili szare tęczówki wprost na twarz ślicznej filharmonistki - Jestem spłukany. Wyjeżdżam do pracy, na długo. Daleko, w sumie… no tak jakby daleko. Przynajmniej na jakiś czas, może parę miesięcy.