|
| Gabinet Benjamina Austera | |
| Autor | Wiadomość |
---|
Benjamin Auster
| Temat: Gabinet Benjamina Austera Sro 24 Cze 2015, 23:19 | |
| Osobisty gabinet przeuroczego bibliotekarza. Nie jest to duże pomieszczenie, aczkolwiek mieści się w nim wszystko, co trzeba. Obszerna biblioteczka, biurko, parę foteli, kilka mugolskich gratów. W niewielkim kominku tli się przyjemny żar, a pośrodku dębowego biurka stoi wielka, szklana popielniczka. W kącie kryje się ledwie widoczne łóżko. |
| | | Rosalie Rabe
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Pon 15 Lut 2016, 21:39 | |
| Z życia bardzo łatwo zrobić koszmar. Zwłaszcza, kiedy zawsze w mniejszym lub większym stopniu tym koszmarem było. Senną marą, zjawą, wyłaniającą się spod łóżka jako długi cień, szepczącym niczym węże, tak często nawiedzające kruchą blondynkę, wchłaniające się w każdą możliwą komórkę ciała, przenikającą umysł, tępiącą zmysły. Jak nie oszaleć, kiedy ze wszystkich stron otacza cię przerażenie i brak zrozumienia, takiego dla samej siebie, dla najzwyklejszych, codziennych czynności, będących cięższymi dla Rosalie niż te zaliczane do ekstrawaganckich, dziwnych, obłąkanych. Jak łatwo zgubić się na ścieżce w środku mrocznego, spowitego tajemnicą lasu, jak łatwo pod wpływem złowrogiego wiatru statek zmienia kurs, z jednej błahej zachcianki samego Posejdona. Z życia bardzo łatwo zrobić koszmar. Zwłaszcza, kiedy nigdy przenigdy nie czułeś się kochany, nie miałeś matki, właściwie ojca, a tylko czuwającą na potknięcia babkę i towarzyszące non stop syki pełzających przyjaciół. Tych z pokroju twojego drugiego ja, tego ciemniejszego, przerażającego. To wszystko jest bardzo łatwe, kiedy od dziecka jesteś napiętnowany. Szkoda, że niełatwo jest z tych spraw przychodzących łatwo wyjść. Kiedy twoje życie jest koszmarem, ale ty w tym koszmarze czujesz się jak w środku swojej własnej sielanki, utopii i arkadii, z wyjątkiem tej dziury, którą tak trudno załatać. Wypełnić. Można ją tylko ignorować - do czasu, aż w nią nie wpadniesz. Powrót do szkoły nie był prosty. Pogrzeb babci nie ruszył Ślizgonki, końcem końców od dłuższego czasu zdawała sobie sprawę z choroby, jaką nosiła w swoich wnętrznościach. Była stara, za stara i za zmęczona, by przeżyć czasy, które miały właśnie swój początek, a w których Rosalie zamierzała brać czynny udział. Informacja o śmierci niektórych bliskich nie tyle ją zasmuciła, co zszokowała - odeszło tyle osób… nawet tych, którym powoli zaczynała ufać. Aristos, Vincent...nawet Rosier czy Gross, osoby może nie będące godne zaufania, ale znajdujące się po właściwej stronie. Teraz została całkiem sama. Miała nadzieję, że gryfońska koleżanka nie zostanie złapana, nie wypapla, czego wypaplać nie powinna. Sprawy się komplikowały, nie było już tak bezpiecznie. Możliwe, że trzeba będzie opuścić Hogwart i zacząć się ukrywać. Wszystko jest jedną wielką niewiadomą, poza jednym - Benjaminem Austerem, który może nie darzył jej wielką sympatią, mógł nawet nienawidzić, co jednak nie zmienia faktu, że czuł do niej słabość. I ona, wbrew temu, co sobie wmawiała, czuła do niego słabość także. I zamierzała to wykorzystać, zamiast omijać ów dziurę szerokim łukiem wciąż i wciąż. Ktoś inny w sytuacji Rózi mógłby powiedzieć - “Winter is coming”. Byłoby to bardzo adekwatne do jej sytuacji. Nie miała wątpliwości gdzie iść. Z posiniaczonym ciałem, twarzą pokrytą przeróżnymi zadrapaniami i włosami nieumiejętnie upiętymi w kok stanęła przed dębowymi drzwiami gabinetu pomocnika bibliotekarki. Wzięła kilka głębszych wdechów, koncentrując się trochę, by zimne dreszcze tak łatwo nie przebiegały przez jej kręgosłup i zapukała, grzecznie i bardzo nie w jej stylu. Czuła zmęczenie i ekscytację, co było trochę dziwne; wzrokiem błądziła dookoła i czekała, aż szanowny pan Auster ruszy swój tłusty (zgrabny) tyłek i pofatyguje się otworzyć jej drzwi. Ech. |
| | | Benjamin Auster
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Pon 15 Lut 2016, 22:03 | |
| To był dzień jak każdy inny i nic nie zapowiadało jego zmiany. Poranne spełnianie zachcianek zarówno uroczej panny Pince, jak i rozgadanej bandy uczniów. Pokpiwanie ze wszystkiego co ma czelność się dzisiaj uśmiechać nad talerzem porannej owsianki wraz z Chantal. Oraz co wieczorne popijawy w zaciszu czterech kątów. Benjamin nie był skomplikowanym stworzeniem, szczególnie ostatnio, gdy w końcu się ustatkował. Jeść, spać, pić pisać. Jeść, spać pić i pisać. Pisać, pisać, pić i palić. Niezliczone ilości papierosów. Dlatego w ten dzień jak co dzień, który był w istocie rzeczy dniem mającym wykoleić znane do pory, jego nędzne ale stabilne życie, przechadzał się po swoim gabinecie czytając w skupieniu ostatnie strony. Czuł i to tym razem czuł na pewno, że będzie to książka, która zmieni jego życie. Daleka od chłamu, jaki pisał do niedawna - odyseja współczesnego człowieka, który w tym smutnym jak pizda mieście - dzień w dzień torował sobie drogę do nieistniejącego szczęścia. Jego własna historia, pełna kobiet i mężczyzn, którzy kłamią, mamią, oszukują. Kochanek plujących mu w twarz, przyjaciół odwracających się plecami gdy najbardziej ich potrzebuje. Miłości i nienawiści, która splata się tworząc, paradoksalnie, idealną harmonię. Coś, co się dopełnia i bez siebie istnieć nie może. Auster opanuj się, jeszcze chwila i zostaniesz poetą. Zdenerwowany, bo zawsze gdy czytał swoje dzieła denerwowało go, jak dalekie są od ideału, nagle usłyszał coś czego nie powinien. Pukanie do drzwi. Grzeczne pukanie, co należy dodać, bo było to o tyle dziwne, że ktokolwiek zawitał do jego pomieszczenia tym mianem się nie szczycił. Zaintrygowany, rzucił okiem na spodnie leżące w kącie zupełnie jakby się do nich przymierzał. Ale nie. Bokserki i bluza wystarczą, pewnie to tylko Francis przyszedł obalić z nim parę kielonów. Bagatelizując więc sprawę, zupełnie się nie spiesząc. Jednym słowem i odpowiednim gestem otworzył drzwi na oścież, wpuszczając do pokoju haust zimnego powietrza. Haust zimnego powietrza oraz osobę Rosalie Rabe. - O kurwa - rzekł, a potem zamieniał. Bo choć był pisarzem, zawsze brakowało słów na opisanie swoich własnych, wewnętrznych przeżyć. A czuł w środku wiele, o wiele za wiele niż by chciał za każdym razem gdy spotykał Rose na swojej drodze. I choć był tak często przez nią poniżany, obrażany i upokarzany teraz nie mógł się nie powstrzymać by nie spytać z całą czułością jaka kiedykolwiek kryła się w jego podpitym głosie. - Co ci się stało? Bo skoro Rose do niego przyszła, posiniaczona i odrapana, z szaleństwem w oczach i drżącym ciałem miała ku temu swój powód. Musiało stać się coś, co Auster przewidywał i na co liczył od dawna - cokolwiek, co popchnęło ją w jego ramiona. A wiecie co jest najlepsze? Że Ben wiedział, że przyjdzie. |
| | | Rosalie Rabe
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Pon 15 Lut 2016, 22:31 | |
| Uśmiech wkradł się na jej wargi zdecydowanie za szybko. - Kiedy zasłużyłam sobie na miano kurwy? - puściła mu oczko i weszła do pokoju, ze swoim szalonym spojrzeniem i drżącym ciałem. Wbrew temu, jak wyglądała, nie czuła się zagubiona, nie czuła się źle. Po prostu czegoś potrzebowała i zdała sobie sprawę, że tę rzecz może dać jej tylko i wyłącznie ten człowiek, siedzący w samych bokserkach i bluzie nad swoimi notatkami, wypocinami (na szczęście nie wymiocinami). Rozejrzała się po pokoju, nie spodziewając się oczywiście niczego innego jak bałaganu, morza kartek, zapachu papierosów zmieszanego z alkoholem i porozwieszanych wszędzie ciuchów. Mężczyzna zdecydowanie potrzebował dobrego skrzata domowego, bo widocznie sam nie potrafił poradzić sobie z wyrzuceniem petów do kosza na śmieci. Na brodę Merlina, przecież na ten rytuał składało się tylko jedno machnięcie różdżką. Co za śmierdzący whisky leń. Nie omieszkała zahaczyć wzrokiem o wybrzuszenie bokserek, w końcu była tylko kobietą, a nawet, jeśli byłaby mężczyzną, i tak by spojrzała. To taki naturalny odruch, prawie tak naturalny, jak gapienie się godzinami w kobiece piersi. I to nie tak, że zależy to od płci. To po prostu przykuwa i uwagę. I tyle. - Nic mi się nie stało, dlaczego miałoby mi się cokolwiek stać? - zachichotała cicho, pod nosem, zasłaniając kawałek ust wierzchem dłoni. Zwykle tak nie robiła, ale chciała wyglądać teatralnie, dramatycznie słodko i uroczo, co z mieszanką jej strasznego dość wyglądu dało całkiem groteskowy efekt. Może odrobinę obłąkany. Dłoń ułożyła na jego ramieniu, a wargi w krótkim pocałunku na policzku. Ot, niezobowiązujący buziak na przywitanie. Nie dało się ukryć, że dziewczyna zmieniła się przez ostatni rok - wtedy, zamiast muśnięcia wilgotną czerwienią oberwałby zaciśniętą, pobielałą pięścią. - A u ciebie wszystko w porządku? Wiedziała, że nie. U niego nigdy nie było w porządku. Sama potrafiła się rozgościć. Do szklanki, w której na dnie znajdowało się jeszcze trochę alkoholu dolała większą dawkę i pociągnęła sporawy łyk, nie trudząc się nawet zamknięciem butelki. - Miałbyś coś przeciwko? - uniosła w pytającym geście brwi, podbródkiem wskazując na leżącą na biurku papierośnicę. Wyciągnęła zeń papierosa, nie czekając na odpowiedź Austera i wsadziła go sobie między zęby, czekając, aż prawdziwy dżentelmen w bokserkach użyczy jej ognia. Przecież była prawdziwą damą! Pociągnęła nosem, spuszczając na kilka chwil wzrok na swoje posiniaczone uda. Ubrana w samą pidżamę odczuwała nieprzyjemny chłód, dostarczający jej gęsiej skórki na całym ciele. Zaciągnęła się wiśniowym dymem, przypominając sobie nagle, jak tamtego pamiętnego dnia za ten sam dym dała facetowi w twarz. Jak niósł ją, kiedy jej kolana odmówiły posłuszeństwa. Jak grali w głupią, dziecinną grę w pubie. Jak się pocałowali. Otrząsnęła się z tamtych wspomnień, a na jej usta ponownie wkradł się dziki uśmiech. Nie było sensu się przed nim okrywać. |
| | | Benjamin Auster
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Pon 15 Lut 2016, 23:16 | |
| Najbardziej wpływowa osoba w jego życiu, weszła do pokoju jak gdyby nigdy. Zamykając za nią odruchowo drzwi, z niezwykle głupim ale pełnym szczęścia uśmiechem obserwował jej harce po jego osobistym królestwie. I nie wierzył, no po prostu nie wierzy. - Ty? Na miano kurwy? Nigdy - odpowiedział półżartem, wsadzając ręce do kieszeni, a raczej podejmując się owej próby. Bo stał przecież, w samych bokserkach o czym chyba na chwilę zapomniał. Świetnie. Raz na rok przychodzi do niego piękna dziewczyna, a on wita ją bałaganem, zapachem fajek i widokiem jego niewyprasowanej, nieco znoszonej i nieodświętnej bielizny. Bój się Boga, Auster, bo chyba tylko to Ci zostało. Rezygnując z próby okrycia się choćby szlafrokiem, stał więc tak czując jakby wygrał los na loterii i ze stoickim spokojem obserwował. Zarówno krytyczne spojrzenie, jakim obdarzyła jego starannie oraz skrupulatnie doprowadzany do nieporządku gabinet, jak i… przemiło przedługie omotanie wzrokiem okolic ciała, które szczególnie w sobie cenił. A gdy tak patrzył nie mógł odmówić jej jednego - ma dziewczyna urok. I jak zwykle owym omamiła go, bo za każdym razem gdy się widzieli - tak samo łatwo i nierozsądnie puszczał w niepamięć ich ostatnie sprzeczki. Zupełnie jak teraz, co było tak cholernie nielogiczne. Bo przecież dobrze ją zna. - Dlaczego? Bo nie przyszłabyś do mnie w środku nocy bez powodu. Jestem pewien, że w dormitorium masz sporo bawidamków ale mnie? Tylko jednego - odparł, pochodząc dwa kroki do Różyczki, z której nie chciał spuścić wzroku. Bo jeszcze zniknie, i zostanie zupełnie sam - obudzi się rano w swoim łóżku klnąc na przedwczesny koniec miło zapowiadającego się snu. Bo nawet jeśli przyszła tu z jakąś sprawą, to co z tego? Grunt, że sprawę te kierowała do niego. Zarówno przez szalony chichot jak i nieśmiały (naprawdę Rosalie?) pocałunek złożony na jego policzku, potęgowało się to uczucie - życie to mara. A wizja zdawała mu się o tyle realistyczna, co onirycznie groteskowa - bowiem miły humor Rabe był rzadkością na miano białego kruka. A jednak, była tu i to tak naprawdę, pomyślał Benek, dotykając w roztargnieniu pozostawionej na jego policzku, szminki. Szminki, którą to miał nadzieję spierać później z koszuli. Nie, stop, przecież miał na sobie bluzę. A zresztą - chciał ją spierać z czegokolwiek, byleby spierać i doskonale czuł, że to się stanie bo kto maluje się do łóżka. Nie mniej jednak, małymi krokami ku wielkim celom - pomyślał, kierując swe w ślad za nią, drogą wydeptaną już nawet na dywanie. Ku trunkom, uśmiechnął się pogodnie, po czym z całą dozą seksownej nonszalancji, jaką krył na takie specjalne okazje, odparł: - U mnie? Stabilnie. Pracowicie. Trochę nudno, ale teraz już nie narzekam - wzruszył ramionami, po czym sięgnął po czystą, kolejną i ostatnią w tym pokoju szklankę. Jak widać gospodarz przewidywał tu imprezy tylko dla osób dwóch. Nalał bursztynowego trunku do połowy, a nie jak zwykle po brzegi po czym kierując wzrok w wskazaną przez podbródek dziewczyny stronę, spytał. No niemalże zdziwiony. - Przecież ty nie palisz, Rabe. Sam wziął drugiego papierosa, dla towarzystwa i z wiele mówiącą iskrą w oku dobył metalowej zapalniczki. Oświetlił twarz Rose migotliwym, krótkim płomieniem - a korzystając z tej chwili całą tę twarz pochłaniał wzrokiem, zupełnie jakby chwila ta okazała się być jednak nierzeczywista. A jednak, jej oczy, jej nos i jej usta były cholernie rzeczywiste i niemożliwie kuszące zarazem, przez co naprawdę musiał trzymać nerwy na wodzy i ręce przy sobie. Na szczęście, jak nam wszystkim wiadomo był w tym mistrzem. Odpalając swojego papierosa, gestem dłoni zaprosił dziewczynę do wygodnego zajęcia miejsca. Gdzie tylko chciała, na fotelu, na ziemi, na łóżku a najlepiej - na jego kolanach. - No to, jak mogę Ci pomóc? |
| | | Rosalie Rabe
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Pon 15 Lut 2016, 23:54 | |
| Dawno nie czuła na sobie wzroku tak czułego i bezczelnego, wytęsknionego i znienawidzonego. Z tą nienawiścią to było tak, że dopóki opierasz się czemuś, to czujesz nienawiść, tak naturalnie. Ale kiedy wreszcie pozwalasz sobie płynąć z nurtem rzeki, uświadamiasz sobie, że to nie do tej osoby czułeś nienawiść, a do siebie. Za strach, za obawy, za wieczne pieprzone wątpliwości. Ben był niezłym kawałem skurwysyna, ale zawsze się starał - to Rosalie była tą połówką wiecznie robiącą problemy, komplikującą bez potrzeby, rzucającą obelgami za byle gówno. Nie wiedziała, na czym stoi i najprawdopodobniej nigdy się nie dowie. Benjamin nigdy nie będzie walczył, ani za nią, ani za idee, ani za cokolwiek innego. Miał swój własny świat, pomimo, że był jakąś małą częścią tego wspólnego, realnego. Rabe zastanawiała się chwilę, wpatrzona w jego kilkudniowy zarost, czy ktokolwiek byłby w stanie wtargnąć się do jego świata, nieświadoma, że udało jej się rozbić pierwszych kilka warstw ochraniającego go szkła. Tłukąc przy okazji własne. - Ciebie mam tylko jednego, a właściwie cię nie mam. Bo jak można kogoś mieć, kiedy się go nie posiadło? Pomyśl o tym. Wszystko wydawało się tak surrealistyczne, tak niemożliwe, że jedynie palący gardło alkohol przypominał jej, że naprawdę tu jest. Że nie śni. Nie próbując nawet wytłumaczyć sobie dlaczego postępuje tak, a nie inaczej, ponownie zaciągnęła się papierosem i odstawiła go do popielniczki, ignorując jego uwagę i robiąc kilka kroków w kierunku Austera. Był od niej całkiem sporo wyższy, także kiedy ich ciała dzieliło tylko kilka centymetrów, musiała unieść głowę, by spojrzeć mu w oczy. Były ładne, ciekawe, chociaż nie dostrzegała w nich tego samego, co widziała w swoich, gdy tak nałogowo wpatrywała się we własne odbicie umęczonej twarzy. Czy nie można było zapomnieć o wojnie, o szczęściu, o nauce, o śmierci, o przelanej krwi? Tak chociaż na chwilę. Nawet najwięksi szaleńcy tego potrzebowali. - Nie wiem jak możesz mi pomóc, ale wiem, że potrafisz - uśmiech zniknął z jej ust, iskierki na moment uleciały z lazurowych oczu, gdy lodowatymi dłońmi ujęła jego twarz, nie zwracając uwagi nawet na chwilowe drgnięcie mężczyzny, zapewne spowodowane mroźnym dotykiem rozpalonych od whisky policzków. Rozmazała palcem pozostawioną czerwoną szminkę i westchnęła, przymykając oczy. - po prostu wiem, że jesteś w stanie. Odwróciła się na pięcie i wróciła po papierosa, by po chwili wślizgnąć się wraz z nim pod chłodną pościel. Tak wpółsiedząc sięgnęła ręką po wypełnioną alkoholem szklankę i poklepała miejsce obok siebie, w nadziei, że zajmie je poeta pisarzyk. Oczywiście, nie liczyła na żadne romantyczne uniesienie, na wystrzelające szampany i gotujące się garnki - nie chciała być sama, nie chciała być z nikim innym w tej właśnie chwili. Tylko z nim. Chciała, by czytał jej poezję, by gdy zaśnie pocałował ją w sam czubek głowy. Właśnie tego pragnęła, a przecież tak rzadko przychodziło jej prosić o rzeczy tak proste, zarazem tak codzienne i wyjątkowe. Benjamin był wyjątkowy. - Auster, powiedz mi. Nienawidzisz mnie? Co właściwie czujesz, kiedy na mnie patrzysz? Myślisz, że jestem ładna, czy wręcz przeciwnie? - uniosła nieco brwi, odchylając kawałek kołdry z ramion, by odkryć liczne niedoskonałości: wystające kości, suchą skórę, siniaki, blizny. Przypominała trochę małe dziecko, niepotrafiące odróżnić dobra od zła, wschodu od zachodu, goryczy od słodkości, grzechu od cnoty. Nie była sobą i teraz nie do końca wiadomo czy to te tortury, czas, czy zaakceptowanie faktu, że cholernie zależy jej na tym człowieku. No, kurwa, nie wiadomo. |
| | | Benjamin Auster
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Wto 16 Lut 2016, 00:50 | |
| - Pomyślę. A ponoć słowa to miała być jego specjalność. Jednak mimo woli, doświadczenia oraz ciężkiej pracy, mimo godzin spędzonych wśród zakurzonych kartek i starego Oliviettego, nie umiał znaleźć we wszystkich językach ludzi i istot od ludzi piękniejszych słów aby opisać, jak się teraz czuje. Oniemiał, na dwie dłuższe chwile pozbawiony umiejętności wyrzucenia z siebie czegoś więcej niż pojedyncze słowo. I to nie dlatego, że czuł się tak wspaniałe - również nie dlatego, że czuł się tak zaintrygowany. O nie, przy Rosalie kłebęk niezabitych na dnie serca uczuć kulił się i plątał w coś o wiele bardziej skomplikowanego. Nieopisywalnego. I właśnie dlatego zapomniał przy niej jak używać słów. Wbrew temu, co proklamował, niewiele wiedział o świecie. Nie znał miłości, rzadko kiedy odczuwał również zrozumienie a ludzkie reakcje interpretował na tylko sobie przychylny sposób. I w chwilach takich jak ta, czuł to niemalże dotkliwie w szarganym wątpliwościami sercu. Bo zanim zdołał odpowiedzieć na jej uwagę, poczuł nagle, że słowa są zbędne. Chciwie spijając z bladego lica jakąkolwiek oznakę buzujących w niej uczuć nagle zapomniał o wszystkim, co na co dzień ceni. Seks, alkohol, papierosy, sława, pieniądze, szacunek - wszystko to wydało mu się równie odległe co dawno już zapomniane czasy, wieki i dzieje. Czując zimno jej dłoni na swoim zarośniętym szczeciną policzku, poczuł jak niewiele mu teraz do szczęścia. O ile było na tyle nielogiczne i popierdolone, jak uważał. - To dobrze, Rose. Bo chce ci pomóc. I zawsze pomogę - mruknął przysuwając się jeszcze bliżej, oczarowany tą chwilą, a nawet wręcz nią opętany. Przez co nawet nie poczuł, jak drgnął - bardziej zwrócił uwagę na pieszczotliwy gest jej dłoni - i choć tak bardzo chciał ją zatrzymać przy sobie, przyciągnąć aby zmniejszyć dzielący doń dystans. Choć chciał ująć i jej twarz w pachnące wiśniowym tytoniem dłonie i szeptać tyle pięknych wierszy, ile widział na oczy - nie odważył się na żadną z tych rzeczy. I nigdy się nie odważy. Bo zapomniał jak wielkim tchórzem, co więcej - zapomniał, że miłość nie istnieje, wszystko jest marne i niestałe, a ludzie tacy jak on sam są na to najlepszym przykładem oraz główną przyczyną. I choć chciałby Różę kochać, szczerze i prawdziwie, doskonale wiedział, że nawet nie był do tego zdolny. Wiedział to od dawna, więc dlaczego i tak go do niej ciągnęło? Z powodu wszystkich tych myśli smutny uśmiech zagościł na jego twarzy, zaraz po tym gdy odwróciła się na pięcie niczym rozkapryszona czterolatka. Bo taka była, zmienna i niestała - co osobiście w niej uwielbiał. Ogólnie, uwielbiał ją i miał w dupie wszystkie powinności i to, jak powinien się teraz zachować, Godny czy niegodny jej uwagi, właśnie został taką obdarowany. Co zamierzał skrzętnie wykorzystać, by móc co potem miło wspominać. Jak pomyślał, tak zrobił i po uprzednim, ostatnim już, zaciągnięciu się wiśniowym chesterfieldem dołączył do niej do łóżka. Zaopatrzony zawczasu w szklankę, popielniczkę, papierośnicę oraz zapalniczkę wszystkie te rzeczy położył na nocnym stoliku, po czym delikatnie wsunął się pod kołdrę. Zajmując miejsce obok Rose w głowie huczało mu wiele myśli. A najgłośniej ta, że chciałby już pijanym. Zasnąć przy niej i być może obudzić się kimś lepszym jutro rano. - Co czuję? Chyba powinienem cię nienawidzić. Ilekroć cię widzę, przypomina mi się ten bal, gdy zacząłem tu pracować i chciałaś zrobić ze mnie pośmiewisko na oczach szkoły. Jesteś nienormalna, naprawdę powinienem cię nienawidzić - mruknął Ben, zaskoczony swą własną wylewnością. Upił dwa porządne łyki bursztynowego napoju, po czym odłożył szklankę na bok. Bez większych ceregieli, pierdoląc pozory po prostu położył głowę na jej ramieniu kontynuując - Ale nie umiem. Lubię Cię i mi się podobasz. Chociaż to pewnie jest chore. Wcale nie powinnaś, dlaczego mi się podobasz? - mruknął jej do ucha, składając delikatny pocałunek gdzieś w okolicy skrytego tam pieprzyka. Po czym, jak gdyby nigdy nic wyprostował swe kręgi, przetarł oczy i umierając z ciekawości, spytał praktycznie o to samo. - A ty? Co czujesz? Co my właściwie robimy Rabe, szczerze? |
| | | Rosalie Rabe
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Wto 16 Lut 2016, 18:22 | |
| Alkohol szybko rozszedł się po organizmie za pomocą krwiobiegu, rozgrzewając jej zmarznięte i wychłodzone, sine ciało. Obserwowała, jak dłonie trzymające grube szkło przestają się trząść, jak palce z fioletowych zmieniają kolor na delikatny róż. Czuła, że jej kościste policzki zaczynają przybierać odcień zachodzącego słońca, a w oczach pojawia się szklistość typowa dla nałogowego pijaka. Koncentrowała się na tych zmianach nieco zafascynowana, przechylając głowę i na chwilę wyłączając się z otaczającego ją świata. Dopiero kiedy Benjamin postanowił ułożyć na jej spiczastym ramieniu swoją ciężką od wypitej whiskey głowę ocknęła się z zamyślenia, zdezorientowana i odrobinę zagubiona. Zdarzało się, że nie wiedziała jak zachować się przy normalnych czynnościach, kiedy ludzie obdarzali siebie najprostszą z możliwych czułości - w końcu nikt w domu tego jej nie nauczył. Nie będąc więc pewną, co należy zrobić, wpatrywała się przed siebie i słuchała, co też o niej samej ma mężczyzna do powiedzenia. Pociągnęła spory łyk zbawiennego napoju i westchnęła, nie całkiem rozumiejąc jego tok rozumowania. - Dlaczego uważasz, że chciałam cię ośmieszyć przed całą szkołą? Pieprzę tę szkołę, mam ją zakopaną głęboko w dupie i to nigdy się nie zmieni. Byłam po prostu wściekła, zresztą, już sama dokładnie nie pamiętam co sobie wtedy myślałam. Twoja twarz rozdrapywała, i chyba dalej to robi, stare rany i przypomina mi o rzeczach, o których niekoniecznie, przynajmniej wtedy, chciałam pamiętać - na ostatnie jego słowa uśmiechnęła się swoim typowym uśmiechem szaleńca i zwróciła na niego swój obłąkany wzrok - nienormalna, mówisz? Jeszcze mi powiedz, że się mnie boisz, to odtańczę ci tutaj belgijkę - na ciałach mugoli, chciałoby się dodać, ale nie psujmy jednego z niewielu przyjemnych wieczorów. - A więc uważasz, że jestem pociągającą dziewczyną. To trochę dziwne, raczej mało osób mnie tak postrzega, sam wiesz. Skóra i kości, pociąg większy do śmierci niż męskich wzwodów - roześmiała się na własny żart, nie widząc w nim oczywiście nic dziwnego czy podejrzanego. Tylko modlić się, by Ben posiadał chociażby zbliżone poczucie humoru, albo bynajmniej tego nie skomentował. W pewnym momencie Rose skamieniała. I nie, nie teoretycznie, nie w założeniu - w jednej sekundzie zastygła każda możliwa część jej ciała, w tym swą pracę na sekundę zatrzymało serce, płuca - wzrok nie pamiętał, jak patrzeć, nos, jak oddychać, tylko kawałek tej odsłoniętej skóry pod uchem, dokładnie w TYM miejscu, potrafił czuć. Rzuciła mu bardzo kontrolne spojrzenie, marszcząc lekko brwi i nie mogąc wyjść z podziwu, jak ten człowiek - znający ją niby, ale niekoniecznie jej ciało - trafił akurat w ten czuły, najczulszy punkt. Pokręciła z niedowierzaniem głową, zmuszając się do subtelnego wykrzywienia warg i odłożyła szklankę na szafkę przy łóżku, by wsunąć dłoń do jego własnej, w geście należycie przyjacielskim, ma się rozumieć. - Chyba nie zdziwi cię, jeśli ci powiem, że nie wiem. A co do tego, co czuję… pewnie już zdążyłeś zauważyć, że mam olbrzymi problem z uczuciami i sama często nie potrafię ich zdefiniować. Na pewno Cię nienawidzę, o to możesz być spokojny - zachichotała cicho, odgarniając niesforne kosmyki sprzed oczu - ale jeśli miałabym jakoś pokazać co do ciebie czuję… - złagodniała na chwilę, tak, jakby burzowe chmury w jednej chwili rozwiał delikatny wiatr. Nachyliła się nad nim, i bez zbędnych ceregieli, po prostu, pocałowała. Tylko tym razem nie był to pocałunek niezdecydowanej szesnastolatki, nie był to pocałunek rozhisteryzowanej siedemnastolatki - tym razem jej wargi przylgnęły do jego własnych spokojnie, miękko i gładko...by po chwili, jego znowu nie tak wystające jak jej żebra, zarobiły porządnego kuksańca, a ona sama z chichotem dodała: - to właśnie do ciebie czuję. |
| | | Benjamin Auster
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Sro 17 Lut 2016, 00:09 | |
| Kaskada uczuć zalewała kamienne serce raz po raz. Benjamin naprawdę nie wiedział, z czym igra, co właściwie robi i po co to wszystko. I chociaż w głowie układał jako taki, niby spójny i misterny plan - gdy czuł ciepły dotyk dłoni Rose plan ten i tak rozpadał się na milion kawałków. Z każdym jej spojrzeniem, chichotem oraz słowem chciał być bliżej niej, a paradoksalnie tak jakby się oddalał. Bo przekonany w jednej chwili, że tak dobrze ją zna i rozumie, że nić porozumienia nawiązana milion lat temu okaże się na tyle trwała, by przetrwać próbę ich trudnych charakterów, w drugiej chwili już w to wszystko wątpił. A nawet jeśli, to aby stało się… co? Życie, żeby zacząć w końcu normalnie żyć, pomyślał z donośnym kurwa w jego głowie. Miał już dość bycia pokrzywdzonym przez ludzi, los oraz wspomnienia - chciał, jak każdy, być chyba po prostu być szczęśliwy. A Rosalie dawała mu to poczucie, kruche bądź kruche, ale niezwykłe poczucie szczęścia. Samą swoją obecnością, takim a nie innym zachowaniem, ciepłem oddechu odczuwalnym niemalże na jego szyi oraz biciem serca, którego mógłby słuchać godzinami. Był szczęśliwy, gdy go całowała. Ciepło jej krwistoczerwonych warg rozlało się po ciele pisarzyny, szybciej i przyjemniej niż jakakolwiek whisky, którą mógł sobie wymarzyć. I choć pocałunek, w jego mniemaniu, był o wiele zbyt krótki, zaczerpnął z niego wszystkich doznań i odpowiedzi na pytania, jakich bał się zadać. A smakował on słodko jak wiśnie, które uwielbiał i skrywał w filtrach papierosów. Był przyjemny i nienachalny, ale stanowczy - co mówiło wiele o uczuciu jakim go darzono. Dlatego wszystko w tej chwili mówiło mu - ten zapach, to spojrzenie i ta niesamowicie niedaleko odległość dzieląca ich twarze - wszystko to mówiło mu, że dla niej mógłby żyć bez żadnego papierosa w buzi, żadnego alkoholu w gardle, bez wody, jedzenia i bez słów. Bez ambicji, bez planów i przyszłości, na którą tak ciężko pracował. Wiedział już czego chce w życiu. Chce jej, tak po prostu. I nawet to, że nie umiałby o nią zadbać w tej chwili nie miało większego znaczenia. No i po tym pocałunku - nadal nieco oniemiały - nie dać sobie popsuć ów mistycznego momentu nawet kuksańcem w jego niczemu niewinne żebro. Przecież mógł się tego spodziewać. Tak samo jak ona, przewidziała zapewne uśmiech, który błyskawicznie pojawił się na jego twarzy, zaraz po tym nieplanowym akcie czułości. - Nienawidzisz mnie, bo nie umiesz mnie skreślić. Tak jak ja ciebie. Jesteśmy tak samo popierdoleni - mruknął lubieżnie wcale nie odsuwając się od niej ani na jeden, ani na pół, ani na ćwierć niepotrzebnego milimetra. Och nie, teraz ma ją dla siebie - Wracając do poprzedniego, o czym my to mówiliśmy? Ach tak. Nie, nie boje się ciebie. Twoja twarz też przypomina mi o niechcianych ranach, ale i tak ją lubię. Tak, proszę cię zatańcz belgijkę. Tak, jesteś dla mnie atrakcyjna. Nie, bo bliżej ci do męskich zwodów, niż śmierci. Nawet tak nie mów - przerwał to co wydukał, a wydukał to jednym tchem. Tchem niecierpliwym, może nieco nachalnym i zdradzającym wiele rzeczy, których się wstydził. Tego, jak uważnie jej słuchał. Tego, jak dokładnie pamiętał co mówiła, słowo w słowo. Tego, jak była mu bliska, skoro był w stanie podjąć próbę żartów o męskich wzwodach leżąc przy niej w samych bokserkach. I tego, że podobnie podobnie jak ona - Też mam wielki problem z uczuciami. Ale chyba sobie z nim poradzimy Po czym, nie wytrzymując ani jednej sekundy dłużej gwałtownym ruchem zbliżył jej twarz do swojej, złożył na pełnych ustach pocałunek, który miał się już nigdy nie kończyć i przylgnął swoim ciałem do jej, zimnego, drugą ręką przyciągając ją w talii. Już nie siedzieli, a leżeli i choć Benek wiedział, jak źle może się to dla niego skończyć czerpał z tej chwili tyle szczęścia, ile nie czuł chyba wcześniej w całym życiu. |
| | | Rosalie Rabe
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Sro 17 Lut 2016, 01:34 | |
| Gdyby Rosalie kiedykolwiek musiała zdefiniować swoje pojęcie słowa szczęście, na pewno byłoby dalekie od tego, co właśnie się działo. Najpewniej wyobrażałaby sobie siebie, potężną i niezależną, bez potrzeby polegania na kimkolwiek, zamkniętą i samowystarczalną. Rozdzielającą warunki, posiadającą miano swoistego dyktatora. Jednak prawda okazała się zupełnie inna. Siedząc tak, z czołem opartym o jego własne, ze wzrokiem utkwionym w te lśniące oczęta, w źrenice, w których mogła dostrzec z tak niewielkiej odległości najmniejszą plamkę, przebarwienie, najsubtelniejszy, ale zdradzający wiele błysk. Nigdy by nie pomyślała, że trzymając w dłoni jego dłoń, oddychając w rytm jego oddechów będzie szczęśliwa. A jednak, była. Nie było to uczucie szaleńczej euforii wznoszącej nad niebiosa, jakie czuła, kiedy wiodła prym nad kimś słabszym, nad kimś, nad kim mogła okazać swoją wyższość, swoje lata ciężkiej pracy, lata rzeźbienia osobowości, charakteru, własnego ja. Jednakże - szczęście to, tu i teraz, zdawało się być bardziej niewinne, słodkie, przypominało w formie stałej różową chmurę z waty cukrowej kłębiącej się gdzieś w brzuchu, niczym przysłowiowe motyle. Był to inny rodzaj szczęścia, nie obciążający tak głowy, raczej dający jej upust, wszystkie niepotrzebne myśli, które tak uparcie zalegały w tyłomóżdżu wypływały gdzieś między literami wypowiadanych słów. Czuła się lekka, a o swojej materialności przypominało jej tylko bijące mocno serce i ciepły dotyk jego ciała, wiśniowy zapach dobywający się spomiędzy jego warg, które tylko kusiły. Kusiły cholernie. Chciała, i będzie go mieć tylko dla siebie. Teraz, kiedy, jak słusznie zresztą zauważył, przestała go skreślać a zaakceptowała swoje uczucia, nie może pozwolić sobie na oddanie go nikomu. To była jej chodząca słabość - paradoksalnie, przychodząca do niej w momencie, w którym wszystkich sentymentów postanowiła się pozbyć. W momencie śmierci jej babci, w momencie postanowienia sobie, że zabije własnego ojca. A jednak, jego nie chciała, nie mogła i nie byłaby w stanie odrzucić, uśmiercić, po prosto zostawić. Nie, raz już podobny błąd popełniła i nie popełni go ponownie. Oboje są mocno popieprzeni, oboje już chyba wiedzą, czego chcą. On ją słuchał, och boże, kiedy ktoś ostatni raz jej słuchał, i to nie tylko po to, by zapamiętać cenne informacje? - Musimy sobie z nim poradzić, bo jeżeli się nie uda, to będziemy mieli na barkach kilkanaście znacznie większych problemów. A ja jestem na skraju, Ben. - przyznała, chrzaniąc swoje wielkie postanowienia i wielkie plany. Jeśli będzie chciał ją skrzywdzić, będzie czujna i zrobi to przed nim. Długo przed nim. Ale teraz nie pozostało nic innego, jak pieprzyć konsekwencje. Chociaż, cholera, jeden raz. Z jedną osobą. Odwzajemniła jego pocałunek równie łapczywie. Zachłannie spijała z jego warg wszystkie te emocje, które nagromadziły się przez ostatnie miesiące, które tylko czekały, by wydostać się na wolność...a trwało to tak długo. Rosalie sama nie mogła uwierzyć, jak bardzo nieświadomie i potężnie tęskniła za nim, za jego smakiem, dającym się jej posmakować wcześniej w tak małej ilości, niewielkiej dawce, zaledwie muśnięciu. Zamiast dostarczać samej sobie szczęście, to cholerne szczęście, wolała oblewać go drinkami, tłuc szkło pod nogami i ośmieszać przed obliczem całej szkoły. A on, wciąż, po wszystkim przychodził, by ją przytulić, pocieszyć. Bo wiedział. Tylko on ją znał, tylko on widział dokładnie, co w tej jej chorej duszy gra. I, nie wiadomo dlaczego, akceptował to, starał się zrozumieć i możliwie pokochać. I to dokładnie to sprawiło, że tak bezmyślnie, cholernie i z pasją się do niego przywiązała. Toksycznie, niczym trucizna, ale z antidotum leżącym gdzieś nieopodal. Tylko gdzie? Wsunęła wychłodzone dłonie pod materiał bluzy, by błądzić nimi gdzieś wzdłuż kręgosłupa, zakreślając przeróżne wzory paznokciami na rozgrzanej skórze. Odchyliła na moment głowę, dopiero zdając sobie sprawę z przyspieszonego oddechu, by się upewnić. Upewnić, ten jeden, jedyny raz. - Nie zostawiaj mnie już nigdy. Nawet, jeśli będę o to błagać. Proszę. I choć z ust małej, kruchej Różyczki słowa te brzmiały wyjątkowo surrealistycznie - były szczere. Najprawdopodobniej najszczersze, jakie kiedykolwiek powiedziała. Bo doskonale zdawała sobie sprawę, że może jutro, może za miesiąc z powrotem spróbuje odtrącić chłopaka, skulona pod łóżkiem w obawie, że coś ją skrzywdzi. Znowu. |
| | | Benjamin Auster
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Sro 17 Lut 2016, 22:51 | |
| - Wybacz, ale nie umiem myśleć teraz o problemach - szepnął cicho i delikatnie, ostrożnym ruchem odgarniając kosmyk włosów sprzed jej ocząt. Wciąż była dla niego taka krucha, taka cenna - choć paradoksalnie przez ostatni rok stała się o wiele silniejsza, niż kiedykolwiek mógłby sobie to wyobrażać. A jednak, pomimo tego i jej nowego kredo, nowego ciała, nowej mentorki i nowym życiowym celom, pragnieniom, aspiracjom - o których nie wiedział - Ben był przekonany, że dalej kryje w sobie tę kruchą dziewczynę, która nigdy nie stanie się bardziej odporna. Która była przeznaczona tylko i wyłącznie dla niego, którą mógł dopieszczać i dokarmiać tyle, ile chciał - lub raczej dopóty jego pragnieniom nie położy kres przewrotny los. Wiecie, bo czas to bywa zdradliwa szmata, o czym on wiedział tak dosadnie… że aż boleśnie. A on tak bardzo kochał ją całować. I mógłby to robić godzinami, a jego dłonie tonąć w jej włosach, a jego myśli błądzić tam, gdzie być może błądzą jej. Mógł patrzeć na nią i tak głupio się uśmiechać, mógł wstrzymywać powietrze ile się da, tylko po to aby zarejestrować jej szybszy plus. Aby upewnić się, że i ona coś czuje. Bo chociaż był tego pewien, zawsze bał się jednego - że z jej uczuciami, to tak niestabilnie. Jak z nią samą, tylko, że bardziej. I ona sama chyba nie miała na to większego wpływu, bo prostu taka przyszła na świat. Dlatego to zawsze stanowić będzie problem. Na razie jednak nie chciał o tym myśleć, chciał uspokoić swoje ciało zanim po serii pocałunków wpadnie zbyt szybko na jakiś genialny pomysł. Leżał więc tak, niezbyt daleko od niej i z zamkniętymi oczętami chłonął otaczającą go scenerię. Ten zapach, jej ciepło. W sumie - jej zimno, ale to i tak mu nie przeszkadzało. Ten głos i miarowy oddech klatki piersiowej, skulonej wcale niedaleko niego. Jej słowa, tak pięknie dobrane słowa. Tylko szkoda, że w każdym pięknie kryło się coś strasznego. - Nigdy cię nie zostawię, przysięgam. Nawet jak będziesz błagać, chociaż pewnie nie będziesz. Wszystko będzie już w porządku, bo musi być. Będzie dobrze - mruknął, patrząc czule w jej oczy. Zanurzając rękę w łamliwych włosach, sklejając złamane serce delikatnymi pocałunkami. Czując gdzieś na dnie serca wielką odpowiedzialność, za to, co między nimi się teraz rodziło. A jako, że stanowczo był to pierwszy raz w jego życiu - pierwotne spotkanie z tak skomplikowanym zobowiązaniem, gdzie niby chronisz coś od krzywdy, ale tak naprawdę nie masz nad tym kontroli… cóż. Benjamin poczuł również, jak gdzieś w nim rodzi się lęk przed nieznanym, był to jednak lęk, któremu chciał stawić czoło. Grunt, że nie sam. Leżał tak więc, zupełnie nie sam i nieodpowiedzialnie nieszczęśliwy, nie przejmując się już tym co było, lub tym co będzie. Miał na uwadze tylko to, co jest, a to było piękne, więc carpe kurwa diem. - Mogę ci coś powiedzieć, szczerze? Trochę się boję - szepnął, bo nagle poczuł się taki mały wobec werbalizowania akurat tego uczucia. Chyba nigdy tego nie robił, nie, to go trochę przerastało. Ale uznał, że chce powiedzieć Rosalie wszystko, co potrafi ubrać w słowie, bo na to zasługuje. Jak mało kto, jak nikt. To nie on był wyjątkowy, tylko ona. Tak było, tak będzie. Sięgnął po papierosa - Nie chce tego spierdolić, tak bardzo. Nie wybaczyłbym tego sobie. Gdybyś uciekła. Po czym zapalił go szybkim ruchem, a słuchając odgłosu spalonego tytoniu zmrużył znowu oczy. Objął ją wolną ręką, trzymał dym z dala od jej delikatnej twarzy. I był taki szczęśliwy. |
| | | Rosalie Rabe
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Czw 18 Lut 2016, 00:53 | |
| Wszystko potoczyło się tak szybko, że dopiero teraz, przytulona do jego kołatającej z emocji piersi zdała sobie sprawę z tego, co właśnie zrobiła. W pierwszym odruchu, automatycznym i czysto obronnym, miała ochotę zerwać się na nogi, wylać na niego resztę alkoholu, przygasić papierosa na rozgrzanym policzku i najzwyczajniej w świecie zniknąć za ciężkimi drzwiami, biegnąc do dormitorium tak szybko, jak tylko się dało, nie zważając na nikogo i na nic, nawet na wrzeszczącego po niej Filcha. Zatrzęsła się jedynie nerwowo, niczym małe dziecko przytulone do matki, któremu dopiero co śnił się przerażający koszmar i obudziło się ze łzami. Została, tylko mocniej wtulając się w tę bluzę pachnącą tak cholernie charakterystycznie. Zacisnęła powieki, jakby chciała odgonić od siebie wszelakie złe myśli, ale przecież już próbowała, nie raz i nie dwa razy, i nigdy się nie udawało. Były one częścią niej, czy tego chciała, czy nie. Zaszlochała cicho, nie pozwalając łzom napłynąć do oczu i zakryła twarz dłonią. To nie inni byli problemem, tylko ona. Była niestabilna i zmienna, nie potrafiła radzić sobie z najprostszymi, ludzkimi uczuciami, dlatego tak często uciekała się do przemocy i okrutnych rozwiązań. Co zatem sprawiło, że właśnie teraz leżała przy tym mężczyźnie, ubrana, ale całkowicie naga, odsłonięta ze swoich wszystkich słabości i niedociągnięć, wypełniona wadami i skazami. Czuła szczęście gdzieś głęboko, na dnie serca, ale okrywała je tak gruba warstwa paraliżującego strachu, że ciężko było sobie z nim poradzić. - Będę. Przysięgnij - odetchnęła głęboko, rozmazując gdzieś pod okiem ciemną od tuszu łzę, która okazała się istną rozpałką przeogromnego ogniska. Nie minęła bowiem nawet sekunda, a Rosalie wybuchnęła głośnym płaczem; usiadła, ukrywając twarz między kolanami i zagryzając kawałek bluzy, by chociaż w najmniejszym stopniu stłumić jęki. - Ja też się boję, Ben - wyznała między kolejnymi szlochami, ignorując wyraźne puchnięcie oczu. Zerknęła na chłopaka, spojrzeniem przepełnionym goryczą, smutkiem, zagubieniem, cierpieniem. Wsunęła palce między swoje włosy i pociągnęła, jakby jakkolwiek miało to ogłuszyć te wstrętne myśli w jej głowie - nie pozwól mi uciec, po prostu nie pozwól. Płakała tak jeszcze kilka dobrych chwil, gdy w końcu jego uścisk przyniósł jej ukojenie. Wypłukana ze wszystkich emocji i wymęczona niczym po prawdziwym maratonie splotła ponownie ich dłonie, pragnąć chłonąć tyle jego ciepła, ile tylko potrafiła. Była taka zmarznięta. - Muszę ci coś powiedzieć - wyznała, nie do końca pewna tego, czy to dobry czas, by zaczynać takie rozmowy. Prawdę mówiąc, jeszcze tyle o nim nie wiedziała, że trudno było powiedzieć, na co mogła sobie pozwolić - to znaczy, tak, jakby ją to obchodziło. Ale obchodziło. Nie chciała teraz tego wszystkiego zniszczyć, nie w tej chwili, chociaż prędzej czy później wszystko runie jak zamek z piasku. Z jej winy - ale nie wiem, czy mnie nie znienawidzisz. Znienawidzisz? Wyjęła papierosa z jego ust, by samej móc się nim zaciągnąć. Dlaczego właściwie paliła? Przecież szczerze tego nienawidziła, ale ku jej własnemu zdziwieniu, papieros spomiędzy jego warg smakował tak dziwnie dobrze. Nachyliła się, by bezpośrednio posmakować jego ust i uśmiechnęła się blado, zupełnie jakby wybuch płaczu sprzed chwili w ogóle nie miał miejsca, a dopiero co zakończyli naprawdę dobry seks i napawali się właśnie swoją obecnością, bliskością, szczęściem. Co, poniekąd, było przecież prawdą. Przeszło jej przez głowę, że ma ochotę zedrzeć z niego ubrania i kochać się do białego rana, ale obawiała się, że świt już blisko. Uśmiech dosięgnął kącików oczu, a ona na powrót była rozpromienionym dzieckiem. |
| | | Benjamin Auster
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Czw 18 Lut 2016, 02:28 | |
| Nie spodobało mu się to od momentu, kiedy zakryła oczy. Po pierwsze, nie powinna bo są tak ładne. Po drugie, to do niej niepodobne. Po trzecie, bo jeszcze się w nie nie napatrzył. Nie podobało mu się to od momentu kiedy zakryła oczy, a potem było już chyba tylko gorzej. I chociaż w mroku aż trzy razy wybrzmiało zarówno „przysięgam”, jak i „nie płacz”, a cztery razy pełnie niemocy ciche i bardzo bolesne „kurwa” - nie był w stanie powstrzymać jej łez. Łez, które bolały, spazmatycznych szlochów, jakich on nigdy nie miewał, nie rozumiał, jakich się bał. Choć mógł spodziewać się, że nagromadzone w tak często zwodzonym sercu uczucia kiedyś po prostu się przeleją - eksplodując mocą, jaka każdemu człowiekowi zdarza się raz, może dwa razy w życiu - czuł się tak źle. Źle, bo nie mógł jej pomóc - żadne z jego słów nie zatamują potoku łez i smutku, jakiemu daje upust a jedyne co mógł zrobić to rzecz, którą tak dobrze znał. Bierność. I choć na co dzień skrywał się w jej masce, choć na co dzień owa przylgnęła do jego twarzy równie naturalnie co trzydniowa szczecina - teraz jej po prostu nienawidził. Całował więc jej łzy, szeptał fragmenty wierszy, książek oraz nawet tego co sam napisał. Stanowczym ruchem splatał jej zaciśnięte dłonie w swoje, zaklinał aby przestała jęczeć i chroniąc jej ciało w swoich szerokich ramionach wyobrażał sobie, że równie łatwo obroni ją przed światem. A potem? Był po prostu cicho. Nie robił nic, wiedząc, że nie musi bo burza już przeszła i Rose znowu była przy nim. Tylko na jak długo. O tym… o tym na razie nie chciał myśleć. - Przysięgam, że już nigdy przenigdy nie pozwolę ci uciec. Uwielbiam cię Rose. Dlatego to się musi udać, dlatego to musi się udać - mruczał, szeptał i zaklinał, muskając zarówno miękkimi wargami jak i ciepłym oddechem jej szyje. Chciałby, żeby nie była taka zimna. To go bardzo martwiło. I z tą myślą na ustach, pochłaniał jej kolejne słowa. - Słucham cię Rosalie. Słucham - rzekł cicho, tak jakby poważniej i nieco bardziej pokornie, zupełnie jak gdyby ktoś kiedyś wywróżył mu spadający z nieba cios akurat teraz. I cios ten nazywał się rzeczywistością, światem w którym żyli i który ich otaczał, czy tego chcieli czy nie i wpływał na ich losy, i pewnie je rozerwie. Benjamin nienawidził tego świata, on niszczył każdą wizję, którą wymarzył. Wszystkie piękne uczucia, które opisywał i każdą ideę, za którą kiedykolwiek mógłby umrzeć. Dlatego światy tworzył na nowo, w swojej głowie i na dobrym papierze, ale przecież nie da się uciekać całe życie. Któregoś dnia ten moment musiał nadejść bo, bo Rose była ważniejsza niż jego bezpieczeństwo. Srał na swoje bezpieczeństwo, dlatego mimo zdrowemu rozsądkowi dodał po chwili słowa związujące go obietnicą poważniejszą niż wieczysta przysięga. Czy można komukolwiek obiecać, że nigdy go nie znienawidzisz? Chyba nie. Że go nie opuścisz, nie zdradzisz, nie oszukasz? Nie. To po co cokolwiek robisz. Spojrzał w jej oczy, bardzo poważnie, tak jak nigdy wcześniej i zdając sobie sprawę, że właśnie wyrzeka się dla niej pewnego utartego, bezpiecznego schematu na życie i powiedział to, czego nie powinien. Bo nie ma sensu obiecywać sobie zbyt wiele. - Nie znienawidzę cię, obiecuję. A potem, gdy ukradła mu papierosa miał ochotę wziąć następnego, ale zdusiła mu usta pocałunkiem. Ognikiem w oczach oraz czymś zupełnie w nich niewysławialnym. Świt. Światło, nadzieję? Nie wiem, naprawdę nie wiem co w Ben zobaczył w oczach Rose. Ale jednego możemy być pewni - to coś sprawiło, że jeszcze bardziej stracił dla niej głowę. |
| | | Rosalie Rabe
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Czw 18 Lut 2016, 14:54 | |
| Blond włosa kruszonka ze Slytherinu zapewne doznała by niemałego szoku, gdyby podczas łzawego ataku ogarniała, co dzieje się wokół niej, a działo się dużo. Tak brutalnie nie przyzwyczajona do czułości i troski była nią właśnie zalewana, w każdym słowie, nawet w tych czterech kurwach, w uścisku, w szeptanych poematach, czego pewnie by nie zrozumiała, ale szczerze pokochała. Bo uwielbiała to, że po tych kilku minutach sam na sam ze swoimi żalami i przerażeniem, ocknęła się nie samotna w czterech zimnych ścianach, a w żelaznym uścisku kogoś, na kim w jakiś chory sposób jej zależało. Przylgnęła do jego ciała, w sposób taki, by żadna niepotrzebna przestrzeń ich nie rozdzielała i skupiła się na tym miarodajnym, alkoholowym oddechu, starając się ignorować podszepty dochodzące z ciemnego końca pokoju. Nie wiadomo na kogo musiałaby Rózia innego trafić, by był dla niej bardziej odpowiedni niż Ben. Bo ten pan poeta, niby trudny i skomplikowany, był takim tylko z pozoru. Właściwie jego wnętrze było równie potrzaskane jak jej własne, z tą różnicą, że lepiej dawał sobie z tym radę. Nie zboczył na dziwne ścieżki, a zaczął pisać, utonął w kobietach i alkoholu. Czy było to bezpieczniejsze od śmierci? Od przelewania nagromadzonej nienawiści na cały świat? Austera wodospad negatywnych uczuć miał już nigdy nie dosięgnąć...teoretycznie. Każdy doskonale zdaje sobie sprawę, że to, jak zachowa się jutro Rosalie nie zależy od niej. Przeklęta przeszłość, zdecydowanie na niego nie zasługiwała. Nie chciała zniszczyć jego życia - pragnęła po prostu naprawić swoje. Zauważyła, kiedy wyraz jego twarzy diametralnie się zmienił. W jego oczach niemalże dało się dopatrzeć pryskającej bańki mydlanej, w której przez chwilę się znalazł. Tak jakby zapomniał, z kim ma do czynienia - och, był taki niewinny. Taki czysty. Nie powinna była tego psuć, ale przecież nie widziała w tym nic złego. Była wierna swoim ideom, przecież tak bardzo je kochała, chociaż miłością bardzo specyficzną, dlaczego więc zrobiła wyjątek? Przecież osoba leżąca tuż obok niej miała zbrudzoną krew. Więc dlaczego? Odpowiedź nasuwała się sama, a jego deklaracja tylko utwierdziła ją w przekonaniu, że może mu zaufać. Niekoniecznie uwierzyć. Pewnego dnia wszyscy ją znienawidzą. - Ben… - wahała się. Wahała się z dwóch powodów, po pierwsze - nie chciała niszczyć tej chwili, którą i tak zdążyła już zniszczyć. Po drugie - czy nie narazi go na niebezpieczeństwo? Była młodsza, ale bezdyskusyjnie silniejsza, jeśli rozchodziło się o sprawy magiczne. Czego nie można było powiedzieć o psychice - jest wojna. Może niektórzy ślepcy jeszcze tego nie widzą, albo nie chcą widzieć, ale taka jest prawda. Wojna niesie ze sobą ofiary - ucałowała kącik jego warg tak, jakby pragnęła jeszcze bardziej owinąć go sobie wokół palca. I nie dla zabawy, nie dla własnej zachcianki. Chodziło tylko i wyłącznie o jego bezpieczeństwo, o obranie dobrej strony. Musiał to zrobić, bo jeśli zostanie bierny, lub - co gorsza, wyląduje po stronie tego głupiego starca Dumbledore’a, nie będzie miała wyboru. I nic nie będzie mogła na to poradzić - rozumiesz, jak ważny jest właściwy wybór, prawda? Wiedziała, że zrozumie, że nie musi używać zbędnych słów wyjaśnienia. Odchyliła się, by widzieć jego twarz, by patrzeć, jak przetrawia fakt, że jego osobista Julia, Izolda...chociaż, może w tym wypadku osobista Lady Makbet bardziej pasuje, należy do popleczników Voldemorta. A to wcale nie było przecież najgorsze. |
| | | Benjamin Auster
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera Czw 18 Lut 2016, 17:47 | |
| Czuł się pijany jej obecnością. Nic dziwnego, skoro tak długo trwała tak blisko niego, przyjemne oraz nachalnie ocieplając zimno jego zlodowaciałego serca. I chociaż zewnętrzny świat, ten pierdolony sukinsyn chciał się wkraść do ich związku tak szybko, tak nachalnie i tak brutalnie - wszystko zniszczyć, roznieść w drobny mak skrzętnie zdobywane zaufanie… nie mógł. Nie mógł przestać się łudzić, że Rose mimo wszystko powstrzyma swoje usta, serce i swą wolę od wypowiadania na głos tego, czego się spodziewał. Tego czego się obawiał i tego, od czego nigdy nie przestanie uciekać. A przecież przyrzekł już, że nie da jej uciec. Dlatego sam też nie mógł, i nawet nie chciał i nie wiedział co było tu gorsze, trudniejsze, bardziej wiążące - jego szczere słowo, choć wypowiedziane z ust oszusta i zdrajcy, czy uczucie którym do niej pałał. Dobrze, doskonale wiemy, co było doń gorsze ale niech Ben trwa w tej swojej złudnej niewiedzy, niemocy i niemożności nazwania na rzeczy po imieniu, bo bardzo nietaktownym byłoby wyznać uczucie jako pierwsze, wynurzenie wariata. Uśmiechnął się, przypominając sobie wiersz, który ostatnio czytał. Albo którego jeszcze nie czytał, bo nie powstał - choć jak na ironię wiersz ten całkowicie oddaje jego postawę wobec świata, jego jestestwo i jego niepewność zalewającej drobne serce zimną falą smutku, falą fatalnych wyobrażeń i niemiłych wizji. Ale nie chciał mieć wszechświata w dupie, bo po raz pierwszy w życiu w tym wszechświecie istniało coś, czego nie umiał zlekceważyć. Patrzył więc w jej cholernie piękne, niepokojąco szalone oczy, wyczekując na każde słowo, które powie. Każdy oddech, parsknięcie, zwilżenie warg, które wydały mu się teraz nagle spierzchnięte, zmęczone i suche, suche na tyle aby chcieć je pocałować ale mógł spierdolić teraz tego momentu, bo był on ważny. I nie mógł go odwlec, nawet gdyby chciał i nie mógł go uniknąć, skoro Rose miała być przy nim. Nie był teraz swój, był jej i to ona decydowała czego chciało jego, na co dzień egoistyczne oraz pozbawione uczuć wyższych ciało. Pięknie. Bo poczuł jak spada w dół, spada w toń przyszłych doznań i przyszłych wyrzeczeń i choć cholernie się tego bał, teraz chciał był dzielny. By móc patrzeć w jej oczy i ze stoickim spokojem obserwować jak burzy ich, trwający krótko ale pięknie, sielankowy spokój. Spadał i czuł, jak świat wokół niego runie. Wstrzymał na chwilę oddech, przymknął oczy i poczuł jak cały ten koszmar do niego wraca. Jak syf - whiskey, tytoń i perspektywa upojnej nocy - ponownie przesłaniają mu świat, ponownie chcą zaskarbić ledwo odratowane serce na swoje usługi. Oczywiście, że zrozumiał o czym mówi Rose. Oczywiście, że nie chciał już w to wierzyć. I prawdę mówiąc, poczuł się obnażony i nagi wobec swoich uczuć - pierwszy raz od rozstania rodziców, no kurwa nie wierząc, nie chcąc wierzyć że to się dzieje. I może nawet wtedy, kiedy miał ostatni moment aby zrzucić ją z siebie, wykrzyczeć jej prosto w twarz całą złość, jaką w sobie nosił… może wtedy byłby w stanie to zrobić. Gdyby go nie pocałowała, ale zrobiła to sprawiając, że jego mięśnie były takie ciężkie i leniwe. A powinny być przecież czujne, powinien uciekać ale znowu - nie chciał. Ale tego też tak nie zostawi. - Kurwa Rose… - warknął naprawdę poirytowany i zły, zły jakim go wcześniej nie widziała bo w tym szczególnym momencie miała go całego na tacy, jak miota się i szarpie, próbując okiełznać galopujące w nim uczucia. Po raz pierwszy od bardzo dawna, rozum był bezsilny, to go wkurwiało jeszcze bardziej - Nie mów nic więcej, proszę. Nie chce nic wiedzieć, nigdy nie chciałem - syknął, przecierając zmęczone oczy. Choć nie zrzucił jej z siebie, choć dalej byli tak blisko nagle poczuł jak oddala ich każde słowo - Wiem, że jest wojna, ale mnie nie dosięgnie. Wyjadę stąd, wyjadę i zabiorę Cię z sobą - będziemy bezpieczni. Chciałabyś? Mruknął, rozpaczliwie dobierając jak najlepsze słowo. I nie wierząc, zupełnie ani na jotę nie wierząc, że się z nim zgodzi, chciał przez chwilę być tym, kim powinien okazać się Makbet. Chciał ją przekonać od porzucenia z drogi, z której nie da się zstąpić. - Rzuć to wszystko, proszę. Cokolwiek, w co jesteś wplątana. |
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Gabinet Benjamina Austera | |
| |
| | | | Gabinet Benjamina Austera | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |