Temat: Po lesie chodzą strachy Pią 08 Maj 2015, 09:26
Opis wspomnienia
Podczas wieloletniej tułaczki pod ptasią postacią, Herbert przysiadł na niewłaściwym miejscu, skazując się na atak silniejszego drapieżnika. Gdyby nie pewna jasnowłosa dziewczyna, zapewne straciłby coś więcej niż kilka tygodni spędzonych na rekonwalescencji z powodu złamanej kończyny.
Osoby: Mary Watts, Harry Milton
Czas: '55
Miejsce: las gdzieś niedaleko posiadłości Sterlingów
Harry Milton
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Pią 08 Maj 2015, 09:43
Był wspaniały poranek, gdzie las dopiero budził się do życia i Harry mógł odetchnąć pełną piersią, strzepując ze skrzydeł drobne krople rosy. Jak tylko okiem sięgnąć, rozpościerało się życie nie tknięte ludzką ręką i tylko wprawny obserwator mógł dostrzec zmiany zachodzące w okolicy zasnutej delikatną mgłą. Witając towarzyszy przysiadających na sąsiedniej gałęzi donośnym krakaniem spostrzegł pewną nerwowość w ruchach ptasich znajomych i poddając się panującej atmosferze, wzleciał razem z nimi w przestworza, aby sprawdzić czekającą na niego sensację. Przyzwyczajony do parogodzinnych lotów zapomniał już, jak wiele przyjemności sprawiało mu zwyczajne spacerowanie ściółką leśną. Zabrał głębszy wdech, szybując ponad koronami wielko powierzchniowego lasu, mrużąc ślepia po ostatnim zawrocie na lewe skrzydło, kiedy wschodzące słońce przywitało po raz kolejny ciepłymi promieniami małe stado. Nagle ich codzienny rytuał został przerwany donośnym skrzekiem roznoszącym się ponad nimi i tylko ostre pikowanie uchroniło go od upadku z wysokości. Tuż nad głową usłyszał świst szponów przecinających powietrze, dostrzegając płochliwe świergotanie uciekających wróbli i sikorek, zbyt zwinnych, aby orzeł mógł pochwycić je jako ofiarę. Małe serce bijące w ciele czarnego kruka zaczęło bić intensywnie, kiedy odwracając się przez ramię dostrzegł sylwetkę upartego stwora pragnącego zmiażdżyć potencjalne niebezpieczeństwo, jakie wyczuwał w Herbercie. Podniebna gonitwa dość szybko przeniosła się na inny poziom, kiedy kruk zapikował ostro w stronę rozległego dębu i powstrzymał instynkty pchające go do dalszej ucieczki, która w domyśle miała uratować jego życie. Wampir dawno już zrozumiał, że niektóre ze zwierząt reagują niezwykłą wręcz agresją na jego zapach i próbują walczyć o dominację nad terytorium, nie dostrzegając możliwości porażki. Przysiadając na krawędziach dziupli rozejrzał się dookoła, próbując odnaleźć źródło ostrzegawczych skrzeków i pisków orła poszukującego swej ofiary. Zbyt zajęty walką nie zwrócił uwagi na jasnowłosą dziewczynę siedzącą pod jednym z drzew, namiętnie przyglądającą się ziołom otaczającym dąb, na którym przysiadł.
Gość
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Pią 08 Maj 2015, 19:27
Mary Sterling była jedną z tych osób, które zwykło się nazywać „rannymi ptaszkami”. Zasypiała dopiero, gdy w całym domu robiło się ciemno i cicho, a wstawała zanim ktokolwiek w jej najbliższym otoczeniu okazywał znaki rozbudzenia. Dziewczęta dzielące z młodą Sterlingówną sypialnię w dormitorium Ravenclawu lubiły za jej plecami śmiać się, że fotosyntezuje jak rośliny, które tak bardzo kocha i wcale nie potrzebuje snu. Głupie kwoki. Nic dziwnego, że Mary lepiej dogadywała się z chłopcami. Wakacje spędzane po części w Szkocji, po części w Norwegii, stanowiły dziwny czas – nie pozwalały prawdziwie zapuścić korzeni, zmuszały do ciągłego ruchu, zmian otoczenia. Choć rodzina pozostawała ta sama, nikt nie odchodził, nikt nie przychodził, stanowiąc wciąż tę samą potężną, metaforyczną kotwicę, Mary czasem potrzebowała wycofania. Odsunięcia się od ludzi i chwili sam na sam ze swoimi myślami, których czasem było zbyt wiele jak na możliwości przerobowe jej ust i języka. Być może właśnie dlatego trzeci dzień z rzędu wymykała się rankiem z domu otulona kamizelką podbitą jasnym futrem, którą łatwo było zdjąć, gdy temperatura podniesie się w przeciągu kilku godzin. Las nie pytał, las rozumiał. I choć do czasu swoich siedemnastych urodzin panna Sterling nie mogła swobodnie używać zaklęć, nie bała się wchodząc w gęstwiny otaczające norweski dom babci. Znała je od dziecka, rozumiała potencjalne zagrożenia, respektowała zasady świata, w którym była tylko gościem. Miała lekki chód, ale specjalnie nie omijała gałęzi, które nadepnięte mogłyby wywoływać hałas. Co więcej, specjalnie przesuwała gdzieniegdzie dłoń po koronie krzewu, by wyraźnie zaszeleścił. Jeśli jakieś zwierzę nie chciało się spotkać z człowiekiem, z dala słyszało, że nadchodzi i miało czas, by się ukryć. Dziewczyna odgarnęła z czoła kosmyki jasnych włosów, które wymknęły się z grubego warkocza, rozglądając się za powykręcanym jesionem. Od kiedy pamiętała stanowił jej punkt orientacyjny podczas samodzielnych wycieczek. Na chwilę przystanęła pod drzewem, przytulając policzek do wilgotnej kory – ci, którzy twierdzili, że rośliny nie były żywe i nie czuły, chyba nigdy nie próbowali faktycznie się do nich zbliżyć. Nie mogły zamerdać ogonem, ani powiedzieć jak bardzo im przykro z powodu twoich niepowodzeń, ale Mary wyciszał dotyk kory, faktura nagrzanych liści, zapach wilgotnej ziemi, w jaką wpiły się korzenie. Odsuwając głowę od konaru, otarła skórę z drobnych kawałeczków osypanej kory i skręciła w lewo z dala od udeptanej ścieżki. W powietrzu niosły się dźwięki leśnych ptaków, ich treli i nawoływań, stuki i furkot skrzydeł. Symfonia. Dopiero po dłuższej chwili żwawego marszu dziewczyna zatrzymała się nagle, wznosząc głowę i osłaniając dłonią oczy od słońca przedzierającego się między gałęziami. Gdzieś wysoko rozgrywał się pościg, zabawa w kotka i myszkę. Nie była to jednak jej sprawa i gdy żadne truchło nie plasnęło o leśną ściółkę, kucnęła, biorąc głęboki wdech pachnącego rześko powietrza. Nie ośmieliła się siąść, poranna rosa jeszcze nie wyschła, a ona nie chciała wracać do domu z przemoczonymi spodniami. Osuszyłaby sobie gustowny fragment poszycia, gdyby... Gdyby nie ten irytujący Namiar. Chyba właśnie to najbardziej jej doskwierało, kiedy musiała na dłuższy czas opuszczać mury Hogwartu. Siłą przyzwyczajenia zawsze nosiła przy sobie sosnową różdżkę, ale jeszcze nigdy nie złamała zasad narzuconych przez Ministerstwo. Nie miała ku temu odpowiednio ważnego powodu i za bardzo ceniła spokój. Wiele czynności można wykonać własnymi rękami przy odpowiedniej motywacji. Przesunęła wzrokiem po kępkach ziół, cicho powtarzając ich nazwy oraz zastosowania, by wiedza zebrana w jej umyśle nie zardzewiała i zawsze była jak najświeższa. Wszystko do czasu, gdy gwałtowny, ostry dźwięk wydawany przez orły zwrócił uwagę Sterlingówny. Drapieżnik spadł na coś, czego w pierwszej chwili nie dojrzała, ale instynkty nakazały ciału dziewczyny podnieść się z klęczków i chwycić za leżący jej niemal pod ręką kij. Wszystko działo się zbyt blisko, by zignorowała to małe, codzienne przedstawienie o dramatach natury, lub przyglądała się z dala. W dwóch sprężystych krokach znalazła się pod drzewem, wydając z siebie kilka ostrych dźwięków brzmiących podobnie do prostego ksz, ksz i (wcale udolnie) wetknęła koniec gałęzi między drapieżnika i dziuplę, w której próbowało schować się coś mniejszego i definitywnie pierzastego. - Zjeżdżaj, rozbójniku! – syknęła, mocno napierając na młodego orła, który wcale tak łatwo nie chciał pozwolić się odpędzić. Skoro nie zrozumiał uprzejmej sugestii, Mary zastosowała cięższy kaliber argumentów – zepchnęła upartego ptaka dźgnięciem w opierzoną pierś. A potem dla pewności zdzieliła go jeszcze w bok, gdy znowu chciał usiąść na tej samej gałęzi. Chyba pojął aluzję, bo wydał z siebie dźwięk podobny do oburzonego krzyku i odleciał w korony drzew. Dziewczyna odczekała jeszcze chwilę, po czym cisnęła kij na ziemię i chwytając się grubych występów na korze dębu, podciągnęła się w górę, z pewnej odległości zaglądając ostrożnie do dziupli.
Harry Milton
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Sob 09 Maj 2015, 10:47
Adrenalina emitowana przez ciało średnich rozmiarów kruka przyczyniła się do odparowania pierwszego celnego ataku, chociaż przeciwnik uzyskał element zaskoczenia. Szarpanina między dwójką mogła zakończyć się tylko i wyłącznie sukcesem wampira, który posiadał całkiem praktyczną umiejętność przemiany w zdecydowanie bardziej agresywną formę – człowieka. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby jednak lewe skrzydło nie zaplątało się w liście na sąsiadującej gałęzi i rozkojarzenie zostało wykorzystane przez młodego drapieżnika. Herbert nie pamiętał, kiedy znalazł się w tak banalnie śmiesznej sytuacji, która groziła równocześnie utratą jego życia w najbardziej trywialny sposób. Odpowiadając atakami szponów na zaczepki został wepchnięty do dziupli o zdecydowanie mniejszych rozmiarach niż naturalne gabaryty mężczyzny. Przeklinając w myślach zrządzenie losu i własną nieuwagę, rozejrzał pośpiesznie dookoła czy w okolicy nie znajdują się kolejni nieproszeni towarzysze zabaw. Wydał z siebie gardłowy skrzek w chwili zaczepienia pazurów orła o jego kark i tylko instynktowna chęć przetrwania pozwoliła na dokonanie odpowiednich czynności, w domyśle zapobiegające tragedii. Gdzieś w podświadomości tkwiło przekonanie, że powinien się wycofać, najlepiej ukryć w najciemniejszym kącie dostępnym w drzewie i odczekać aż znudzony orzeł poszuka nowej ofiary. Wampirza duma nie pozwoliła mu na bierne przyglądanie się słabszemu przeciwnikowi, dlatego zamiast posłuchać głosu rozsądku zwierzęcej postaci, zanurzył zaostrzony dziób na przedramieniu przeciwnika, tak naprawdę celując w odsłoniętą gardziel. Szamotanina rozlegająca się przy krawędziach pnia rozlegała się echem po okolicy, informując potencjalne ofiary do pośpiesznej ucieczki. Dla Herberta moment kontrataku okazał się kluczowy, ponieważ orzeł wsunął potężne szpony do wnętrza kryjówki i w mocarnym uścisku zaczął miażdżyć kości mniejszego ptaka. Gardłowy odgłos nabrał wyższej częstotliwości, podczas gdy szarpanina nabrała nowego znaczenia. Oszołomiony ostrym bólem bezwładnego skrzydła odganiał drapieżnika serią ataków z pomocą ostrego dziobu, nie dostrzegając jeszcze sojusznika w postaci zadziornego kija na zewnątrz. Dopiero kiedy światło wpadło do wnętrza dziupli, zrozumiał jak niewiele szans ma na przeżycie jeśli pozwoli ptakowi jeszcze raz zaatakować. Rozbawiony goryczą własnej głupoty wycofał się jak najdalej potrafił, dopiero teraz słysząc stłumiony głos gdzieś niedaleko. Bezwiednie położył się na brzuchu, aby wycenić nabyte obrażenia i, ku swojemu niezadowoleniu, zawyrokował rekonwalescencję uniemożliwiającą latanie przez kilka najbliższych tygodni. Wściekłość buzowała wciąż w pomniejszonym ciele Herberta, który próbował odnaleźć jakiś element, na jakim mógłby się wyżyć i z czystym sumieniem stwierdzić, że to nie była jego wina. Przygnieciony świadomością porażki rozłożył pulsujące i krwawiące skrzydło prostopadle do reszty ciała, ostrożnie odgarniając dziobem poszczególne pióra, aby przyjrzeć się dokładnie ranie. Pod postacią kruka miał niewiele szans na przeżycie w lesie i doskonale o tym wiedział, dlatego z ciężkim sercem przyjął potrzebę przemiany w człowieka, aby wyleczyć kończynę w należyty sposób. Cień przysłaniający wejście do dziupli spowodował gwałtowne poruszenie kruka, który zaskrzeczał ostrzegawczo, jak gdyby to miało powstrzymać przeciwnika od kolejnego ataku. Jakież było zdziwienie Herberta, kiedy zamiast przewidywanego widoku wściekłego drapieżnika dostrzegł ostre rysy młodzieńczej twarzy – jak się okazało chwilę później – wybawicielki. Procesy myślowe Herberta momentalnie podjęły wzmożoną pracę, więc w najbardziej naturalny sposób zaskrzeczał i zatrzasnął dziób w ostrzegawczym grymasie. Dzikie ptaki nie były ani potulne ani płochliwe, jednak Herbert celowo przesunął ciało odsłaniając połamane skrzydło, aby tylko wzbudzić litość i zainteresowanie nieznajomej dziewczyny. Zrozumiał, że to właśnie ona krzyczała na zewnątrz i w jakiś sposób odgoniła ptaszydło, więc w jakiś sposób powinien odwdzięczyć się za ratunek – choćby nie wiadomo jak groteskowy. Jeżeli rozegra to w prawidłowy sposób, powinna go wyciągnąć z tej dziury, a wtedy upadek z wysokości metra będzie mniej bolesny niż z czterech, decydując się na przemianę. Gdzieś głęboko w środku poczuł niepewność czy może pozwolić sobie na tak śmiałe posunięcie jak animagia, dlatego postanowił sprawdzić dziewczynę na wszystkie znane mu sposoby. Przede wszystkim – odnaleźć różdżkę, którą zazwyczaj ludzie chowali za pasek spodni albo do kieszeni. Tymczasem, planując zdemaskowanie nastolatki i próbę odkrycia jej tożsamości, odgrywał rolę uwięzionego, acz dumnego ptaka.
Gość
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Nie 10 Maj 2015, 15:36
Człowiek nie powinien wtrącać się w naturalny porządek rzeczy. Tak zawsze powtarzał dziadek Sander, gdy wraz z małą Mary spacerował po lesie. Uczepiona jego rękawa patrzyła na świat wielkimi, pełnymi ciekawości oczami, która miała już nigdy się z niej nie wypalić. Niepomny na pociąganie nosem nigdy nie pozwalał wsadzić leżącego w trawie pisklaka z powrotem do gniazda, ani przepłoszyć drapieżnika przyczajonego na nieświadomą ofiarę. Pozwalał za to obserwować, zachęcał, by wnuczka oswajała się z prawdziwym światem, by go rozumiała. Mary nie pojmowała wtedy nauk dziadka, czasem w skrytości dziecięcego serca myśląc, że jest złym człowiekiem. A potem dziadek umarł i nikt nie zabraniał już młodej Sterlingównie dokarmiać ptaków, czy przenosić kijanek do bezpieczniejszych akwenów. Dopiero po latach zaczęła rozumieć – co nie znaczyło, że w pełni zgadzała się z tym, co próbowano jej wpoić. Idealnym przykładem samodzielnego myślenia była właśnie ta sytuacja – gdyby posłuchała odległego głosu Sandera, nigdy nie podniosłaby się, by odgonić namolnego orła. Dałaby mu pochwycić zdobycz, obserwowała szpony zaciskające się na ciele mniejszego ptaka, a potem jak odlatuje. Tak należałoby uczynić. Nastolatki w większości mają jednak tą irytującą przypadłość, gdy wydaje im się, że niesłuchając podpowiedzi rozsądku postąpią słusznie. Mary od zawsze była jasną, bystrą iskrą o przenikliwym umyśle, ale nawet jej zdarzało się zaprogramowanej w ludziach niedoskonałości. Choć czy w tym wypadku, kiedy ratowała małe życie, można mówić o chwilowym zaćmieniu umysłu czy już o szlachetności? Ptasi skrzek nie był nienormalną reakcją, ale Mary spodziewała się raczej gwałtownego wyskoku w przód i ataku dziobem, dlatego zachowała stosowny odstęp między swoją twarzą a dziuplą. Jeszcze nie chciała tracić oczu, były bardzo przydatne. W wyrazie twarzy dziewczyny nic się nie zmieniło mimo ostrzegawczych kłapnięć i dalszego krakania. Para jasnych brwi zbiegła się, a usta zacisnęły w wąską linię dopiero, gdy kruk odsłonił skrzydło układające się pod nienaturalnym kątem. Krople krwi znaczące ciemne pióra błyszczały jak groteskowe rubiny, gdy światło przedzierające się przez liście wpadało nieśmiało do dziupli. Choć przegoniła orła, Sterlingówna wcale nie ocaliła jego potencjalnej ofiary – gdyby pozostawiła ją w tym stanie samą sobie, kruk najprawdopodobniej zdechłby. Został zraniony i to dotkliwie, wymagał opieki, by wrócić do zdrowia. Delikatnie poprawiając układ palców na wystającym sęku, dziewczyna fuknęła krótko, po czym zeszła na ziemię, poruszając do tyłu ramionami. Musiała się zastanowić, a wiszenie na drzewie i męczenie mięśni wcale tego nie ułatwiało. Wybór był w gruncie rzeczy bardzo prosty: uznać, że tu jej łaskawość się kończy i odejść, zostawiając ptaka samemu sobie, lub wyjąć go z dziupli, próbować opatrzyć i otoczyć opieką. Każda pośrednia metoda między tymi dwiema była stratą czasu, brakiem wzięcia prawdziwej odpowiedzialności za własne postępowanie. Mary odetchnęła powoli, pochylając głowę i wbijając spojrzenie w wilgotną ziemię – czy naprawdę chciała brać na siebie obowiązek opieki nad dzikim stworzeniem? Nikt w domu nie będzie zachwycony, jeśli ot tak przyniesie rannego kruka. Choć jej poglądy odnośnie mugolaków i czystości krwi były bardzo konkretne, w jakiś sposób okrutne, panna Sterling wciąż posiadała w sobie empatię i współczucie. W ściśle określonych przypadkach. - Co ty robisz, Mary – mruknęła do siebie, kręcąc lekko głową i wsuwając dłonie do kieszeni spodni. Powiększone sprytnym zaklęciem matki były istną skarbnicą osobliwości. Dość szybko namacała w ich wnętrzu parę grubych, skórzanych rękawiczek i naciągnęła je na ręce. Nie mogła przecież ot tak wsadzić gołych dłoni do dziupli, w której siedział wystraszony, ranny kruk – prosiłaby się, żeby upuścić jej krwi. Po raz drugi tego ranka wspięła się po dębie, zaglądając do wgłębienia w pniu. Niedoszłe orle śniadanie wciąż tam siedziało, łypiąc na młodą czarownicę oczami podobnymi do szklanych paciorków. - No chodź – powiedziała łagodnie, powoli podsuwając jedną z rąk w kierunku dziupli. - Powinnam cię wyleviosować, ale jakiś urzędas zaraz tupnie nóżką i tyle będzie z moich spokojnych wakacji – dodała, krzywiąc się nieznacznie. Była przygotowana na to, że może zostać zaatakowana, ba! Spodziewała się tego.
Harry Milton
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Pon 11 Maj 2015, 09:27
Nie stało się jednak nic, na co przygotowała się Mary Sterling, obserwując nagłą zmianę zachodzącą w zachowaniu uwięzionego w dziupli kruka. Skrzeki przestały wypełniać powietrze, ustępując błogiej, wręcz nienaturalnej ciszy podkreślonej rozluźnieniem mięśni ptaka, który ułożył ranne skrzydło na prowizorycznie wykonanym dnie kryjówki. Czarne oczy błysnęły w ciemności, kiedy cień dziewczyny okrył wnętrze i śmiało wsunęła dłonie zabezpieczone rękawicami z grubej skóry. Słowa wypowiedziane przez nią uświadomiły Herbertowi, że na swojej drodze spotkał młodą czarownicę, przyzwyczajoną do magii na tyle, aby nie zemdleć pod wpływem jego postępującej przemiany w humanoidalną istotę. Myśli odnoszące się do ataków na nastolatkę ustąpiły wraz z pojawieniem się kluczowego słowa w wypowiedzi dziewczyny, a spojrzenie zwierzęcia nabrała głębszego znaczenia, jak gdyby ptak w jednej chwili zrozumiał i porzucił możliwość zaatakowania kolejnego nieproszonego gościa. Kilka minut, kiedy stracił ją z pola swojego widzenia zastanawiał się co zaplanowała dla niego dziewczyna, ponieważ pewność w gestykulacji dawała mu nadzieję na bezproblemowe wydostanie z tego miejsca, co oznaczało mniej więcej tyle, że nie będzie poruszał połamanym skrzydłem i ktoś za niego wykona najcięższą część zadania. Bez krztyny wyrzutów sumienia podszedł pokracznym krokiem do wysuniętego przedramienia, oceniając dziewczynę jako pełną opanowania wybawicielkę, dzięki której nie spędził kilku dni w tej upiornej dziupli. Nie zsuwał z niej inteligentnego spojrzenia, wyczekując reakcji mimicznych pozwalających na zdefiniowanie zaskoczenia. Zanim jednak dotknął swoim ciężarem palców nieznajomej, przystanął dumnie wypinając pierś do przodu i w groteskowej scenerii wyprostował lewe skrzydło, wdzięcznie skłaniając się przed nią na tyle zgrabnie, aby zrozumiała sens gestu. Czy już wiedziała, że zyskała wdzięczność animaga? Ten ułamek sekundy, kiedy zrozumiał sens słowa „wyleviosować” przyczynił się do wielkiej ulgi rozlewającej po zmniejszonym ciele Herberta. Spoglądając na jasną cerę odbijającą się w prześwitujących promieniach słońca dostrzegł coś więcej poza ciekawską dziewczyną, która próbuje w niemożliwy sposób wydostać uwięzionego kruka z wnętrza drzewa. Odkrył w sobie pewnego rodzaju niechęć do ludzi nieświadomych otaczających go magii, pogrążonych we własnych problemach, otrząsających się z niedawnych zniszczeń wojennych, niosących na barkach ciężar krwawych wspomnień. Kilka lat temu spotkał na swojej drodze pewną małą dziewczynkę, która nie brzydziła się podejść do brudnego i pijanego człowieka, podarowując mu niepewny uśmiech pokonujący tęsknotę, ból, samotność i gniew. Właśnie w tej ulotnej chwili, kiedy spojrzał ciemnymi ślepiami w szeroko otwarte oczy Mary, poczuł potężną dawkę ciepła rozlewającą się wewnątrz klatki piersiowej. Intensywnie pokonujący nałożone bariery nieczułości i chłodu, stopione pod wpływem zaledwie jednego spojrzenia nieznajomej dziewczyny. Gdy wyprostował sylwetkę po zgrabnym ukłonie miał pewność, że nie będzie się bała o ewentualne rany poniesione podczas ewakuacji. Delikatnie stąpnął na wyciągniętą dłoń, ponieważ mierzył lekko ponad pół metra i nie miał pewności na jakim poziomie znajduje się zdolność równowagi nastolatki. Bądź co bądź znajdowali się ponad ziemią, gdzie wystarczyła jedynie chwila na bolesny upadek z wysokości. Profilaktycznie zerknął w dół, aby ocenić ewentualną szansę na bezbolesne zejście.
Gość
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Sob 16 Maj 2015, 17:02
Choć podjęła już decyzję odnośnie tego, co zrobi, w głowie Mary wciąż trwała gonitwa myśli. Ścierały się ze sobą racje będące za i przeciw jej postępowaniu, niektóre brzmiały wręcz jakby wypowiadane głosami dziadka i babci dzielącej jego radykalne poglądy. Jak nie dać się zatracić w tysiącach rozwiązań każdej sytuacji, gdy przenikliwy umysł podsuwa różne wyjścia, każde ze swoim szczególnym zestawem wad oraz zalet? A gdy dołączyć do tego wpajane w wychowaniu zasady i własne oryginalne przemyślenia? Gdy ścierają się z osobą nie robiącą szczególnego użytku ze swojego intelektu, złośliwi powiadają, że myślenie boli,. Musi być w tym ziarno prawdy, bo jasnowłosa Krukonka już zaczynała odczuwać pierwsze muśnięcia ucisku zbierające się w okolicach skroni od tego natłoku myśli. Kiedy uzbrojona w grubsze rękawice podciągała się z powrotem po pniu drzewa, czuła, jak zabiło jej mocniej serce. A potem znowu i znowu. Oto właśnie robiła coś wbrew kultywowanym w jej rodzinie zasadom i choć nigdy nie sprawiała problemów wychowawczych, czuła iskrę podniecenia wywołaną tym drobnym buntem. Gdy wyciągała rękę, była przekonana, że ptak rzuci się z dziobem na jej palce, zacznie szarpać skórzaną rękawiczkę. Nic takiego się jednak nie stało, a jasne oczy Mary rozszerzyły się lekko, kiedy kruk bardzo wyraźnie wykonał w jej kierunku ukłon. Dzikie zwierzęta nie miały manier – zasady te zostały w końcu wymyślone przez ludzi. Dziewczyna przekrzywiła lekko głowę, pozostawiając jednak dłoń w tym samym miejscu co wcześniej, wyraźnie zaintrygowana. Pierwszym, najlogiczniejszym wyjaśnieniem, jakie podsuwał jej rozum, była animagia. Choć kruki należały do inteligentnych stworzeń, które dawało się skutecznie tresować, prawdopodobieństwo spotkania takiego ptaka w lesie była bliska zeru. I te oczy, w których błyszczało zrozumienie, gdy śledziły ruchy dziewczyny. Czując na dłoni ciężar ptaka, Krukonka szybko oceniła, że nie da rady ściągnąć go na ziemię tak, jak z początku planowała to zrobić – zwyczajnie trzymając go przy sobie. Klnąc w myślach na wszystkie niepotrzebne utrudnienia związane z Namiarem, ostrożnie obróciła ciało, cały ciężar opierając na gałęzi prowadzącej do tymczasowej kruczej dziupli. Powoli zabrała dłoń z występu na korze, którego się trzymała i odpięła kilka guzików podbijanej futrem, luźnej kamizelki, którą narzuciła rano na lekką bluzkę. - Potrzebuję obu rąk, będziesz musiał na chwilę się tu schować – powiedziała, zerkając wymownie na dziwaczną kieszeń, która utworzyła się między warstwami ubrań. Brzeg kamizelki zabezpieczony był paskiem, nie istniało więc żadne niebezpieczeństwo, że ptak się wysunie. Chwytając ponownie swój poprzedni punkt podparcia, dźwignęła kruka i uważna na jego zranione skrzydło, przeniosła ptaka tak, by mógł się usadowić w przygotowanym miejscu, trzymając niesprawną kończynę na zewnątrz. Cała ta procedura byłaby o wiele łatwiejsza oraz wykonana sprawniej przy użyciu magii, ale dopóki sobie radziła, Mary nie widziała potrzeby, by wyciągać sosnową różdżkę ukrytą w wewnętrznej kieszeni kamizelki. Tej jednej rzeczy nie upychała wraz ze stosem innym suwenirów w powiększonych kieszeniach spodni. Powoli, zwracając uwagę na to, gdzie stawiała stopy, młoda czarownica zeszła z drzewa, na którym jeszcze tak niedawno rozgrywał się dramat natury. Odetchnęła głęboko, rozprostowując i zginając kilkakrotnie palce obu dłoni, by przegnać z nich natrętną sztywność. Dopiero czując powracające w opuszki ciepło, zerknęła w dół na kruka, który chcąc nie chcąc, był przytulony do jej ciała. - Teraz możesz mi chyba pokazać, kim jesteś? – rzuciła, specyficznym tonem głosu sprawiając, że wcale nie zabrzmiało to jak pytanie. Ani tym bardziej żądanie. Kucając, pomogła ptakowi wydostać się zza materiału i przycupnąć na trawie.
Harry Milton
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Pon 18 Maj 2015, 09:11
Delikatne zmiany zachodzące w napięciu mięśniowym na twarzy nieznajomej pozostawały w zasięgu rozległego spojrzenia Herberta, który dzięki zmniejszonych rozmiarów ciała widział nie tylko wszystko zdecydowanie wyraźniej, ale z lepszą ostrością spojrzenia i szerokim kątem, pozwalającym dostrzec nawet niedoskonałości cery. Powoli przyzwyczaił się do przenikliwego spojrzenia błękitnych oczu, próbujących przedrzeć się z niezwykłą wręcz cierpliwością poza wcześniejsze pozory i dobrnąć do dna sekretnej prawdy. Większą uwagę zwrócił na szereg mniej istotnych szczegółów, jakim było ułożenie dolnej wargi dziewczyny, delikatnie zaciśniętej w utrzymującym się skupieniu na twarzy; czy chociażby wygładzone zmarszczki mimiczne nastolatki, których istnienie zostało podważone powagą spozierającą z tych tajemniczych oczu. Jasne włosy rozlały się kaskadą po ramieniu dziewczęcia i chociażby były splecione w ciasny warkocz, Herbert z pewnością dostrzegłby pewną nieokiełznaną dzikość krążącą leniwie po jej ciele, domagającej odpowiednich warunków do ukazania prawdziwych możliwości. Przysiadając na przedramieniu przeczuwał, że jego wnioski są zbyt dalekie, aby miały chociaż krztynę autentyczności i porzucił je kosztem zapewnienia sobie bezpieczeństwa podczas wędrówki w dół. Na wszystko był odpowiedni czas i miejsce, a rozmowa z pewnością znajdzie się w spectrum zainteresowań tejże dwójki. Instynktownie rozłożył zdrowe skrzydło zapewniające poczucie równowagi, kiedy dziewczyna niespodziewanie przeniosła ciężar ciała i zaburzyła względnie bezpieczną pozycję dla obojga. Czarne ślepia musnęły spojrzeniem przygotowane miejsce wewnątrz kaftana i Herbert dość szybko odrzucił możliwość zaprzeczenia, przygotowując się na kolejną dawkę silnego bólu przy najmniejszym szarpnięciu podczas schodzenia z drzewa. Ciasny materiał miał za zadanie utrzymać jego ciało we względnym bezruchu, jednak sącząca się krew z otwartego złamania uniemożliwiała wygodną obserwację i wiedział, jak mocno przyjdzie mu zaciskać dziób. Ze zrozumieniem skinął łbem, składając skrzydło wzdłuż ciała na tyle, na ile pozwalał mu instynkt podczas przenoszenia do tymczasowej kryjówki. Właściwie wsunął się poprzez ciężar, bezwiednie zaciskając mięśnie na rannym skrzydle, nie potrafiąc zrelaksować się całkowicie z obawy przed poziomem wspinaczkowych umiejętności nastolatki. Kiedy rozpoczęła schodzenie, myśli Herberta skupione były na mało przyjemnych doznaniach minionej walki, stając się bezpośrednim elementem odsuwającym nową falę bólu. Nawet nie spostrzegł, w którym momencie ułożył zmęczony łepek do klatki piersiowej dziewczyny, z przymkniętymi powiekami obserwując cały proceder ostatnich minut jego uwięzienia. Dopiero dźwięk głosu uświadomił mu, że znaleźli się już na dole i wszelkie niebezpieczeństwo zostało zażegnane na tyle, aby mógł zeskoczyć wdzięcznie z dłoni na miękkie poszycie leśne. Odwrócony plecami do dziewczyny rozejrzał się niespiesznie, poniekąd ignorując prośbę zawartą w jej pytaniu i po kilku sekundach spojrzał oceniającym wzrokiem na połamane skrzydło. Wiedział, że przemiana nie będzie ani przyjemna ani prosta, dlatego potrzebował odpowiedniego poziomu skupienia, prosząc w myślach nieznajomą o ciszę podczas całego procederu przemiany. Zamykając ślepia i pochylając głowę czuł moc magiczną przenikającą na wskroś przede wszystkim bolesne miejsca, nawet tam gdzie kości zostały już złączone. Mary mogła zaobserwować ciemny dym pojawiający się z powietrza, otaczający coraz większe partie ciała kruka zwiększającego swoje rozmiary. Z początku to była jedynie poświata, ale ciemne pióra zaczęły wrastać w skórę wydłużających się kończyn i prostującego tułowia, rozwiewając się po kilku minutach wraz ze zduszonym krzykiem bólu z gardła młodego mężczyzny. Tych kilka kropel krwi, które wsiąknęły w zewnętrzną część kaftana dziewczyny nie niosły najmniejszego odzwierciedlenia dla strumyczka spływającego po ręce okrytej koszulą, niegdyś białą i pamiętającą zdecydowanie lepsze czasy niż dziś. Westchnął w końcu, czując nieprzyjemny ciężar atakujący nogi i nieśpiesznie, mało zgrabnie odwrócił się bokiem w stronę nastolatki, patrząc na nią błękitnymi tęczówkami odzwierciedlający niezadowolenie i cierpienie. – Dziękuję – odpowiedział zachrypniętym głosem, ponieważ struny głosowe odwykły już od używania mowy ludzkiej tak długo, jak przebywał w ptasiej postaci. Powstrzymując grymas próbujący wypełznąć na twarz dwudziestolatka, schylił głowę podkreślając swoją wdzięczność i bez dalszej elegancji przysiadł ciężko na ziemi, skupiając spojrzenie na rękawie przesiąkniętej szkarłatną cieczą. Odchrząknął, aby pozbyć się niewygodnej chrypki, jednak niewiele mu to dało, zbyt długo zwlekając z przemianą w naturalną formę. – Jeśli się nie brzydzisz, potrzebowałbym twojej pomocy jeszcze raz. – Zasugerował, zaciskając palce zdrowej dłoni tuż pod barkiem w celu zatamowania krwotoku rozerwanych naczyń w ręku. Względnie pozostawał niewzruszony widokiem krwi, odganiając od siebie wspomnienia z pola walki na korzyść spokoju płynącego z otaczającej ich przyrody i podbudowany miłosierdziem, jakie zaprezentowała nieznajoma. Podniósł na nią niepewny wzrok, czując jak ocenia jego bladą cerę naznaczoną piegami, podkreślonymi ciemnymi kręgami pod dolną powieką, jak próbuje zachęcić spojrzenie do zbadania reszty fizjonomii otoczonej zakurzoną i podartą w kilku miejscach koszulą oraz brązowymi spodniami wojskowego munduru. Mężczyzna sam prześlizgnął spojrzeniem po własnym ciele, zażenowany sztywnością wszystkich kończyn i częściowym paraliżem jeden z rąk, która mogłaby uchodzić za tę magiczną. Stopy pozbawione były nawet skarpetek, a Herbert wrócił do tamtego feralnego dnia, kiedy postanowił pożegnać się z ludzkim społeczeństwem na korzyść odkrycia własnej tożsamości w świecie zwierząt. Miał już prawie czterdzieści lat, ale jego ciało wciąż pozostawało młode jakby niedawno wkroczył w okres dorosłości, co niejako zachwyciło go. Podniósł wyczekująco wzrok na nieznajomą nastolatkę w próbach oceny jej reakcji na przemianę.
Gość
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Pią 22 Maj 2015, 18:52
Choć próbowała panować nad swoimi emocjami, uczyć się dawkowania uczuć i płynnej zmiany masek, Mary wciąż była nastolatką – istotą kształtującą się, podatną jak rozgrzana glina. Nie było więc nic dziwnego w tym, że jej twarz wyrażała więcej, niż mogłaby sobie tego życzyć. Zaintrygowanie, ostrożność, chłodne skupienie napiętej sprężyny gotowej do ruchu, gdyby pojawiło się zagrożenie. To i jeszcze więcej potrafiło dojrzeć wprawne oko zwrócone na twarzy Sterlingówny. Choć wydawała się posiadać wiele ostrych brzegów i klifów, z których nieostrożni mogliby spaść i roztrzaskać się, młoda czarownica starała się, by jej ruchy dodatkowo nie nadwyrężały zranionego kruczego skrzydła. Skoro już zdecydowała się ocalić go przed ostrym dziobem drapieżnika, niekonsekwencją i idiotyzmem byłoby w jej opinii nieuzasadnione okrucieństwo w tej materii. Schodząc powoli w dół pnia, wyraźnie czuła ciepło i ciężar stworzenia, nacisk niedużego łepka złożonego na piersi. Gdyby Herbert odpowiednio się wsłuchał, mógłby usłyszeć szybsze bicie serca wywołane mieszanką kilku czynników. Ba bum, ba bum. Krew szumiała w arteriach, pobudzając ciało do ruchu. Z rosnącym napięciem Mary zgrabnie podłożyła dłoń pod łapki ptaka, unosząc go do góry i uwalniając z tymczasowej kryjówki. Oczekiwała przemiany, choć najdrobniejszego wyjaśnienia, gdy skupiła całą uwagę na drobnej postaci, czując nagłą potrzebę sięgnięcia po różdżkę. Obracanie drewna w dłoniach często dawało jej spokój, pozwalało łatwiej skupić myśli, kiedy wszystkie komórki wydawały się rozedrgane i niespokojne. Opanowała jednak ten odruch, świadoma iż mogłoby to zostać opacznie odebrane, a póki nie miała ku temu powodu, Krukonka nie zamierzała atakować. Podniosła się jedynie, przekrzywiając lekko głowę, gdy kruka zaczął otaczać ciemny dym wytrącający się jakby z samego powietrza, połykający każdy odsłonięty dotąd fragment. Ptasie ciało rozrastało się, pęczniało, kształtując zupełnie nowe kończyny, aż w czasie trwającym ostatnie mgnienie oka, postawiło przed Mary mężczyznę. Nie miała żadnych przemyśleń co do płci ratowanego, ale widok wyraźnie zarysowanej szczęki pokrytej nieutrzymywanym w porządku zarostem i błękitnych oczu, w których ciężko dopatrywać się pozytywnych uczuć, wstrząsnął nią. Nie panując nad tym, napięła się, prostując jak struna i dumnie zadzierając nieco podbródek, by wydać się wyższą i silniejszą. Skinęła lekko głową w odpowiedzi na zachrypnięte podziękowanie, splatając ręce pod biustem. Gdy pierwszy szok powoli mijał, spojrzenie dziewczyny wędrowało po męskiej fizjonomii, jakby miało do tego pełne prawo. Zauważało sztywność, niepewność ruchów, rude włosy i piegi, którymi skóra nieznajomego była upstrzona jak osobistymi gwiezdnymi konstelacjami. Na swój sposób czarująca cecha. Powędrowało również w ślad za dłonią, której szczupłe palce zaciskały się pod zranionym barkiem – w ludzkiej postaci, rana zadana wcześniej przez orła, wyglądała na dużo poważniejszą. Mary przez dłuższą chwilę nie odpowiadała, zaciskając usta w wąską linię i ważąc w sobie możliwe rozwiązania. Ewentualne plusy czy też wrodzona dobroć popchnęły ją wreszcie do tego, by zsunęła rękawiczki z dłoni i sprężystym krokiem pokonała dystans, jaki dzielił ją od nieznajomego. Powoli przykucnęła przy jego boku, ignorując niereprezentatywny, wskazujący na włóczęgostwo lub ucieczkę stan, skupiając się na krwawiącej ranie. - Odsuń rękę – powiedziała spokojnie, nie używając w kierunku mężczyzny żadnego formalnego określenia. Wyglądał na starszego od niej przynajmniej o kilka lat, ale sytuacja jaka ich zastała wręcz wymagała skrócenia dystansu. Sterlingówna rozdarła szerzej materiał koszuli w okolicy zranienia, po czym sięgnęła do swojej przepastnej kieszeni – brązowa chusta i woreczek z podobnego materiału zostały wyjęte z niej z łatwością, jakby dokładnie wiedziała gdzie szukać. Zawartość torebki zakręciła w nosie ostrym, ziołowym zapachem, gdy dziewczyna rozwiązała jego koniec i sięgnęła do środka, nabierając w dłoń nieco suszonej, rozdrobnionej na konsystencję piasku mieszanki. Chwytając w łokciu rękę nieznajomego, ostrożnie nakierowała ją tak, by nieco uniósł kończynę, a potem z krótkim: - Będzie szczypało – posypała ranę. W mieszance musiało znajdować się coś więcej niż zioła, bo w kontakcie z krwią zaczęła się zbrylać, przylegać do skóry i czopować zranienie, wywołując dziwne, ni to zimne ni to palące uczucie jakby poduszki pełnej igieł wbitej delikatnie w ciało. Mary nie bała się czerwieni mogącej zabrudzić jej skórę czy ubrania, sięgając po chustę, której przeznaczeniem nigdy nie miało być zostanie opatrunkiem. - Nazywam się Mary Sterling, znajdujesz się niedaleko posiadłości mojej rodziny – zaczęła, zerkając przelotnie na twarz mężczyzny, nim zabrała się za obwiązywanie jego ręki. Z tej odległości jeszcze wyraźniej widziała wszystkie piegi. - A ty jesteś...? Wyglądasz, jakbyś od dawna był w drodze.
Harry Milton
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Wto 26 Maj 2015, 10:56
W pierwszych chwilach nie dostrzegł zmiany w zachowaniu nieznajomej, domyślając się tylko jak wiele zdziwienia musi kosztować ją ujrzenie młodego mężczyzny w tak dziwnym stanie, jaki samoistnie nazwał po prostu menelstwem. Pragnąc za wszelką cenę przemienić ewentualną niechęć dziewczyny, zainteresował się własnym ramieniem, aby nie czuła natarczywości w jego spojrzeniu ani negatywnych uczuć, jakie obecnie krążyły z dziwną intensywnością w żyłach. Wypuścił ciężkie powietrze z płuc, zdawałoby się – z rozdrażnieniem dla stanu, który zmusił go do przemiany w człowieka. Nie popędzając jej podczas podejmowania decyzji zwrócił uwagę na kilka nowych plam na spodniach, spowodowanych najpewniej minionymi utarczkami pod ptasią postacią. Suchość w gardle była nieznośnym dodatkiem do powrotu do rzeczywistości, chociaż wielokrotnie dbał o odpowiednie nawilżenie gardła. Nieśpiesznie przesunął językiem po spękanych wargach, przypominając sobie wczorajszą wieczorną porę spędzoną na piciu z niedaleko płynącego strumienia i zatęsknił za tamtym właśnie miejscem. Zerkając kątem oka na Mary widział kiedy zaczęła się zbliżać i w głowie ułożył sobie plan zaproponowania, aby podeszli właśnie w tamtą stronę, jeśli tylko rozmowa między nimi nabierze swobodnych cech ostrożnej sympatii. Była w końcu jedynie nastolatką, z obecnego punktu widzenia widział naturalne kształty jej twarzy i młodą cerę dojrzewającej dziewczyny, a więc również miała w sobie wiele z niepewności, strachu przez nieznanym czy chociażby podejrzliwość względem kruka zmieniającego się w odrapanego mężczyzny, który nie korzystał ze zdolności przemiany przez kilka ostatnich miesięcy. Może jednak tkwiła w niej głębsza ciekawość niż ta pchająca do zerknięcia w środek dziupli, zaraz po śmiałym odgonieniu drapieżnika? Bez ociągania wykonał polecenie dziewczyny, układając zakurzoną i pobrudzoną czerwienią dłoń na wysokości kolana, zbyt mocno zaaferowany odniesioną raną i pewnością w ruchach nieznajomej. Bezproblemowo rozdarła rękaw koszuli, odsłaniając sączącą się krew całkowicie przysłaniającą krawędzie rany – przynajmniej Harry nie potrafił jednoznacznie ocenić gdzie dokładnie doszło do uszkodzeń, zbyt mocno zaoferowany przekserowaniem myśli w inną stronę niż kontemplowanie bólu. - Imbir, korzeń mandragory, piołun i… – zagadnął dziewczynę, kiedy opanował grymas na twarzy i ochłonął na tyle, aby utrzymać chęć odsunięcia ramienia sprzed sypkiej mieszanki. Wypuszczając drżące powietrze z lekko rozchylonych warg, próbował opanować również odruch wrzasku z powodu nieprzyjemnego uczucia leczniczych ziół, wprowadzając do własnego ciała równowagę – choćby samego oddechu. Za wszelką cenę odsuwał od siebie bolesne uczucia, przywołując z pamięci znanych mu ziół, których wielokrotnie używał w przeróżnych sytuacjach. Tym razem nie potrafił uchwycić zapachu i konsystencji przynajmniej dwóch składników, przekonany że jeśli odgadnie je, od razu lżej będzie mu zaakceptować cierpienie. Skinął uważnie głową, przekierowując profil twarzy w jej stronę, wyłapując w międzyczasie jej pośpieszne, jakby badawcze i sprawdzające spojrzenie. Dopiero teraz uświadomił sobie, że nie potrafi z czystym sumieniem przekazać Mary informacji na temat własnej tożsamości. W bolesnym grymasie zamyślenia walczył z własnymi myślami, wyraźnie rozmyślając nad wypowiedzeniem prawdy, a jej zatajeniem. – Herbert Lestoat – powiedział tonem niepewnym, jak gdyby oczekiwał ataku ze strony dziewczyny. Albo chociaż zdziwienia wypełzającego na jej twarz. Odchrząknął, aby pozbyć się uporczywie utrzymującej chrypki, po raz kolejny klnąc na brak wody w pobliżu. – Wszystko zależy, który mamy rok – po dramatycznej pauzie, dodał nieśpiesznie, jakby w ramach wyjaśnienia: - od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego nie korzystałem z przemiany w człowieka, dlatego wyglądam, tak jak wyglądam. – Mówił trochę koślawo, jakby naprawdę zapomniał w jaki sposób porusza się mięśniami dookoła ust, jednak podczas kolejnej wypowiedzi można było dostrzec coraz gładsze wypowiadanie poszczególnych słów. Poprawił rękę, aby Mary mogła bez przeszkód wiązać brązową chustę dookoła zakrawionej kończyny. W międzyczasie, Herbert odkrył w sobie pewnego rodzaju tęsknotę, którą uciszał tylko i wyłącznie ze względu na dobroduszne, właściwie miłosierne zachowanie nastolatki. Nie potrafił odsunąć od niej uważnego spojrzenia, którym lustrował każdy fragment upięcia jej włosów, odzieży czy rys twarzy. – Mary Sterling, czy bałabyś się, gdybym powiedział, że nie jestem czarodziejem? – dźwięk tych słów uporczywie wbijał się w tył czaszki mężczyzny, który łapczywie pochłaniał mikro reakcje zachodzące w ciele dziewczyny, zbyt mocno zamknięty z własnymi demonami, aby wejść bez szwanku dla psychiki, a przede wszystkim: racjonalnego myślenia. Bez odwracania spojrzenia, Herbert przesunął nogą, podwijając ją bliżej siebie, jak tylko palące, ostre słońce przebiło się między koronami drzew i zapragnęło przysporzyć mu dodatkowego bólu.
Gość
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Pią 29 Maj 2015, 22:08
Gdyby nie doświadczała tego wszystkiego na własnej skórze, Mary z dziecinną łatwością mogłaby zakwalifikować zarys sytuacji, w jakiej się znalazła, w kategorię szalonych ułud. Wiecznie obserwując swoje otoczenie oraz kalkulując najkorzystniejsze rozwiązania nie widziała się w roli cudzej zbawczyni, ba! Nigdy nie aspirowała do takiej roli, nie chciała mieć na głowie całego świata. Zapewniając przetrwanie przede wszystkim sobie mogła być pewna, że w odpowiednim momencie da radę pomóc tym, którzy zasługiwali na wyciągnięcie pomocnej dłoni – ludziom ważnym, ludziom kochanym, ludziom niezastąpionym. Nie będąc tym, kim wydawał się na pierwszy rzut oka, Herbert oszukał system zasad, które kultywowała Mary, nieuświadomionym i niezamierzonym podstępem przypuszczając na nie skuteczny zamach. Bodło to w pewien sposób w dumę nastolatki, którą zawsze ciężko było oszukać nawet własnej rodzinie – nie bała się patrzeć w oczy, wyłapywała najdrobniejsze słabości w tonie głosu. Być może tak wiele osób w szkole uciekało od niej, nie chcąc wdawać się w głębsze rozmowy i narażać na dokładniejsze zwrócenie uwagi. Mężczyzna na szczęście nie narzekał i nie opierał się poleceniom, podbudowując nieco zranioną dumę. - Nasiona skalnej tykwy, liść jadowitej tentakuli, łuska salamandry – odruchowo dopełniła wypowiedź nieznajomego. Mieszanka, którą powszechnie stosowali członkowie jej rodziny nie była jakąś wielką tajemnicą, a jedną z tych receptur, na jakie współcześni uzdrowiciele zwykli kręcić nosami, bo obok przyspieszonego gojenia ran nie uśmierzała bólu. W mniemaniu Krukonki lepiej było chwilę pozagryzać zęby, niż spędzić dodatkowy czas w łóżku w oczekiwaniu na pełne zasklepienie poważniejszych zranień. Ciekawym był jednak fakt, że nieznajomy bez problemu zdał się odgadnąć choć część składników – ich aromaty mieszały się w ciężki opar, w którym wyszczególnienie jednej nuty zapachu zdawało się niemożliwością. Dziewczyna przekrzywiła lekko głowę, dłuższą chwilę przypatrując się w bezruchu twarzy Herberta – jeśli oczekiwał, że jego personalia wywołają z jej strony jakąkolwiek reakcję, przeliczył się. Pierwszy raz słyszała nazwisko Lestoat. Zdecydowanie bardziej zaciekawiła Sterlingównę wzmianka o latach spędzonych w ptasiej postaci. Kto inny jeśli nie uciekinier mógł posunąć się do tak drastycznie ostatecznych decyzji? - Mamy rok pięćdziesiąty piąty – powiedziała z pewnym zamyśleniem, na krótką chwilę porzucając układanie chusty pod ręką mężczyzny. Choć podsunięty przez los w sposób zupełnie nieoczekiwany, wywołujący z jednej strony rzadkie odruchy delikatności z drugiej nutę niechęci, Herbert wzbudzał w Mary przede wszystkim niezdrowe zaintrygowanie. Niezdrowe dlatego, że sięgało głęboko, uczepiało się tuż za ośrodkiem instynktu samozachowawczego, pociągając za struny których nie powinno się dotykać. Zmuszając się do oderwania wzroku od konstelacji piegów pokrywających każdy kawałek skóry mężczyzny, przeniosła spojrzenie z powrotem na ranę oraz prowizoryczny opatrunek, który właśnie zakładała. Nie za mocno, by całkiem nie odciąć krążenia, ale na tyle ciasno, żeby nie zsuwał się z miejsca, w jakim winien pozostać. Raz, dwa i supeł. Chłodny dreszcz spłynął wzdłuż kręgosłupa nastolatki na dźwięk ostatniego pytania. Choć wcześniej nie miała problemu z patrzeniem na Herberta, teraz wzrok Mary podniósł się powoli – mimo tego w błękicie jej oczu ciężko na próżno doszukiwać się paniki. Napięciu we wszystkich mięśniach bliżej było do ostrożności. Odruchowo wyprostowała kręgosłup, unosząc lekko brodę i wypuszczając spomiędzy ust głębszy oddech. Cofnięciu jednej z nóg mężczyzny nie przypisała żadnego znaczenia bardziej zaabsorbowana odczytywaniem wyrazu jego twarzy. - A czy zamierzasz mnie skrzywdzić? – spytała, opierając dłoń na udzie. Choćby chciała, w tej sytuacji nie mogła dyskretnie sięgnąć po różdżkę ukrytą pod kamizelką. Na ten moment jej jedyną bronią oraz tarczą pozostawały słowa. - Uratowałam ci życie i opatrzyłam ranę, Herbercie – dodała z mocą, specjalnie posługując się jego imieniem. - Nieelegancko byłoby zjadać kogoś, kto ci pomógł. Kimkolwiek jesteś. Kąt ust blondynki uniósł się w uśmiechu, który wydawał się być zupełnie nie na miejscu. Reakcją człowieka szalonego. Igrała z ogniem, ale w jakiś sposób sprawiało jej to satysfakcję.
Harry Milton
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Sob 30 Maj 2015, 11:57
Właściwie bez szczególnego zainteresowania wymalowanego na twarzy wsłuchiwał się w wypowiedź dziewczyny, której myśli teoretycznie powinny być na wskroś przejęte poszczególnymi etapami wiązania prowizorycznego opatrunku na jego ramieniu. Pozbawił się dokładniejszej analizy rany, przekonany że nie jest ona na tyle poważna, aby uznać ją za śmiertelną i w trybie natychmiastowym poprawić ilość utraconej krwi w organizmie. Nastolatka w należyty sposób – taki jak oczekiwał – spełniła jego oczekiwania, podając nieksiążkowe zastosowanie poszczególnych składników uchodzących za dość efektywne, jeśli chodzi o zasklepianie wewnętrznych tkanek, takich jak kości czy mięśnie. Powstrzymując drażliwą potrzebę wyzbycia się napięcia krążącego w żyłach zacisnął mocniej szczęki, chwilę przed tym jak dziewczyna w bezruchu próbowała przenikliwym wzrokiem dotrzeć do jego myśli i wydobyć najciekawsze fragmenty dla własnych celów. Domyślał się, które z wypowiedzianych kwestii ją najbardziej zaintrygowało, wprowadzając niejaką dysharmonię do dotychczasowego świata pełnego równowagi – wysnuł bowiem śmiałe podejrzenie odnośnie jej upodobań, tylko i wyłącznie na podstawie powagi ściągającej ostre rysy twarzy nastolatki oraz kilka mniejszych cech, jakie zdołał dostrzec przez płachtę bólu, zniecierpliwienia i irytacji. Skinął głową z lekkim ociąganiem, ponieważ myślami przebywał już w zupełnie innej rzeczywistości, właściwie innym wymiarze otaczającego ich świata, mknąc ku przeszłości i bolesnym wspomnieniom ściskającym serce. Nieobecnym wzrokiem śledził ruchy dłoni Mary, nie dostrzegając w tym ani wprawy ani pewnego rodzaju zaangażowania, zbyt pochłonięty intensywnymi myślami, w jaki sposób czas przemknął jak pośpiesznie. Pięć lat brzmiało zadziwiająco obco w jego ustach, kiedy poruszył nimi bezwładnie i bez dźwięku powtórzył liczbę krążącą niczym sęp czekający na ten kluczowy moment śmierci ofiary. Pochłonięty własnymi myślami zapomniał na kilka chwil o obecności dziewczyny, czując na spiętych barkach ciężar minionych lat i utraconych szans, dostrzegając dopiero teraz głupotę własnego postępku i dopiero błyskotliwa myśl wyrwała go z bezdennej rozpaczy, jaka szykowała się do zarzucenia swego płaszcza. Podniósł nagle otrzeźwiałe spojrzenie wprost w błękitne tęczówki Mary, dostrzegając w nich coś więcej poza podejrzliwością i ostrożnością. Niewypowiedziane słowa zawisły między nimi czym groźba, a potęga gęstniejącej atmosfery przyprawiała go o przyjemne dreszcze krążące tuż nad zesztywniałym karkiem. Chaos myśli wybuchł w głowie Herberta ze zdwojoną wręcz siłą, więc zmrużył powieki i zerknął w kierunku wznoszącego się słońca, jedynego przeciwnika nad którym nie potrafił zapanować. Nie dziwił się naturalnym odruchom nastolatki, doceniając ją bardziej niż na to zasługiwała za wstrzemięźliwość w gwałtownych ruchach podpuszczających ciało do ucieczki. „Nieelegancko byłoby zjadać kogoś, kto ci pomógł” – te słowa rozbawiły go tak niemiłosiernie, że powrócił spojrzeniem do wpatrującą się z napięciem Mary, a echo jego czystego śmiechu pomknęło między drzewami. Sztywność ciała powstrzymywała go przed dokonywaniem gwałtownych ruchów, dlatego też powolnymi ruchami wycierał zakrwawioną dłoń o nogawkę spodni, rozpoczynając krótkie wyjaśnienia: - wiele osób mogłoby powiedzieć, że nigdy nie byłem elegantem – zanim jednak pozwolił dziewczynie zareagować na te słowa, zanim jeszcze zdążyła zaczerpnąć powietrza w histerycznym odruchu, dokończył wypowiedź. Rozbawienie wciąż krążyło po jego ciele, wzburzając poszczególne słowa i nadając im frywolnego wydźwięku: - masz moją dozgonną wdzięczność za pomoc i , choć może wydawać się to dziwne, nie zamierzam poniżyć cię i przyrównać do swojego śniadania. W błękitnych oczach młodego mężczyzny zabłyszczało coś innego niż skrywany głęboko gniew i smutek, a dotychczasowa mgła przysłaniająca spojrzenie ustąpiła czemuś weselszemu. Poczuł dziwną chęć podzielenia się z Mary całą posiadaną wiedzą, odkrywając w sobie spustoszone miejsca po pięciu latach samotności – jakkolwiek czuł irracjonalność pragnień, nie potrafił wyzbyć się zainteresowania tą niezwykle opanowaną nastolatką. Podtrzymując zaraźliwy uśmiech na twarzy, poruszył się niespokojnie, ponownie zerkając w kierunku koron drzew coraz marniej skrywających promienie słoneczne. Wielokrotnie pałaszował lekkość własnego ciała i przemiłe ogrzewanie piór, kiedy pokonywał porankami długie dystanse dzielące gęste puszcze rozniesione po całym kontynencie i do głowy mu nawet nie przyszło, że tak szybko przypomni sobie o dyskomforcie w pierwotnej postaci. Krótkie zerknięcie w stronę nieba było nawykiem dopiero co wyrobionym, kiedy myśl o bezsensownym bólu stanowczo opanowała jego myśli – wyprowadzone z oskarżeń Mary. – Jeśli cię tu uspokoi, posilam się zwierzętami od osiemn… – urwał na moment i wpadł w głębokie zamyślenie, prezentujące się przez głęboką zmarszczkę między brwiami. W podobny sposób obliczał różnicę między aktualną datą a ostatnim momentem, kiedy przechadzał się po ziemi bez pomocy skrzydeł. – Od niespełna dwóch dekad - nie trudząc się nad podaniem dokładnych informacji, postanowił pójść po najmniejszej linii oporu, patrząc z nieufnością na nastolatkę w taki sposób, jakby czekał na jej krzyk albo panikę. Cokolwiek, co utwierdziłoby go w przekonaniu, że ludzie nie przyzwyczaili się jeszcze do prawdziwej natury wampirów i widzą w nich jedynie pierwotną formę zagrożenia, nie próbując nawet poznać ich kultury, społeczeństwa, choćby durnej genealogii! - Tylko radziłbym ci nie mówić nikomu, że poznałaś Herberta Lestoata, z dość prostego względu – nawet nie sądził, że swoimi dalszymi słowami wzburza chorobliwą fascynację Mary, która trzymała w swoich rękach coraz większe kawałki tajemniczej układanki. – od dziesięciu lat jestem uważany za martwego. – Dodał to z tak sympatycznym uśmiechem rozpierającym kości policzkowe, że ponownie poczuł uciążliwy ból w klatce piersiowej i nie potrafił dokładnie ocenić własnego stanu emocjonalnego. Mieszanina złości, poczucia odrzucenia, radości, samotności, sarkazmu: to wszystko i jeszcze więcej czyniło z Herberta nieprzewidywalnego osobnika, co czuł w każdym zastygłym fragmencie swojego ciała. Westchnął ciężko, ostatecznie przesuwając zdrową dłonią po twarzy w marnych próbach odzyskania umiejętności trzeźwego myślenia. - Te pięć lat to pomyłka. Nie masz może jakiejś wody w tym magicznym kuferku? - Zagadnął, przecierajac wciąż opuszkami palców wewnętrzne kąciku oczu.
Gość
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Sob 13 Cze 2015, 21:01
Raz, dwa. Przewiązać. Zrobić supeł. Dźwięki obudzonego do życia lasu zlewały się w przyjemny szum, jednocześnie wyostrzając i kojąc zmysły. Ci, którzy potrafili słuchać, mimowolnie stawali się częścią niewidocznej orkiestry, uzupełniając ją o własny oddech i bicie serca. Zapach krwi łaskotał nos, zdawał się ciężko osiadać na dłoniach, przylegać do nich jak spragniony pieszczot kociak. Jakkolwiek irracjonalne by się to nie wydawało, w tyle głowy Mary zamajaczyło dziwne przeświadczenie, że ta krew, która nieco splamiła jej palce, gdy wiązała opatrunek, jest w jakiś sposób inna. Jakby gęstsza, bogatsza, w głębszym odcieniu znajomej czerwieni. Teoria pozornie znikąd nagle wydała się nie tak zwariowana, kiedy Herbert ni z tego ni z owego przyznał się, że nie jest czarodziejem. Jak więc wytłumaczyć przemianę w zwierzę, jeśli nie należał do grona animagów? Kłamstwem byłoby uważać, że dziewczyna w żaden sposób nie poczuła strachu – lęk przed niedoprecyzowanym niebezpieczeństwem posłał w dół jej kręgosłupa lodowate dreszcze, które zaraz rozkwitły gorącem, gdy rudy mężczyzna wybuchnął śmiechem po tym, co powiedziała. Czy to naprawdę było aż tak zabawne? Ciężko stwierdzić z niepewnej pozycji. Mary mimowolnie oblizała dolną wargę – była to jedyna zewnętrzna oznaka tego, jak naprawdę się w tej chwili poczuła. Szybko i gwałtownie odepchnęła od siebie te upokarzające emocje, na nowo szukając w sobie równowagi. Był to w jej wykonaniu proces już prawie zautomatyzowany, nawyk jaki regularnie starała się wyrobić, by skuteczniej oraz pewniej poruszać się w przestrzeni świata. Ładnie wykrojone usta nastolatki wygięły się nieco w łuk. - To dobrze. Źle wyglądałabym w sałatce, moja cera nie lubi się z zielonym – odparła z delikatną nutą sarkazmu, pewnie spoglądając w oczy Herberta. Gdy nie uciekał wzrokiem, lub nie wbijał spojrzenia w przypadkowy punkt, cechowały się dużą ekspresją – Mary podobała się ta gra błysków i cieni. Cały stanowił zagadkę, którą od początku rozmowy sukcesywnie oglądała ze wszystkich stron, szukając zagłębień, w jakie można wsunąć palce, odnaleźć ukrytą dźwignię i obejrzeć co kryło się tuż pod pierwszą warstwą tajemnicy. Sam mężczyzna nie utrudniał tego procesu, wyraźnie spragniony kontaktu. Kawałek za kawałeczkiem sięgał w głąb, wkładając w dłonie Mary podarte wskazówki oraz tropy. Nie mówił wprost, niejako wyzywał ją na pojedynek, w którym liczył się intelekt a nie siła mięśni. Teraz musiała tylko poukładać to wszystko w jedną całość. Szukając w zasobach pamięci informacji, które mogłyby okazać się kluczowe, przekrzywiła nieco głowę w wyraźnym zainteresowaniu, gdy Herbert podsunął jej kolejną wskazówkę – pożywianie zwierzętami. O dziwo nie była tym faktem specjalnie zszokowana, przyjmując już do wiadomości, że znajomości tej w żaden sposób nie można próbować wkładać w zwykłe ramy. Co wyglądało jak człowiek, potrafiło zmieniać się w kruka, a w jadłospisie posiadało zarówno ludzi jak i zwierzęta? Poprawka: nie co, a kto. Siedzący przed nią mężczyzna nie był bezmyślnym stworzeniem prowadzonym instynktem. Jasne brwi nastolatki uniosły się, a zaraz po tym dziewczyna roześmiała się krótko i dźwięcznie. Uciekające z warkocza kosmyki zafalowały przy twarzy, muskając policzki, których dotknął rumieniec wywołany śmiechem. - Widziałam wiele osobliwości – zaczęła, przykładając wierzch chłodnej dłoni do szyi, by łatwiej się uspokoić - Ale nigdy tak żywotnego nieboszczyka. Właśnie to, jej własne słowa spowodowały przeskok impulsu między odpowiednimi neuronami, przywołując z pamięci informację, która zespoliła ze sobą kawałeczki zagadki, jaką stanowił Herbert Lestoat. Czy aby na pewno jednak miała rację? Zabawne, że to właśnie nikła wiedza o mugolskich przekonaniach przywołała wspomnienie lekcji Obrony Przed Czarną Magią. - Pięć lat to niewiele dla kogoś długowiecznego – rzuciła, od razu chcąc przetestować, czy dobrze myślała. Obiecała też sobie po powrocie do domu poszukać informacji na temat kogokolwiek nazwiskiem Lestoat – Herbert musiał mieć jakąś rodzinę i nawet jeśli nie trafi na wzmianki bezpośrednio o nim, dowie się czegoś pośrednio przydatnego. Spytana o wodę, Mary ponownie tego dnia wsunęła dłoń do zaczarowanej kieszeni, odnajdując niedużą, blaszaną manierkę na wytartym, skórzanym pasku. - Jest zaklęta tak, by woda nigdy się w niej nie skończyła – powiedziała, podając przedmiot mężczyźnie. Otwarcie korka powodowało podniesienie w powietrze mocnego zapachu imbiru. Czując mocniejsze uderzenia serca we wnętrzu klatki piersiowej, młoda czarownica wreszcie przysiadła na fragmencie trawy osuszonej przez słońce z rosy, krzyżując przed sobą nogi. Światło padające bezpośrednio na złociste włosy sprawiało, że wyglądały na niemal białe.
Harry Milton
Temat: Re: Po lesie chodzą strachy Nie 14 Cze 2015, 15:44
Pod postacią zwierzęcia nie odczuwał dyskomfortu spowodowanego światłem słonecznym, dlatego też witał poranki z przyjemnym zainteresowaniem i radością. Przymus przeistoczenia się w pierwotną formę spowodował natłok nieprzyjemnych doznań związanych z podwyższeniem progu nietolerancji na promienie, a odwykłe od ostrej bieli oczy, zaczęły drażnić coraz bardziej. Mrużenie ich na niewiele się zdało, chociaż wielokrotnie zatrzymywał spojrzenie na pozornie nieistotnym elemencie otoczenia. Nieustanne pragnienie wejścia do zacienionego miejsca krążyło w świadomości mężczyzny pomimo rozgrywającej się sceny zaufania, której był nie tylko reżyserem, ale inicjatorem. Jedynie część umysłu zarejestrowała nerwową gamę mimicznych ruchów Mary, bagatelizując je w niewłaściwy sposób, umniejszając tym samym ich wartości. Może śmiechem próbował rozładować napiętą atmosferę między nimi, równocześnie odszukując w sobie pokłady zrównoważonego rozsądku i ostrożności, zagubionych na przestrzeni zwierzęcej formy? Tkliwy komentarz uwiązł w gardle Herbertowi, kiedy spojrzał pilniej na niewinnie wykrzywione w uśmiechu usta nastolatki, a zamiast nich dostrzegł błysk figlarności w zielonkawych tęczówkach. Złapała go w sidła pełną swobodą wypowiadanych słów i brakiem krępacji, pomimo jawnego niebezpieczeństwa nakazującego zachowanie resztek przyzwoitości i oddalenia w pośpiechu, gdzie ryzyko nie imało się grzecznych, dobrze wychowanych panien. Na bladej twarzy wampira pojawił się nieokreślony uśmiech, który nosił w sobie znamiona rozbawienia i figlarności charakterystycznej dla rówieśników dziewczyny, a nie długowiecznej istoty. Nagłe pragnienia uciszyły się jak ręką odjął, a energia płynąca z sylwetki Mary opływała ciasnym kokonem ciało – zdawałoby się – schorowanego wampira. Również i ona stanowiła zagadkę, której rozwikłanie zdeklasowało wcześniejsze priorytety Herberta. Z echem dźwięcznego śmiechu w głowie, patrzył na dziewczynę bez dłuższej chwili przerwy, jaka można stracić na mruganie powiekami. Mało trafny komentarz rozbawił jeszcze mocniej mężczyznę, jednak nie pozwolił on sobie na kolejny wybuch, powoli odzyskując kontrolę nad rozszalałymi we wnętrzu emocjami. Ograniczając się jedynie do większego uśmiechu odsłaniającego zęby westchnął bezgłośnie i wyprostował plecy, które od dłuższej chwili były zgarbione z powodu pozycji jaką obrał. Coś na wysokości jego karku strzyknęło nieprzyjemnie, jednak zostało zagłuszone dźwiękiem coraz przyjemniejszego głosu, z którego odeszła chrypka: - być może, jednak czuję sztywność na całym ciele i nie określiłbym siebie żywotnym. Z pewnym niedosytem pozostawił tę kwestię, kątem oka zerkając na dłoń dziewczyny wędrującą w okolicę szyi. Zgodnie z zasadą naturalnego przełamania stereotypów nie powinien patrzyć w tamtą stronę, jednak wyłapując najmniejszy ruch Mary, dostrzegał w sobie coraz głębsze pragnienia sięgające strun osamotnionej duszy nawołującej do towarzystwa, do rozmowy, do bycia. – Pha! – Prychnął, niewyraźnie burząc pogląd dziewczyny na temat długowieczności i czasu pojmowanego w innych kategoriach niż reszta społeczeństwa. Zanim zdążył dostrzec uniesioną brew w niewypowiedzianym pytaniu o wyjaśnienie, dokończył: - możliwe, że usłyszałabyś potwierdzenie od innych mego pokroju, ale .. jakby to ująć.. – teatralne zamyślenie w wykonaniu Herberta prezentowało jedynie zmarszczone czoło i lekki uśmiech krzątający się przy ustach – …jestem wyjątkiem od reguły. Być może to tylko liczba, bo choć minęło tyle czasu, odnoszę wrażenie jakby przeszłość była wczoraj. Rozumiesz, co mam na myśli? - aby wyjaśnić jej własny tor rozmyślań, musiałby opowiedzieć o wydarzeniach skłaniających go do tak radykalnego przemianowania swego życia jakim była przemiana w kruka i życie wśród zwierząt jako jeden z nich. W jasnych oczach wampira tliła się nadzieja zupełnie nie związana z wypowiedzianymi słowami, o której istnieniu Herbert nawet nie wiedział. Czuł jedynie, że Mary zostanie w jego pamięci na bardzo długo jako osoba odważna i śmiała w pokonywaniu barier stawianych przez społeczeństwo, a nawet zdrowy rozsądek; jako ta, której spojrzenie pali od środka i zmusza do przemyślanych odpowiedzi, aby w ostatecznym rozrachunku rozlać przyjemne ciepło po trzewiach. Bez słowa wyciągnął dłoń po zaczarowany napój, przytłoczony myślą o potędze czarów niedostępnych dla jego użytku z powodu ograniczeń nałożonych na jego rasę. Odkręcając korek przygarbił nieznacznie plecy i pochylił nad rozsuniętymi nogami, jak gdyby szykował do mycia włosów. Podczas pośpiesznego łykania życiodajnej wody nie mógł jednak rozpiąć guzików od koszuli i musiał z tym odczekać aż do momentu, gdy pierwsze pragnienie zostało ugaszone. Żar palący jego gardło zniknął w zapomnieniu ukojenia, jakie przyniosło mu niecodzienne spotkanie z Mary. – Często bywasz w tej części lasu? – Nawet nie zerknął w kierunku dziewczyny, odkładając przedmiot na trawiastą kępę podłoża, aby oprzeć o udo sam otwór. Dopiero mając wolną rękę rozchylił kołnierzyk koszuli i przyciągnął do tył, odkrywając kolejny fragment osmolonego brudem i potem ciała. Wtedy też zerknął na nastolatkę podsiadłą obok i posłał jej niezobowiązujący uśmiech, który nie niósł ze sobą żadnego znaczenia prócz podtrzymania sympatycznej atmosfery. Pierwsza fala chłodnej wody spłynęła na Herberta razem z uczuciem ukojenia, które zachęciło go do zamknięcia powiek i rozkoszowania tą chwilą przyjemności podarowanej jedynie dobrym sercem nieznajomej. Teoretycznie nie było to nic wielkiego, jednak dla osoby dobrowolnie wybierającej wygnanie zimna woda stanowiła luksus. Poruszył nieśpiesznie głową na boki, wlewając chłodną wodę na przykrytą popiołem głowę, zaś woda spłukiwała dotychczasowe trudy podróży, uwidaczniając rdzawe przebłyski krótkich włosów mężczyzny. Poranek rozświetlał niewielkie kępy trawy, przebijając się promieniami słońca przez gęste konary drzew, jednak temperatura powietrza nie była należycie wysoka aby przedłużać precedens ochłody bardziej niż to potrzebne. Koszula przy karku Herberta nasiąknęła wodą, a spływające krople wsiąkały w kolejne fragmenty niezabezpieczonego materiału, aby w ostatecznym rozrachunku zniknąć pod ściółką leśną. Odstawił manierkę na wcześniejsze miejsce, niespiesznie zakręcając ją i dopiero potem przetarł dłonią po oczach przysłoniętych kroplami. – Kąpiel to może nie jest, ale równie przyjemne. Dziękuję – przerwał symfonię dźwięków swoim głosem i z większą werwą przekazał przedmiot Mary, chociaż na ułamek sekundy przytrzymał ją gestem, aby spojrzeć w głąb zielonych oczu. Zaledwie ulotna chwila, w której powaga splotła się z błyskiem uwielbienia w oczach Herberta.
Mary nigdy nie wierzyła w przeznaczenie. W powierzanie własnego losu niewidzialnym, kapryśnym dłoniom i pozostawanie pasywnym wobec nurtów, którymi płynęło życie. Nie godziła się na to, z nieukrywaną pogardą patrząc na wszystkich zbyt przerażonych, by podnieść głowę, wspiąć się na sterówkę i pewnie przejąć dowodzenie nad własnym, jednoosobowym statkiem. Jedynym, prawdziwym kapitanem na okręcie Sterlingówny mogła być tylko ona sama. Dlaczego więc nie mogła się pozbyć dziwnego wrażenia, że w tej krótkiej chwili, w tym spotkaniu rozgrywającym się w cieniu drzew, stanowiła jedynie trybik w większej machinie, który ktoś umieścił tam, gdzie sobie tego życzył? Nonsens. Przeznaczone im lub nie, będące wynikiem przypadku czy innej mistycznej siły o bliżej nieokreślonym imieniu, Mary cieszyła się z tego spotkania. Choć wyglądem przypominał w pierwszej chwili brudnego włóczęgę (co w sumie nie było tak dalekie od prawdy), Herbert miał w sobie coś, co w specyficzny sposób oddziaływało na atomy, z których złożona została jasnowłosa Krukonka. Przyciągało je, wprawiało w subtelne drgania. Zwykle tak ostrożna wobec nowo poznanych osób, nie potrafiła odejść, gdy nakazywał to rozsądek. Jeszcze trochę, jeszcze tylko jedną chwilę dłużej. I jeszcze jedną. Cóż, jednego Mary była zdecydowanie pewna, nawet po tak niedługiej rozmowie – pan Lestoat stanowił o wiele bardziej interesującą oraz intrygującą jednostkę, niż rówieśnicy z którymi obcowała w Hogwarcie. Pokusiłaby się nawet o stwierdzenie, że jego umysł działał w większych abstrakcjach i na ciekawszych częstotliwościach w porównaniu do większości kadry nauczycielskiej. Była to jednak tylko teoria, bo z żadnym profesorem nie zżyła się na tyle, by móc wydawać podparte dowodami sądy o ich osobowości. - Nie mogę powiedzieć, że w pełni rozumiem, bo nigdy nie byłam w podobnej sytuacji – zaczęła, mrużąc lekko niebieskie oczy, gdy Herbert pociągnął temat straconych lat - Ale sądzę, że pojmuję, z czego wychodzisz. Wszystko jeszcze przede mną, ale dorośli lubią wspominać, jak w pewnym momencie życia czas zaczyna pędzić, a młodość była ledwie wczoraj. Na moment odwróciła spojrzenie w bok, wykrzywiając lekko usta, gdy pojęła, jak to musiało zabrzmieć. W świetle prawa wciąż była ledwie dzieckiem, istotą niedojrzałą, niezdolną do stanowienia o samej sobie, a siedzący przed nią wampir musiał przeżyć o wiele więcej, niż wskazywał na to tylko wygląd. Ledwie pokrywający się piórkami pisklak oraz jastrząb. Kiedyś i ona się nim stanie. Mary mrugnęła krótko, odsuwając od siebie gorzkie poczucie niedookreślonej porażki, która ciążyła jak kamień w dole brzucha. Podając mężczyźnie zaczarowaną manierkę, na powrót skupiła na nim uwagę, nie chcąc teraz myśleć o rzeczach nieprzyjemnych – nic teraz nie poradzi na wolny upływ czasu, może go tylko wykorzystywać najlepiej, jak potrafi. Końce źdźbeł trawy załaskotały lekko wnętrze jej dłoni, gdy musnęła je w przelotnym ruchu, sięgając ku kępce wierzbówki. Zerwała przy łodydze jeden z wielu fioletowych kwiatków i obróciła go w palcach, by zająć czymś dłonie, zamiast splatać je nerwowo na skrzyżowanych nogach. Gdy wierzbówka przekwitnie, będzie można ściąć rośliny, oberwać liście, a następnie je sfermentować i wysuszyć – zaparzona z nich ichniejsza wersja herbaty pachniała i smakowała obłędnie. Na pewno dużo lepiej niż zwykły Earl Grey, którym tak zachwycali się wszyscy na wyspach. Jabłko Adama wyraźnie zarysowane na szyi Herberta unosiło się i opadało z każdym kolejnym łykiem. Mary tylko uśmiechnęła się lekko, przekrzywiając głowę i kontynuując bezwiedną zabawę fioletowym kwiatkiem trzymanym w ręku. - Codziennie wychodzę – zaczęła, zdmuchując w bok kosmyk włosów, który nieznośnie opadł jej na oczy. - Ale czy jestem tu, czy gdzie indziej... Zależy dokąd poniosą mnie nogi. Siedząc ciągle w tych samych miejscach, nie odkryję nic nowego. Dziewczyna zagryzła lekko dolną wargę, stając się świadkiem zaimprowizowanej kąpieli wampira. Chciała odwrócić wzrok, borykając się z odczuciem, że to w jakiś sposób prywatny moment, ale gdy wreszcie jej się to udało, kątem oka mimo wszystko zerkała na mężczyznę. Ciekawość pierwszym stopniem do piekła – a przynajmniej tak lubili powtarzać mugole. Wcisnęła krótką łodyżkę fioletowego kwiatka za kosmyk włosów, którym okręciła i zabezpieczyła koniec warkocza, po czym wyciągnęła dłoń po zwracaną manierkę. Niestety z przyzwyczajenia podniosła też wzrok na tymczasowego kompana, by odpowiedzieć, że nie było za co dziękować, to tylko trochę wody, gdy wampir uchwycił jej spojrzenie. Nie do końca wiedziała, jak zinterpretować to, co zobaczyła w jego oczach. Nie naśmiewał się z dziecka, które widziała w niej większość magicznego świata, choć niedługo miała prawnie wstąpić w szeregi dorosłych. Zdawał się nie szukać miejsc, w których mogły nastąpić potknięcia, a raczej... Ciepło musnęło kark Mary, litościwie nie ośmielając się dotknąć policzków. - Zamierzasz tu zostać? – zapytała, jakby w tej krótkiej chwili ciszy nie zdarzyło się absolutnie nic nadzwyczajnego. Nie mogła otwarcie pokazać, że poruszyło ją zachowanie Herberta, głupia nastoletnia duma jej na to nie pozwalała. Upewniła się, co do szczelności manierki, a potem odłożyła ją obok siebie w trawę, układając dłonie na udach. Bez żadnego przedmiotu w palcach, luźno splotła je ze sobą.