|
| Gabinet Francisa T. Lacroix | |
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Sro 01 Kwi 2015, 18:43 | |
| - Nie martw się tym. Ostatecznie, to tylko zegarek. - odparł, lekko rozbawiony jej zakłopotaniem, którego jednak nie chciał wywoływać ani trochę. Gdyby chciał kupiłby sobie nowy, jednak te czy inne czynniki sprawiały, że polubił nawet ten zegarek jeszcze bardziej. Moze to kwestia spracowanego paska, ułożonego idealnie pod jego przegub, może pękniętego szkiełka, do którego zdążył się przyzwyczaić, może miarowe tykanie wkradło się w jego głowę na tyle, że traktował to jako stały element. Kto wie. Każdy miał małe dziwactwa. Życie było przewrotne, w ten najmniej przewidywalny, ale najbardziej brutalny sposób. Człowiek, którego Francis próbował nauczyć wszystkiego, co umiał sam. Człowiek, któremu Lacroix poświęcił dużo, prawie całego siebie. Człowiek, którego w pewnym momencie zawiódł, ale kochał mimo wszystko nadal, miłością trudną, ale szczerą, czającą się gdzieś w głębi zmęczonego już wszystkim serca stażysty. Był tym samym człowiekiem, który z gracją muzyka przesunął pewnego dnia po gardle ojca Wandy niczym smyczkiem po strunach w swojej zatracającej melodii. Ale Francis o tym nie wiedział. I Wanda nie wiedziała. Siedzieli oboje, zatopieni w jakimś wyrwanym z rzeczywistości, intymnym obrazku nie zdając sobie sprawy jak naprawdę wiele ich łączy, a w tym samym momencie dzieli bezlitośnie. Przewrotnie. Dokładnie tak. Francis nie widział zbyt wiele, właściwie, widział dokładnie nic. Całą resztę pozostawiał w swojej wyobraźni, skupiał się na otoczeniu, ufał innym zmysłom. Wszystko dookoła opierało się na tym, co postrzegał wszystkimi innymi sposobami, a co nagle wydawało mu się dużo bardziej intensywne. Bez problemu poczuł poruszenie za sobą, jak Krukonka sadowi się wygodniej i przekłada rękę ponad jego własnym ramieniem. Ciepło drugiego ciała było wyraźnie odczuwalne za jego plecami, a rozgrzany oddech łaskotał lekko Francisa w kark, czego starał nie dać po sobie poznać. Ciszę ich spotkania, stukot deszczu, ciche tykanie spracowanego zegarka uzupełniały jedynie wdechy i wydechy powietrza. W końcu delikatne pociągnięcie sznurka poruszyło jego przegubem, a dłoń Francisa wykonała dokładnie taki sam kolisty ruch jak dłoń jego uczennicy. Z początku wydawał się był zbyt szybki, zbyt gwałtowny, bliższy ruchowi szermierza niż pisarza. Ale każdy robił to inaczej. Jak świat długi i szeroki. Magia dzieliła się na tych, którzy chcieli być rzemieślnikami i tych, którzy chcieli być artystami. Francis nie sądził, żeby należał do którejkolwiek z tych grup, ale brutalna miotania zawsze go odrzucała. Dominacja siły i szybkości nad wyczuciem, nad praktyką i techniką, której zdobycie kosztowało więcej, niż trening siły lub refleksu. Lacroix nie chciał zmieniać jej stylu, nie na tym miały polegać te zajęcia. Właściwie, podstawą było to, żeby Wanda sama zrozumiała swój styl, poczuła, jak chce walczyć. Dlaczego chce walczyć. Kiedy jej mięśnie czują się najswobodniej, kiedy nie spina się, nie myśli, a po prostu robi. Notował w pamięci ruchy jej dłoni, początkową dynamikę, potem natychmiastowe wręcz zwolnienie tempa. Wodził swoją różdżką w powietrzu, opuszczoną raptem kilkanaście centymetrów pod jej dłonią. - Odrobinę zbyt szybko. - skomentował powolnym szeptem, nie ponaglającym, a takim, który spokojnie zaznacza, który pomaga zwolnić, przez samą flegmatyczność swojego przekazu. - Zwolnij nieco oddech. Czuję jak bardzo jest przyśpieszony. - dodał po dłuższej chwili, czując, że drobna gęsia skórka wstępuje na jego kark i plecy. Zła niedobra, jak śmiała, tak nagle, tak niespodziewanie. W takiej nieodpowiedniej sytuacji. Pozwolił jej dokończyć ruch i zawiśli moment w powietrzu. - Pozwól proszę. - szepnął, podnosząc swoją dłoń nad jej, zamieniając je miejscami. Teraz on prowadził ten duet w powietrzu. Ręka Krukonki, przechodziła pod jego ramieniem. Nawet gdyby nie miała zamkniętych oczu niewiele by zobaczyła. - Wando? Lubisz tańczyć? - zapytał jeszcze półgłosem. - Przymknij oczy i się wsłuchaj. Odczekał sekundę, może dwie, może pięć. Czas zadawał uciekać się mu między palcami w jakiś specyficzny sposób. Uspokoił lekko oddech i poruszył różdżką trzykrotnie, wybijając powolny takt, do trzech. I już nie myślał. Poczuł, po prostu. W rytmie walca. Niezbyt gwałtowny, ale energiczny, skrupulatny ruch toczący połowę koła, podobny w odczuciu, jak ruch dłoni przy pisaniu litery c. Potem drugi, zdecydowanie wolniejszy, uspokojony, ale nadal dokładny, jak noga, która cofała się do nogi, żeby zaraz odskoczyć w bok. Jak finta, zakreślona szybko, ale uważnie. I wypad. Prosty, szybki. Wieńczący cały manewr. - Słyszałaś? Posłuchaj. Usłysz. Cechą ludzi, którzy mówią niewiele zazwyczaj jest to, że stają się dobrymi słuchaczami. - rzucił, pozornie niezobowiązującym faktem, prostą prawdą życiową, o której wiedział raczej każdy. - Teraz ty. Jeszcze raz, proszę. - rozległo się grzecznym, ale stanowczym półgłosem w gabinecie. Nie musiał mówić mocniej. Była dostatecznie blisko.- Już raz pokazałaś, że umiesz tańczyć. Nie ograniczaj się. Czuj. |
| | | Wanda Whisper
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Sro 01 Kwi 2015, 18:43 | |
| Dziewczyna nie była typem niszczyciela, który demonizował się na każdym kroku i rozwalał wszystko co stanęło jej na drodze. Nie była także typową łamaczką męskich serc ani tym bardziej tarcz męskich zegarków. Naprawdę zrobiło się jej głupio, gdy dowiedziała się, że to właśnie przez nią element ozdobny Francisa został zniszczony, zbrukany, po prostu zepsuty. Nie dość, że pomagał jej w opanowaniu dość trudnej sztuki to jeszcze nie miał jej za złe, że coś mu popsuła. Zagryzła dolną wargę panikując po cichu, że chyba powinna mu odkupić, zrobić mu prezent – przecież coś takiego nie jest byle czym, dodatkowym przedmiotem, który uatrakcyjnia nasz strój. Może dostał go od dziadka? Wujka? Syna szwagra jego matki? - Przepraszam. – Mruknęła raz jeszcze, by w pełni się oczyścić jednocześnie nieświadomie będąc zadowoloną z faktu, że nie wie do czego dopuściła się siostra siedzącego przed nią człowieka. Może na to nie wyglądała, ale Wanda była kobietą, która naprawdę walczyła jak lwica o swoich bliskich i posunęłaby się absolutnie do wszystkiego, gdyby sytuacja ją do tego zmusiła. Może nie była najlepszym szermierzem, nie była wybitna w pojedynkach ale posiadała odpowiednią wiedzę, którą potrafiła wykorzystać na swoją korzyść. Nie wiedziałaby jak by się zachowywała w stosunku do pana Lacroixa – najpewniej unikałaby go jak ognia. Może obarczała go winą za wychowanie kogoś takiego jak Aristos? Może straciłaby do nich wszystkich szacunek i pogrążyła się w rozpaczy? Albo rozpoczęłaby swoją własną krucjatę. Któż to wiedział. Lepiej się nad tym nie zastanawiać. Lepiej wrócić do pomieszczenia pełnego książek otulonych cienką warstwą kurzu, do sznurka ich łączącego oraz zaklęć, które błyskały w głowie Krukonki. Drgnęła, gdy zwrócił jej uwagę. Sama zdążyła to zauważyć, że jej ruchy nie są dość wyważone. Pierwszy raz zawsze jest najgorszy, o czym również wiedziała, dlatego z góry zakładając, że popełni dzisiejszego wieczora wiele pomyłek przyjmowała to z godnością na przysłowiową klatę. - Wiem. – Wymsknęło się jej niemal od razu, a jej ręka momentalnie zawisła w powietrzu. Odczekała aż ten skończy mówić, a gdy znowu wspomniał coś o jej zbyt przyspieszonym oddechu zmarszczyła brwi i odsunęła się odrobinę czując się zażenowana. Super – cudownie, dyszy nad karkiem nauczyciela. Nie ma to jak zrobić świetne wrażenie, panno Whisper. Nie chciała po raz kolejny przepraszać, więc stłumiła w sobie westchnięcie i pozwoliła mu poprowadzić swoją rękę. Wyczuwała lekkie drganie, a w głowie usłyszała automatyczne odliczanie do trzech. Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy. Znowu i znowu, a za każdym razem gdy dochodziło do pewnej cyfry ruch nadgarstka się zmieniał. - Lubię. – Odpowiedziała oszołomiona jego sposobem, który faktycznie zaczął działać. Jej wypowiedź trafiła w eter dopiero po drugim razie, kiedy jej przegub wykonywał płynne ruchy, a więc i z opóźnieniem. Jak widać ta skupiła się całą sobą na niesłyszalnej do końca dla każdego melodii, która podpowiadała jej w jakim kierunku się ułożyć i co teraz dokładnie powinna zrobić. Wyłączyła się na wszystko. Na wszystko i wszystkich dookoła i chociaż był z nią tylko Francis jakby nie zdawała się go widzieć czy czuć jego obecności. Czuła jedynie lekki chłód powietrza wskakujący jej pod kołnierzyk koszuli i nacisk na swój przegub, który niejako ją prowadził. Po chwili jednak sama zamieniła się miejscami, bardziej instynktownie, z pewnego rodzaju wyczuciem. Oddychała spokojnie i miarowo, nie pędziła nigdzie bo wiedziała, że ma sporo czasu, że nie musi się nigdzie spieszyć, że jeżeli nie dzisiaj, to jutro. Bez problemu. Pośpiech w tej sytuacji jest wielce niewskazany. Co innego w pojedynkach, gdy wszystkie chwyty są dozwolone, a Ciebie nie interesuje to czy Twój przeciwnik wie jakie zaklęcie rzucisz czy nie. Tutaj potrzebna była finezja, gracja, o którą posądzają właśnie głównie dziewczęta i zdecydowanie. Skupiła się na tych trzech punktach i raz jeszcze jakby od niechcenia puściła różdżkę w ruch, nakreślając wpierw zgrabne półkole, a dopiero potem przecięła je płynnie. Zrobiła to jeszcze raz. I znowu. I na nowo. Nie odzywając się, nie wytrącając się z równowagi. Nie myśląc o niczym innym jak o zaklęciu rozbrajającym, który każdy uczeń znać powinien. Sama przecież uczyła co poniektórych gagatków ów czaru, więc? Jak to było? Jej usta bezgłośnie poruszyły się raz czy dwa, gdy ta wypowiadała jego nazwę w myślach, chyba tylko po to by dodatkowo wczuć się w sytuację, gdy to ona pozbawia kogoś różdżki. Po krótkiej chwili stwierdziła, że całkiem nieźle jej to idzie. Jej dłoń zawisła ponownie w powietrzu, kilkanaście centymetrów nad francisową łapą czekając na werdykt. Czy zgadnie o co jej chodziło? Bała się odezwać, bo nieważne co by powiedziała zabrzmiałoby to jakby bawili się w kotka i myszkę. Wolała więc milczeć i czekać na kolejne instrukcje. Jeszcze raz, dla pewności musnęła przestrzeń przed sobą. Raz, dwa, trzy. |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Sro 01 Kwi 2015, 18:44 | |
| Tańczyła. Tańczyła wtedy w zagajniku, a teraz robiła to znowu. Nie z udawaną, wyuczoną na pamięć gracją rodem z podręcznika, ale w pełni naturalnie, gdyby te manewry stanowiły najoczywistszy sposób poruszania. Z rozluźnieniem i bez niepotrzebnych spięć mięśni. Bez kontroli, a w pełni ‘po swojemu’, bez ukrywania czy udawania kogokolwiek innego. Francis już przy pierwszym spotkaniu spostrzegł jej ciągoty w tym kierunku, gładkość ruchów, charakterystyczne poruszenie na sekundy przed tym, jak powaliła go bez większego problemu na ziemię. Czuł, że ten przykład ją nakieruje. I to wystarczyło. Krukonka była tym typem ucznia, co Francis zauważył, zaryzykował, któremu nie trzeba było tłumaczyć i wyjaśniać, wpajać na pamięć i kazać uczyć się reguł i schematów. Instynkt podpowiadał Lacroixowi, że podpowiedź wystarczy, że wystarczy jej dać kartkę i długopis, a sama zrobi wszystko. I tak też było. Czuł, że się nie mylił ani troszkę w jej kwestii. Radziła sobie dobrze, na jego wyczucie. Chyba każda osoba starszej daty przestrzegała ich, młodych i niedoświadczonych, przed złowrogimi przeciągami, które wywołują wszelkiego rodzaju bolesne dolegliwości. Od delikatnego kataru do rodzinnych awantur spowodowanych przez to, że śmiemy otworzyć okno, gdy nam duszno. Jak się przed nimi uchronić? Strach się bać! Francisowi nie było chłodno, wręcz przeciwnie, daleko mu było do odczuwania zimnych dreszczy czy powiewów niezbyt przyjemnego dla skóry wiatru, mimo faktu, ze cóż, zamki nie były najcieplejszym miejscem na świecie. Jedynie przyjemne ciepło drugiego ciała ogrzewało go lekko od tyłu, przypominając, ze jest z nim ktoś jeszcze. Skupił się w pełni na jej ruchach, które, naturalną koleją rzeczy, przekładane były natychmiast na jego ruchy. Przestał zauważać, że to nie on kieruje dłonią. W pełni oddał się temu, jak różdżka krąży w powietrzu, jak obca siła podnosi i opuszcza jego rozluźnione maksymalnie ramię. Wszystko było czytelne, w ten finezyjny sposób. Pojedyncze ruchy jak litery składały się w słowa, a te w zdania, a te w strony i całe księgi. Francis lekko uniósł kącik ust. - Ekspeliarmus.- szepnął, bez cienia najmniejszej wątpliwości. Esencją było umieć sie nie śpieszyć. To trudna sztuka i nie każdy był w stanie ją posiąść. Nie było to proste, ale ostatecznie, nie każdy jej potrzebował. Wanda się nie śpieszyła, podobnie do niego, ale też nie zwalniała przesadnie. Wyważała ruchy odpowiednio dla siebie, z adekwatną zaklęciu dynamiką. W milczeniu kiwnął głową, sygnalizując tym sposobem zakończenie ćwiczenia. Mówienie wydawało się teraz nieodpowiednie, cisza ich łącząca zbyt nierozerwalna. Z resztą, czy była potrzeba jakichkolwiek słów? Francis czuł się na tyle pewnie przy Krukonce, że nie mówił. Pozwolił jej dobyć różdżkę kiedy siedział odwrócony plecami i zupełnie bezbronny, chwila milczenia nie zdawała się w tej perspektywie niczym strasznym, doprawdy. Leniwym ruchem sięgnął do supła i po omacku siłował się dłuższą chwilę z węzłem na opasce zakrywającej jego wizję. Przetarł oczy dokładnie, przyzwyczajając się z powrotem do światła i do faktu, że owszem, widzi cokolwiek. Walczył nadal przez sekundę z nieszczęsnym supełkiem na jego przegubie, rozsznurowując go w końcu i odwrócił się, jeszcze bez odpowiedzi. Siedział znowu przodem do niej, jak na początku ich spotkania. Siedzieli dużo bliżej niż na początku, zapewne z racji, że ćwiczenie, chcąc nie chcąc, wymagało bliskości. Francis poczuł lekkie łaskotanie w okolicy kolana i gdy tylko spostrzegł, że ich nogi się dotykają mruknął ciche słowa przeprosin i odsunął się nieco, na bezpieczniejszą odległość. - Ja jestem zadowolony z twoich postępów. A ty? Jak uważasz, że sobie radzisz? - zapytał, wciągając powoli powietrze przez nos. Poczuł woń wanilii wypełniającą powietrze między nimi, przez moment zastanawiał się skąd tak nagle między nimi ten zapach, ale zaraz doszedł do odpowiednich wniosków uśmiechając się w duchu. Sięgnął do jej nadgarstka i powoli odwiązał sznurek, dotykając przy tym, zupełnym przypadkiem, opuszkiem palca spodu przedramienia Krukonki. Czując pulsujące ciepło i mając przez ułamek sekundy wrażenie, że wyczuł jej puls. Przez sekundę zbyt długo skupił wzrok na jej przegubie, a potem podniósł bławatkowe spojrzenie w górę, szukając krukońskich oczu. Odchrząknął, ukrywając zakłopotanie. Zwinął szkarłatną plecionkę w kółko, te obwiązał jeszcze raz, pętelka i voila. Wręczył Wandzie zwitek i klepnął się cicho w kolana. -Masz na dzisiaj jeszcze jakieś pytania? - zapytał rzeczowo, z wyczekiwaniem słyszalnym wyraźnie w głosie. W końcu jednak podniósł się, leniwie, nieśpiesznie. Staw kolanowy strzelił mu lekko, zasiedziany odrobinę. Lacroix wyciągnął dłoń, zgodnie z zasadami grzeczności, chcąc pomóc towarzyszce wstać. Z wyczekiwaniem zawieszając rękę w powietrzu. Wygrzaną. Lekko drżącą. Jak najbardziej swoją. Wyciągnął z szuflady zawiniątko w papierowym ręczniku. Odwinął, z wyraźną ostrożnością, nieco wilgotny biały materiał, a w półmroku gabinetu błysnął delikatnie błękit i żółć ziółek, bliźniaczych do tych, które zerwał nie tak dawno na ich zajęciach w zagajniku. Subtelna woń rozniosła się po gabinecie. Lacroix podszedł parę kroków w kierunku Wandy, liście nadal były odrobinę mokre i można było zauważyć pojedyncze krople deszczu, które nie zdążyły najwidoczniej wyschnąć jeszcze. - Przy okazji. Żeby tradycji stało się za dość. - skomentował, wręczając Krukonce pęczek pachnących lasem i deszczem ziół. Jesienne kwiatuszki, dla niej, na dobranoc. |
| | | Wanda Whisper
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Sro 01 Kwi 2015, 18:44 | |
| Wanda odkąd ukończyła szósty rok życia została zapisana przez swoich rodzicieli do jednej ze szkół tańca znajdujących się w Londynie. Szkoła ta oczywiście przeznaczona dla czarodziei, dla ich dzieci kryła w sobie wiele sal, w których już jako mała dziewczynka spędzała większość czasu. Zawsze ciągnęło ją do muzyki, do bycia w ruchu. Nie należała do dziewcząt flegmatycznych, wszędzie było jej pełno, zupełnie jak teraz gdy nie potrafi usiedzieć jednym miejscu. Zawsze podryguje nogą, tupta w miejscu czy robi coś innego, równie absurdalnego. Nie wstydzi się tego, czasami się z tego śmieje, tak samo jak jej współlokatorki kiedy wpada roztańczonym krokiem do dormitorium. To tylko kroki, tylko muzyka płynąca jej w żyłach. Może to przez to teraz jej ruchy były pełne gracji i niewymuszonego wyważenia? A może przez to, że miała dobrego nauczyciela, który nie darł się jej nad uchem i nie mówił jej co ma robić? Mimo, że Wanda była z tych co wcześniej zapoznaje się z treścią odpowiednich podręczników to jej sposób działania był inny od tych typowo schematycznych. Działa pod wpływem impulsu, chociaż wcześniej w głowie odgrywała wielokrotnie różnej maści scenariusze. Te dotyczące zaklęć również. Warto było najpierw poznać podstawy, a dopiero potem dodać coś od siebie. Ekspresję na ten przykład. - To było proste. – Odpowiedziała zadowolona z siebie jak i z niego, że mimo wszystko udało mu się odgadnąć, co też tak zapalczywie usiłowała mu pokazać przez dobre kilkanaście minut machania dłonią, która zdążyła ją lekko boleć. Przemęczyła się, biedna – w tej chili dziewczyna zaczynała współczuć samotnym i niewyżytym panom w jej wieku. I tym starszym również. Zrozumiała raptownie, że dzisiejsza lekcja powoli dobiega już do końca. Stwierdziła także, że ćwiczenie, które wykonywała jeszcze przed chwilą było doprawdy proste i przyjemne. Sama mogła ćwiczyć, przed snem, w skupieniu sprawdzając czy ruchy jej nadgarstka nadal są takie jakie powinny być. Z tą oto myślą obserwowała jak mężczyzna pozbywa się czerwonej przepaski na oczy i czeka moment, aż jego wzrok powróci do normy, przyzwyczai się do otaczających go barw, do widoku swego gabinetu. Gdy sięgnął do węzła oplatającego jego przegub chciała zaproponować, że mu pomoże, w końcu to tylko sznurek, za wiele problemu z nim nie było – nie odezwała się jednak, bo nie chciała wyjść na zbyt nadgorliwą. Podsunęła mu niemal pod nos swój nadgarstek by i z niego pozbył się pewnego obciążenia. Nie zauważyła, że stykają się kolanami – dla niej było to zupełnie naturalne – od zawsze lubiła czuć drugiego człowieka obok siebie, czy była to przyjaciółka, brat czy chłopak. Tutaj jednak dotyk był niewskazany więc tylko wzruszyła ramionami nie mówiąc nawet, że nic nie szkodzi, bo to rozumiało się samo przez się. Nie zauważyła niczego niepokojącego w jego zachowaniu. Drgnęła tylko gdy jego palec musnął jej skórę, co zaowocowało tylko spuszczeniem wzroku na swój przegub, oraz czerwony sznurek, który zaraz został jej wręczony. Trzymała go w dłoniach wstydząc się podnieść spojrzenie na stażystę, który chyba tak jak i ona poczuł się nieswojo. Niby jeden dotyk, niby nic, a wystarczy by wprawić w zakłopotanie niejedną osobę. Usłyszawszy pytania sama, bez niczyjej pomocy podniosła się z kolan, strzelając minę typu Nie potrzebuję niańki, ale dzięki i zaraz po tym wykrzywiając usta w zwykłym uśmiechu. - Nie mam pojęcia. Chyba nie umiem obiektywnie do tego podejść i ocenić na sucho czy z boku toku moich postępów. – Odezwała się zaraz korzystając z okazji, że ten grzebał u siebie w poszukiwaniu jak się okazało kolejnej porcji ziół, na których widok parsknęła śmiechem. Zaraz się zreflektowała i spuściła głowę, starając się uspokoić. Uniosła dłoń, drugą zagarniając zaraz podarunek. - Przepraszam. Po prostu trochę mnie to bawi. – Wytłumaczyła pospiesznie dotykając jednego z zielonych listków zielska, którym najpewniej będzie teraz pachnieć cała jej sypialnia. Podniosła zaraz wzrok na pana Lacroixa i przyglądała mu się chwilę badawczo zastanawiając się co by też się stało gdyby zostali przyłapani na nauce zaklęć niewerbalnych. To chyba nie było nic zdrożnego, kiedy uczennica czy uczeń ostatniej klasy ma ochotę wybrnąć poza temat tradycyjnych podręczników do nauki magii, co? Poza tym chodziły również słuchy, że i osoby w jej wieku znały się na czarnej magii, więc? Chyba lepiej by osoby stojące po odpowiedniej stronie barykady wiedziały więcej i umiały więcej, prawda? Tak przynajmniej miało być – i nie, że to niesprawiedliwe ale pamiętajmy o tym, że czarna magia zawiera w sobie wiele zła, a zaklęcia tyczące tej dziedziny często są krzywdzące. Naprawdę krzywdzące. Więc czym lub kim jest niepozorna dziewczyna w porównaniu z armią śmierciożerców? - Czy powinnam jakoś przygotować się na kolejną lekcję? Powinnam cokolwiek powtórzyć, zapoznać się z jakimiś materiałami? – Spytała po krótkiej chwili kontemplacji zachowując jednocześnie bezpieczny dystans, tym samym nie chcąc narzucać się skołowanemu stażyście, który miał więcej zmartwień niż ona najpewniej. Przynajmniej w tym momencie. Nie wiedziała ile dokładnie spędziła czasu w gabinecie pana Lacroixa, ale nie mogła powiedzieć, że to był stracony czas. Znowu wykonała krok do przodu nie bacząc na wszelkie przeszkody i kłody rzucane jej pod nogi. Wydawało się jej, że wykonała kawał dobrej roboty. I tak też się czuła. Oczywiście wolała nie zapeszać, więc tylko stała i uśmiechała się głupio pod nosem szykując się powoli do wyjścia. |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Sro 01 Kwi 2015, 18:45 | |
| Lekcja powoli dobiegała końca i każdy powinien ten fakt zauważyć. Nie mogli przeciągać tych zajęć w nieskończoność, mięśnie były już zmęczone ćwiczeniami, a zbyt długo odbywany szlaban spędzony w gabinecie, wedle tego co uważały niektóre osoby, przystojnego stażysty mógł wywołać pewne poruszenie, którego Francis chciał uniknąć. Może zajęcia wydawały się pozornie nieszkodliwe i zupełnie legalne. I takie przecież były, z regulaminowego punktu widzenia, rzecz jasna. Sam w sobie Lacroix nie widział nic złego w uczeniu Wandy dodatkowego materiału, ale wiedział, że jeśli grono pedagogiczne, bardziej pedagogiczne niż on, dowie się o tych, nie ukrywając, prywatnych zajęciach mogłoby nie do końca przychylnie się do tego odnieść. Dlatego wolał dmuchać na zimne. Z resztą, jaki był sens poznawania magii niewerbalnej, jeśli nagle każdy miał wiedzieć, że ją znasz? Nikły. Słysząc jej odpowiedź lekko uniósł kąciki ust. Asertywnie. Niewątpliwie. Po tych dwóch spotkaniach Francis zdążył zauważyć, że Wanda rzadko kiedy chciała mówić o sobie. Raczej nie chwaliła się osiągnięciami. Jakkolwiek puste puszenie się było niemile widziane, to uznanie swoich osiągnięć, umiejętności, za pewnik było czymś, o czym warto było pamiętać. - Rób to, co uważasz za stosowne. Ćwicz, aż uznasz, że umiesz wszystko. A kiedy tylko pomyślisz, że umiesz wszystko sama trzaśnij się w ucho bo nie, jeszcze nie umiesz. Zawsze jest ktoś lepszy. Jeśli jest po tej samej stronie to można się tylko cieszyć, ale strzeż Merlinie, żeby był po drugiej. - wyjaśnił rzeczowo i spojrzał po raz ostatni na bukiecik. Starał się! Przyłożył! Wykorzystał okazję, kiedy był w zagajniku i zerwał znowu te same ziółka co poprzednim razem, a ta śmiała się z niego. Proszę państwa, to jest to, co nazywamy sercem w okruszkach. Albo nie, jednak nie. Francis nie przejął się tym faktem zbytnio, woń ziół delikatnie docierała do jego nosa, a ten wciągnął ją w płuca z wyraźnym uradowaniem. Pachną. Pewnie całe dormitorium będzie spowite tym zapachem, aż te zwiędną, rzecz jasna. Miał tylko nadzieje, że te nie ściągną na siebie zbędnych pytań, pokroju “Skąd Henryk wziął takie piękne ziółka?”. Nie wziął. W końcu jednak przyszedł czas na rozstanie. Francis podszedł jeszcze do biurka, chwycił pióro, zamoczył je w czarnym atramencie i paroma sprawnymi ruchami napisał informację o odbytym szlabanie, wręczył jeszcze Krukonce rzeczony dokument i zbliżył się powoli do wyjścia. - Skontaktuję się z tobą. - rzucił jeszcze i otworzył przed nią ciężkie, dębowe drzwi, które zaskrzypiały donośnie. Uniósł jeszcze tylko na moment palec, nie wychylając się z gabinetu, a nawet sugerując jej w ten, cóż, niewerbalny sposób, żeby poszła w jego ślady. Odchrząknął i przybrał nauczycielską, wzorową wręcz pozę. - A teraz patrz. I ucz się. - szepnął cicho, nachylając się delikatnie w krukońskim kierunku. Rozejrzał się kątem oka po korytarzu, czy tłumek widzów jest dostatecznie obfity. Odwrócił się jeszcze, mrugnął porozumiewawczo do Wandy i rozpoczął swoje małe przedstawienie. Kurtyna w górę, Panie Lacroix. Twarz stażysta stężała nieco, brwi zbiegły się, jak na zawołanie, wydawał się nieco większy, niż był w rzeczywistości. -No, Panno Whisper! - podsumował, zadziwiająco autentycznym głosem. Głośno, donośnie, pozwalając echu nieść się korytarzem. - Mam nadzieję, że taka sytuacja więcej się nie powtórzy i nie zastanę ani Panny po godzinie jedenastej wieczorem poza dormitorium. Życzę miłego wieczora i oby to był ostatni raz, bo inaczej skończy się utratą punktów! Miłego dnia, Panno Whisper! - zakończył donośnie i zamknął za nią drzwi powoli, uśmiechając sie jeszcze przez szparę, kiedy był pewien, że nikt nie widzi.
Kurtyna w dół. Aplauz. Widzowie biją brawa.
z.t.2 |
| | | Lily Evans
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Pią 17 Kwi 2015, 22:21 | |
| Sesja sprzed balu.
Lily stała przed drzwiami gabinetu Francisa z odrobinę niezdecydowaną miną. Wysłała do niego list zaledwie przed dwudziestoma minutami i jeszcze nie otrzymała odpowiedzi, ale gnana potrzebą realizacji swoich zamierzeń, już nerwowo przestępowała z nogi na nogę, nieopodal wejścia do królestwa stażysty. Bardzo zależało jej na tym, aby go przekonać do swoich planów, aby zaangażować go w nie i móc uznawać go za pierwszego z mentorów, jakich przyjdzie im stawiać sobie za wzór. Miała tę bolesną świadomość, że na razie są z Potterem jedynie dwojgiem nastolatków, wystraszonych, ba, przerażonych biegiem wydarzeń i usiłujących pozbyć się gorzkiego smaku bezradności za pomocą naiwnej być może inicjatywy. Póki nie znajdą innych osób chętnych zaryzykować w imieniu tej samej, szczytnej przecież idei, nie mieli co liczyć na dokonywanie wielkich rzeczy. Może w ogóle nie mieli co na to liczyć, bo w porównaniu do potęgi Voldemorta ich własne umiejętności wydawały się śmiesznie niewielkie, ale prawdę mówiąc Lily nigdy nie myślała o dokonywaniu cudów. Wychodziła raczej z założenia, że jeśli choć jednej osobie uda się pomóc, choć jedną ocalić albo nauczyć czegoś, co w przyszłości przyda jej się w tych niepewnych czasach - odniesie sukces. Była inteligentną osobą o umyśle nader racjonalnym, wszystko analizowała dokładnie i precyzyjnie, nie żyła mrzonkami. nie spodziewała się, że pokona kiedyś Sami-Wiecie-Kogo, nie łudziła się, że choćby przeżyje ponowne spotkanie z nim. Ale czuła gdzieś głęboko w sercu potrzebę zrobienia czegoś, czegokolwiek. Nie potrafiła znieść tego trwania w bezruchu, niczym jaszczurka wyczuwająca zagrożenie. I wiedziała także, że Voldemort nie działa sam. I choć on leżał daleko poza jej zasięgiem, mogłaby stawić czoło jego poplecznikom, gdyby tylko ktoś powiedział jej jak, gdyby ktoś ją tego nauczył. Skoro ciemność, skoro bezwzględne dążenie do władzy i tego rodzaju potęgi, która nie powinna przysługiwać nikomu, miała swoje sługi, podobnie powinny sprawy stać po drugiej stronie barykady, po tej, po której (jak uważała) stała ona sama. I miała nadzieję, że Francis także. Nie znała go zbyt długo ani zbyt dobrze, ale te krótkie momenty wspólnie spędzanych na obozie chwil oraz przeprowadzane przezeń lekcje sprawiły, że miała w głowie jego obraz jako dobrej, szlachetnej osoby. Być może odrobinę zagubionej, najpewniej nie do końca przekonanej co do pełni swoich możliwości, a jednak takiej, która nie odwróci się od człowieka w potrzebie. Cóż, takim właśnie była w tej chwili Lilianne.
Ostatnio zmieniony przez Lily Evans dnia Pią 17 Kwi 2015, 22:27, w całości zmieniany 1 raz |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Pią 17 Kwi 2015, 22:22 | |
| Francis siedział w swoim gabinecie, w którym wszystko zdawało się stukać. Zegarek stukał, zdawało się, że niemiłosiernie wręcz leniwie, but Lacroixa uderzający rytmicznie o stół też stukał. Francoswe palce bębniły miarowo o stół, a nawet diabelnie nieszczelne okno łomotało z każdym mocniejszym powiewem wiatru. Stażysta otulił się szczelniej granatowym swetrem i mruknął. Obrócił liścik od Lily parę razy w dłoniach. Złożył kartkę w pół, zamyślił się moment i rozłożył znowu. “Musimy porozmawiać” miało to do siebie, że wywoływało w odbiorcy zestaw konkretnych, nie zawsze przyjemnych emocji. Nawet usłyszany - ten komunikat zdawał się nieść nad sobą jakieś burzowe chmury i jakkolwiek Francis nie miał nic przeciwko burzy to nie wiedział czy jest gotów na przyjęcie kolejnych kiepskiej jakości wieści, które ostatnimi czasy zdawały się nawarstwiać i stać za nim na każdym kroku. Widmo nadchodzącej wojny, dziwna atmosfera panująca w zamku, kolejne zniknięcia czy morderstwa wkradające się na pierwsze strony prasy nie tylko magicznej, ale też tej mugolskiej były gruntownymi powodami ostatniej gburowatości Francisa, albo raczej - wysokiej niechęci do kontaktów międzyludzkich, pomijając już nawet bardziej prozaiczne sprawy jak wyrzuty sumienia w związku z zaniedbaniem siostry i jej problemami rozmiaru przynajmniej ich rodzinnej posesji, śmiercią ojca czy nawet faktem, że z jakiejś przyczyny cały czas czuł na karku czyjeś uparte spojrzenie. Z jednej strony ogarniała Lacroixa ogromna chęć posiadania drugiego spokoju, jednak świadomość i potrzeba walki w słusznej sprawie odzywała się w nim nieprzerwanie, ostatnimi czasy nie cichnąć, a wręcz przeciwnie, nie dając o sobie zapomnieć nawet na dłuższą chwilę. Może swoiste wyrzuty sumienia uderzały w Lacroixa, albo desperacka potrzeba stania się jakkolwiek potrzebnym, a może nawet zwykła walka o to, żeby pewnego dnia móc usiąść w fotelu, prawdopodobnie innym, prawdopodobnie gdzieś daleko, ale mieć możliwość odpoczynku, bez dylematów tego rzędu. Nawet jeśli on się tego nie doczeka - ktoś w końcu będzie musiał. Wydobył z szuflady przyzwoitych rozmiarów kartkę i zamoczył pióro w atramencie. Dłoń stażysty zadrżała lekko nad powierzchnią kartki w zastanowieniu i nakreślił starannie parę słów, które powinny rozwiać wątpliwości czy ma czas. Czekam w gabinecie. Cóż za oszczędność w słowa, Panie Lacroix. Dmuchnął delikatnie na papier nie chcąc rozmazać wilgotnego atramentu, w międzyczasie poszukał odpowiedniej koperty, którą także zaadresował imieniem i nazwiskiem. Wstał powoli, zerkając przez okno, czy na ten spacer do sowiarni powinien ubrać się bardziej, ale w końcu zrezygnował. Przecież to nie było aż tak daleko, gdyby chciał, to mógłby przejść ten dystans z kimś na plecach a i tak pewnie by nie zdążył zmarznąć. Nacisnął lekko chłodną klamkę i zerknął jeszcze na kopertę, czy aby na pewno ją zaadresował. -O. Panna Evans. Właśnie miałem wysyłać. Proszę, zapraszam. - rzucił, lekko zdziwiony, na widok burzy rudych włosów. Przestąpił, przytrzymując jej drzwi i czekając, aż ta wejdzie, by móc je zamknąć. Ciężki dąb zaskrzypiał donośnie, tak, przynajmniej on nie stukał, a Lacroix wskazał Gryfonce miejsce na krześle naprzeciw. Usiadł na swoim fotelu, mrużąc lekko oczy pod wpływem wieczornego słońca. -W czym mogę pomóc, Lily? Coś się stało? - zapytał, zasłaniając się ręką przed promieniami słonecznymi. O tak. Tak było lepiej. Czuł, że jakaś poważna sprawa szykowała się. Mina Lily była zbyt poważna, jej postawa również, a z tego, na ile udało mu się ją poznać podczas tej niezbyt długiej, ale treściwej rozmowy przy ognisku, w trakcie obozu, sądził, ze odrobinę wyczuł jakim typem osoby jest Gryfonka. Tylko odrobinę, ale jednak. Na tyle, żeby powierzyć jej istotne dokumenty i na tyle, żeby widzieć w nim odpowiedzialnego i racjonalnie myślącego człowieka, który nie krzyczałby “pożar” bez pewności o istnieniu ognia. Domyślał się, że nie przychodziła by z błahą sprawą tak nagle. Dziwny instynkt kazał mu mówić, żę sprawia rzeczywiście potrzebna jest na już, na teraz. Jakby termin był nie na jutro, ale wczoraj. Zakręcił młynka palcami i czekał cierpliwie, z wyczekiwaniem wypisanym na twarzy, w tej krótkiej chwili zastanawiając się, o co może właściwie chodzić. |
| | | Lily Evans
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Pią 17 Kwi 2015, 22:26 | |
| I stukała także Lily, butami, nerwowo przechadzając się po korytarzu, którego posadzka wykładana była wygładzonymi przez pieszczotliwą dłoń i setki kroków kamieniami. Odgłosy Hogwartu nigdy nie przyciągały uwagi naszej Gryfonki, za bardzo chyba skoncentrowanej na jej zdaniem ważniejszych kwestiach. Może poza tymi nocnymi godzinami, kiedy księżyc w pełni zalewał srebrzystym światłem błonia, a ona przesiadywała na parapecie ich dormitorium z głową opartą o szybę i nierzadko zamkniętymi oczami, wsłuchując się w mowę zamku. W lament skrzypiącego drewna, szept wiatru prześlizgującego się z dworu i hulającego po korytarzach, szczęk przeciągających się zbroi i zduszone rozmowy postaci na zawsze zatrzymanych w czasie na ruchomych obrazach… W tej chwili jednak nasłuchiwanie było ostatnią rzeczą, na którą starczyłoby jej uwagi i skupienie. Całkowicie koncentrowała się na układaniu w głowie potencjalnych scenariuszy niedalekiej przeszłości, rozważając przede wszystkim czy powinna zapukać do drzwi i zaanonsować swoją obecność, czy może zaczekać aż stażysta odczyta jej wiadomość i odeśle odpowiedź. Lily nie była najcierpliwszą z osób, co mogłoby wydawać się dziwne, wziąwszy pod uwagę ilość czasu jaki poświęcała na mozolne studiowanie nie zawsze ciekawiących ją tematów. Tej, zdawałoby się, sprzeczności, winien był jej ośli niemalże upór i często nadmierna ambicja. Nie zmieniało to wszakże tego, że nie lubiła, kiedy sprawy wlokły się niemiłosiernie i nie znajdowały rozwiązania. Nie potrafiła także wysiedzieć w miejscu, kiedy w jej głowie malowały się wizje działania, tak jak na przykład teraz. Próbowała po wysłaniu listu do Francisa wrócić spokojnie do wieży Gryffindoru, lecz nadaremnie, nogi same niosły ją niżej i niżej i choć długo udawała sama przed sobą, że jej celem jest biblioteka, dobrze wiedziała, że tak naprawdę zmierza prosto do drzwi gabinetu stażysty, który najprawdopodobniej nie zdążył nawet jeszcze odczytać wiadomości od niej. W końcu zatrzymała się, podniosła dłoń jakby chciała zapukać, aby opuścić ją nagle, gwałtownym ruchem, z nieokreślonym wyrazem twarzy, który wskazywał na to, że nie jest zbyt zadowolona. Westchnęła i już miała wycofać się do biblioteki, kiedy drzwi otworzyły się i ukazała się osoba, rozmowy z którą wyczekiwała tak bardzo od kilku dni, planując każde słowo, każdy argument, każdy gest, które miały go przekonać i zdobyć dla jej sprawy. Zdziwienie na twarzy Francisa było zrozumiałe, zapewne dopiero zmierzał wysłać jej odpowiedź, ale w tej chwili nagle ten aspekt całej sytuacji wydał jej się tak błahy, tak nieistotny, że aż dziwiła się jak mogła wcześniej poświęcić mu tak wiele myśli. Przepuszczona przez mężczyznę wślizgnęła się do jego gabinetu i wkrótce zgodnie z sugestią usadowiła się na krześle, po drugiej stronie masywnego biurka, które stanowiło teraz pomiędzy nimi rodzaj muru, bariery, swego rodzaju dowodu na to, że sytuacja odmienna jest od tej, którą dzielili na obozie, kiedy oboje byli poszukującymi chwili spokoju i wytchnienia ludźmi. Teraz ona była uczennicą szukającą wsparcia, porady i opinii u kogoś starszego jej wiekiem, bogatszego w wiedzę i doświadczenie, kogoś jednak, kogo także bardzo ceniła jako przyjaciela, jakkolwiek mogłoby się to wydawać zbyt wielkim słowem, bo nie znali się ani zbyt długo, ani zbyt dobrze, lecz Lily instynktownie wyczuwała, że należał od do tego rodzaju osób, z którymi potrafiłaby się dogadać bez problemów. Z resztą, także dlatego przyszła do niego jako pierwszego. - Przepraszam, jeśli Pana zdenerwowałam, bo... Nie dzieje się nic złego, nie w takim sensie, w jakim, jak przypuszczam, użył Pan tego słowa. - odparła na jego zapytanie, bawiąc się kawałkiem nitki, która odpruła się w rękawie jej brązowego swetra. – Chociaż dzieje się dużo złego i Pan także to wie i widzi, prawda? – dodała po chwili przedłużającego się milczenia, wychylając się do przodu i sprawiając, że rude loki opadły na twarz, na której powoli pojawiały się rumieńce, dowód na burzę emocji, jakich Panna Evans doświadczała w środku. - I o tym chciałabym z Panem porozmawiać, jeśli oczywiście Pan zechce. O tym, co można zrobić, żeby zmniejszyć to obezwładniające poczucie bezradności, które zabiera ochotę do jakiejkolwiek walki. – dokończyła, w napięciu obserwując twarz Francisa, w czym jednak przeszkadzały jej zbyt silne promienie słońca i jego dłoń, osłaniająca od nich oczy mężczyzny. Wyciągnęła różdżkę i wycelowała nią w szybkę, która po chwili zmętniała odrobinę, nabierając koloru kawy z mlekiem i sprawiając, że w pomieszczeniu zrobiło się nieco ciemniej, a słońce musiało zadowolić się rozsiewaniem rozproszonego, ciepłego światła. Potem mogła już tylko czekać na odpowiedź, od której tak wiele w jej mniemaniu zależało. Oczywiście nie poddałaby się, nawet gdyby coś poszło nie po jej myśli, ale z wielu powodów zależało jej na tej konkretnej osobie. To nie był przypadek, że siedziała teraz w tym gabinecie i wwiercała przenikliwe i wyczekujące spojrzenie w stażystę zaklęć. |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Pią 17 Kwi 2015, 22:26 | |
| Francis był wybitny w wielu kwestiach. Nieźle szły mu zaklęcia, całkiem dobrze posługiwał się bronią palną, bez większych problemów jeździł konno i nie najgorzej słał łóżko. Jednak całkiem pokaźna grupka osób widziała w nim kogoś więcej, niż wybitnego słacza łóżek. Ba. Zauważali w nim jakieś doświadczenie życiowe, coś podpowiadało im, że młody Lacroix ma jakikolwiek pomysł jak działa życie, jak można poradzić na niektóre z problemów i je rozwiązać. Prawda była jednak, o ile to możliwe, nieco bardziej przytłaczająca, bo on sam, jakkolwiek tego chciał, był nierzadko bardziej zagubiony niż osoby, które szukały u niego rady. Bo stażysta, wbrew temu co widzieli w nim inni, był przerażająco mało i zagubiony. Niepewność aktualnych czasów odczuwał brutalnie ma ramionach, coraz bardziej z każdym dniem, mając coraz mniej pomysłów, co mógłby właściwie zrobić, żeby się temu jakoś przeciwstawić. Młody Lacroix słuchał słów Gryfonki z rosnącym zainteresowaniem. Zaraz wyprostował się, spiął nieco brwi nieświadomie, a mgiełka apatii ustępowała z bławatkowego spojrzenia. Francis przyglądał się ze skupieniem Lily, w głowie zastanawiając się, czy może Panna Evans zna tajemniczy sposób na czytanie w myślach, bo przyszła właśnie pomóc mu, tak, jemu, a nie odwrotnie, w rozwiązaniu problemu który go dość uporczywie dręczył ostatnimi czasy. - Ciężko jest nie widzieć, Panno Evans. - westchnął ciężko bawiąc się moment piórem leżącym na stole w wyraźnym zamyśleniu. Wziął głęboki oddech, potem kolejny. Potem jeszcze jeden, uważnie ważąc swoje słowa, co do grama. - Można udawać mało spostrzegawczego durnia, można skrzętnie ignorować nagłówki gazet, ba, można nawet opowiedzieć się po - spiął się lekko, wyraźnie zdegustowany tym, o czym chciał powiedzieć. -”Korzystniejszej” stronie konfliktu, ale nie można nie zauważyć. - Nie umknęło francisowej uwadze szczere przejęcie malujące się na twarzy Lily. Jeśli był ktoś, kogo podejrzewałby o podjęcie jakiekolwiek inicjatywy to była właśnie ona. A był ty czyn nieopisanie odważny i pełen zaufania, w stronę Francisa. Przecież mógł stać po ‘niewłaściwej’ stronie podobnie jak niektórzy, mógł ją wydać, mógł zrobić wszystko, a jednak mu zaufała. Gryfonka z krwi i kości. Zerknął na Pannę Evans. Nigdy nie miał wątpliwości co do odwagi tej drobnej z fizycznego punktu widzenia osoby, ale za to wielkiej sercem. Nie potrzebował dużo czasu, żeby zauważyć rycerskiego ducha skrytego gdzieś w głębi. Właściwie, dlaczego zawsze mówiło się tyle o sercu, że było mężne, lwie, odważne, albo nawet rycerskie? Że łamało się od czasu do czasu, bolało paskudnie, niektórzy je podbijali, inni łamali, inni trzymali na dłoni. Zawsze cierpiało najbardziej, zawsze to ono się ściskało i było w okruszkach, niekoniecznie w tych z herbatników czy biszkoptów. Bo te są smaczne. Jeśli coś teraz czuł, to była to właściwie tylko specyficzna wibracja w brzuchu, wyczekiwanie, które rozpierało go lekko od środka i targało go, ujawniając jego zainteresowanie całą sprawą. Miał dziwne wrażenie, że właśnie działo się coś bardzo ważnego, coś, co miało zaważyć na losie ogromnej ilości ludzi. Kiwnął głową z wdzięcznością, kiedy Gryfonka ‘zasłoniła’ okno dolewając do koloru światła dość pokaźną porcję mleka. Mleko było bardzo smaczne, i jak się okazywało, bardzo praktyczne. Opuścił dłoń i głaskał leniwymi, lekko nieobecnymi ruchami powierzchnię ciężkiego stołu. Oparł się na dłoni i słuchał uważnie, z wyraźnym zainteresowaniem, ręką gestykulując, jakby chcąc zachęcić Gryfonkę do dalszego mówienia. - Kontynuuj, proszę. Słucham cię uważnie. Chociaż powoli chyba domyślam się co do tego, co masz na myśli. - Wyciągnął z szuflady fajkę i kartkę papieru. Stuknął parę razy w twarde denko, a z otworu wypadła kupka popiołu. Złożył z namaszczeniem arkusz w cztery, ostrożnie, nie chcąc ubrudzić ani siebie, ani stołu, ani tym bardziej towarzyszki. Nie minęło długo zanim wyciągnął z kieszeni rulonik. - I nie bój się. Myślę, że możesz mi zaufać. - stwierdził ciepło, przerywając na moment. Suszone liście maliny zaraz znalazły się w fajce, a ta za moment w ustach stażysty, który ze skupieniem i wyczekiwaniem wpatrywał się w Lily Evans. Zduszona odrobinę woń suszonych owoców przepełniła pomieszczenie, a dym wydawał się bardzo wyraźny w rozproszonym świetle wpadającym przez mleczną szybę.
|
| | | Lily Evans
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Pią 17 Kwi 2015, 22:27 | |
| Ludzie to zdumiewające istoty, części z nich wydawało się że pozjadali wszystkie rozumy i każde ich słowo równa się prawdzie oświeconej, a reszta miała większą lub mniejszą skłonność do deprecjonowania własnego doświadczenia i mądrości. Francis był cenniejszy, niż to mu się wydawało. Posiadał przede wszystkim wiedzę, którą mógł się dzielić z innymi oraz, co istotniejsze nawet, chęci do tego, aby to zrobić. Bo przecież to było najważniejsze, prawda? Na co komukolwiek osoba, choćby najmędrsza na świecie, która nie wyraża żadnej chęci partycypacji w czymkolwiek? Poza tym, co również należałoby podkreślić, Francis budził swoją osobą zaufanie i wydawał się Lily na tyle bliski, na tyle dostępny, że nie bała się zwrócić do niego o pomoc, nie czuła się też specjalnie zakłopotana czy skrępowana swoją wizytą i wizją, jak miałoby to zapewne miejsce, gdyby siedziała przed nią McGonagall czy może sam Dumbledore. Poza tym Lily nie szukała rady, szukała wsparcia i poparcia dla swojego pomysłu, choć nie zrezygnowałaby z niego, nawet gdyby w przypadku stażysty spotkała się z dezaprobatą. Miała dość czekania, aż dorośli postanowią ich zaangażować, miała dość bierności, miała dość bycia ofiarą, bezradną marionetką w rękach losu i była gotowa nawet na łamanie regulaminu i sprzeniewierzanie się bezpośrednim nakazom przełożonych, co w przypadku tej dziewczyny było czymś dostatecznie niezwykłym, aby to podkreślić. Nie czytała Francisowi w myślach, po prostu wtedy na obozie udało jej się dojść do wniosku, że w tym cichym w gruncie rzeczy mężczyźnie tkwi dusza, nieco podobna do jej własnej. Dusza kogoś, kto woli książki niż tłumy, naukę niż zabawę, ale w momencie próby stanie po właściwiej stronie, po stronie tych, dla których życie jest cenniejsze niż władza. - Wszystkim wydawało się, że w Hogwarcie są bezpieczni, ale to nie prawda. Dumbledore się stara i na pewno dzięki niemu tragiczne wypadki są jedynie pojedynczymi przypadkami, ale nawet on nie może być wszędzie i zawsze. Potrzebuje pomocy, potrzebuje ludzi, którzy byliby gotowi wspierać go w walce, może nie tak fanatycznie jak śmierciożercy Sam Wiesz Kogo, ale z podobnym oddaniem. Wiem, że mogę zaproponować co najwyżej grupę zdeterminowanych nastolatków, ale wydaje mi się, że w obecnych czasach obracanie się na wiek, czy doświadczenie przestaje mieć sens. Za rok opuścimy mury szkoły i nie będzie już nikogo, kto mógłby nas chronić, prócz nas samych. Poza tym tak wielu z nas zdążyło już ucierpieć… On nie przejmuje się konwenansami, może czas, żebyśmy my także spróbowali zrobić coś w sposób niestandardowy. W najgorszym wypadku zaskoczymy go samą gotowością do takich kroków, a przypuszczam, że osobnicy jego pokroju bardzo nie lubią, kiedy ktoś zaczyna grać w sposób, którego nie przewidzieli. – chciała go przekonać, tak bardzo jej na tym zależało, że była szczerze gotowa na powrócenie we wspomnieniach i słowach do wydarzeń z tego lata, które tak uparcie wypychała zer swojej głowy, a które przecież stanowiły ważną podstawę jej aktualnych działań i chęci utworzenia organizacji, w której aktywnie mogłaby brać udział w walce z Voldemortem. - Wiem, że może Pan w każdej chwili wrócić do Francji i przynajmniej do czasu, aż działania Sam Wiesz Kogo przestaną być jedynie lokalne żyć w spokoju oraz względnym bezpieczeństwie i zrozumiałabym to, naprawdę, nie miałabym też tego Panu za złe, ale ufam Panu i wiem, że mógłby Pan nam bardzo pomóc, gdyby tylko Pan zechciał. To nie jest łatwa decyzja i nie żądam odpowiedzi teraz. Na pewno ma Pan także inne zobowiązania, inne aspiracje, inne plany, które mogą kolidować z tego rodzaju inicjatywą, zwłaszcza, że nie należy ona do najbezpieczniejszych, ale… Ale zależałoby mi na tym, żeby Pan się zgodził. Zależałoby nam wszystkim, którzy chcielibyśmy brać udział w takiej inicjatywie i mamy świadomość, że Pan potrafiłby nas nauczyć rzeczy, które prawdopodobnie niejednokrotnie przydałyby się nam w przeszłości. Nie mówiąc już o tym, że z Pana wsparciem i poparciem przestajemy być bezładną zbieraniną nastolatków i zaczynamy mieć większą siłę przebicia. – zatrzymała na chwilę swój słowotok, aby móc wziąć głębszy oddech i w milczeniu przyjrzeć się Francisowi, szukając na jego twarzy oznak poparcia, dezaprobaty, rezerwy, wątpliwości lub entuzjazmu. Nie wiedziała, czego ma się spodziewać, bo chociaż posiadała pewność, że nie wyda jej i nie postawi w niezręcznej sytuacji, nie potrafiła do końca przewidzieć jego reakcji. To nie była łatwa decyzja, zwłaszcza dla kogoś, kto nigdy bezpośrednio nie znalazł się w sytuacji zagrożenia i więcej o tym czytał, niżeli to odczuwał na własnej skórze. Zapach malin przyjemnie rozchodził się w powietrzu, osładzając odrobinę tę atmosferę napięcia, która panowała w pomieszczeniu, pochodzącą głównie od Lilianne, siedzącej jak na szpilkach, czekającej na kolejne słowa Francisa niczym na wyrok. Była gotowa na to, że będzie chciał sprawę przemyśleć. Była gotowa wracać do niego choćby codziennie i milczącym mniej lub bardziej uporem usiłować przekonać go, że jest potrzebny, że choćby nie ujawniając swojego wkładu szerszej publiczności, mógłby przysłużyć się jej inicjatywie, inicjatywie młodych ludzi, którzy chcieli walczyć o swoje i innych bezpieczeństwo, o możliwość decydowania o losach kraju, o poszanowanie prawa każdego do życia w komforcie, nie w strachu. |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Pią 17 Kwi 2015, 22:29 | |
| Ludzie to. I tutaj można by wypisać istną tyradę, złożoną z rzeczowników, doprawioną porównaniami, metaforami, siarczystymi przekleństwami albo słowami pełnymi pochwały. Raz lawirując od eleganckiego komplementu, przechodząc przez obojętną uwagę do boleśnie trafnego komentarza, który wywoływał u słuchającego poczucie bolesnego “auć”. Słowa. Takie wymyślne. Tak samo jak natura ludzka, która była podobnie wymyślna i trudna do zrozumienia, w końcu, kto by dał radę to pojąć? Prawdopodobnie nikt. Chociaż, wydawało się, że w tym polegała cała zabawa w byciu człowiekiem. Lacroix słuchał uważnie, popalając fajkę, czując jak słowo po słowie docierała do niego namacalność zagrożenia. Że niebezpieczeństwo z rangi czczych słów, z każdym zdaniem, zdawało się być coraz bliżej, nie stać gdzieś za drzwiami a już wisieć nad karkiem. Zacisnął palce na ciemnym drewnie fajki i zamknął oczy. Francis myślał, mruknął w zastanowieniu, trwał tak przez moment, żeby zaraz otworzyć oczy i spojrzeć jeszcze raz na Gryfonkę, przez którą przemawiała stu procentowa szczerość, pewność, że jej słowa są dokładnie tym, co myśli, tym co chce powiedzieć. Pewna ulga spłynęła na stażystę, że wreszcie dostaje odpowiedź prosto na tacy, bez manipulacji, bez motania, bez niedopowiedzeń. Zastanawiał się przez moment co mogło skusić Lily oraz jej towarzyszy, do tak nagłej decyzji. Zwykłe, pozornie banalne powody, jakim było pragnienie bezpiecznego jutra, chęć przeżycia swojej młodości tak, jak powinna być przeżyta, czy może coś więcej. Znajomość zagrożenia z czegoś więcej niż, czasami dość boleśnie suchej, teorii. Jak kreda. - Ci zdeterminowani nastolatkowie jutro będą dorosłymi. Wiek jest najmniej ważnym wyznacznikiem, zaufaj mi. Zwłaszcza, że żyjemy w czasach, nasi rodzice w takich też żyli, nasze dzieci pewnie też będą, chociaż wolałbym nie, gdzie młodzież musi dorastać zdecydowanie szybciej, niż powinna. - odpowiedział spokojnie. Poruszali już kiedyś ten temat, a zdanie młodego Lacroixa w tej kwestii nie zmieniło się ani trochę. Ludzie to ludzie, wczorajsze dzieci będą jutrzejszymi dorosłymi. Świat, wbrew temu co niektórzy sobie uparcie wmawiali, nie był ani odrobinkę stały, a rzeczy zmieniały się szybciej, niz niekiedy powinny, co samo w sobie także stanowiło pewien katalizator do podjęcia odpowiedniej w tej kwestii decyzji, decyzji, która miała zaważyć nie tylko na jego własnych losach, nie tylko losach grupki młodzieży z Hogwartu, ale dużo większej grupy ludzi. Dziwne przeczucie plątało się po francisowej głowie uparcie powtarzając, że słowa Panny Evans miały większą wagę niż w tym momencie mogło się to wydawać, że pozornie młodzieńcza mrzonka, zwykły plan, stanowiący desperacką próbę ratowania tego, co najcenniejsze miał więcej sensu, niż niektórzy od początku by mu dali. Ba, sam Lacroix znał cały tłum osób, które słysząc propozycję Gryfonki nie tyle machnęły by ręką, nie tyle zignorowały skrzętnie co nawet go wyśmiały. A Francis uważał, że tutaj nie ma co wyśmiewać, wręcz przeciwnie, że należy te słowa rozważyć poważniej, niż największą deklarację. Wielkie rewolucje zaczynały się w końcu od małych iskier. A Francis milczał. Milczał długo, milczał namiętnie, milczał z porażającą skutecznością nie wyduszając z siebie nawet najcichszego słowa, mruknięcia czy nawet znudzonego ziewnięcia, do którego w tej sytuacji było mu bardzo, ale to bardzo, daleko. Poślinił palec i mechanicznym ruchem zebrał drobinki popiołu ze swojego biurka, z wyraźną sumiennością, z wyraźnym zamyśleniem. Przetarł zaraz palce, zrzucając paproszki na dywan i oparł dłonie na stole mocno. Wciągnął powietrze do płuc powoli i zaraz je wypuścił. Zaśmiał się zaraz donośnie, przerywając wypełniającą pomieszczenie ciszę. Nie agresywnie, nie prześmiewczo, ale z dobrotliwością. Z dawką dużej niewinności i młodzieńczego rozbawienia, które w nim zostało, bo nie można było jednak ukrywać faktu, że był niewiele od nich starszy i był w stanie zrozumieć, co czują. - Myślę, że już to zauważyłaś, ale jestem tchórzem, Panno Evans. - stwierdził rzeczowo, uśmiechając się lekko do Gryfonki przez stół. - Owszem. Mógłbym uciec do Francji, tak, uciec, nie bójmy się tego słowa, Panno Evans bo inaczej tego czynu nazwać nie można, i udawać, że nic nie widzę. Że nic nie wiem, że ta rozmowa się nie odbyła, a ja żyję w bańce bez jakiegokolwiek dostępu do informacji. Ale widzisz, nie można uciekać całe życie. - ciągnął, albo raczej, myślał na głos. Obojętność powoli znikała z Francisowej twarzy, a jego podejście do sprawy zdawało się być coraz bardziej jasne z każdym słowem, ale jednak, coś Francuza wyraźnie blokowało. - Dzielenie się z kimś wiedzą to ogromna odpowiedzialność, Lily. - stwierdził w końcu. - Mogę was nauczyć walczyć. Mogę. Bo chciałbym, żebyście mogli walczyć w słusznej sprawie, a nie za nią umierać. - zawiesił głos i podrapał się po brodzie. Odłożył fajkę na stół i złożył palce. Łagodny uśmiech został na twarzy Francisa, który szukał właściwych słów, żeby określić swoje podejście do całej sprawy, nie chcąc przy tym, by Gryfonka zrozumiała go źle, nieopatrznie. Bo chyba nikt tego nie chce. - Lily, wykazujesz się ogromną odwagą zagadując do mnie w tej kwestii. Dziękuję, za zaufanie, jakie we mnie łożysz. Jestem gotów wam pomóc, jednak, potrzebuję czasu, pozwól mi proszę przespać się z tą myślą. Daj mi parę dni, a dam ci ostateczną odpowiedź. Widzę, że jest to dla ciebie istotne i, po samym twoim podejściu widzę, że - zawiesił głos na moment, zawahał się wyraźnie. - że są powody, dla których chcesz, chcecie, bronić się przed, cóż, doskonale wiesz kim, dlatego biorę ciebie, was, jak najbardziej poważnie, a zagrożenie nie wydaje się już tak odległe, jak kiedyś.
|
| | | Lily Evans
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Pią 17 Kwi 2015, 22:31 | |
| Lily nie była typową Gryfonką i nikt nie miał co do tego wątpliwości. Niejednokrotnie zdarzało się jej przedkładać książki ponad ludzi, a regulamin często znaczył dla niej więcej niż przyjaźnie, czy osobiste sympatie. A jednak tiara podjęła taką, a nie inną decyzję i nie zrobiła tego przez przypadek, niedopatrzenie czy starość, którą czasem jej zarzucano. Dostrzegła ona w Lilianne coś, co nie było widoczne na pierwszy rzut oka, co tkwiło głęboko w jej sercu i umyśle. Wolę walki, głębokie poczucie sprawiedliwości i jedności z tymi, których prześladowano, wierność ideom, gotowość do poświęcenia. W tym momencie, w momencie próby, wychodziły z niej wszystkie te cechy, które udowadniały wcześniej wątpiącym, że prawdziwie przynależy do domu Godryka Gryffindora i zasługuje na te barwy, które nosiła zawsze z dumą, choć sama także posiadała pewne wątpliwości, czy aby na pewno znajduje się tam, gdzie trzeba. Była poza tym osobą nie owijającą w bawełnę. Prawdopodobnie w sporej mierze wynikało to z tego, że jako prefekt miała dość niejasnych wymówek i zawiłych historyjek, którymi częstowano ją na każdym kroku. Zawsze z resztą odczuwała irytację i zmęczenie, kiedy ktoś nie potrafił jej szczerze, jasno i otwarcie komunikować czego chce i co myśli. Nie tolerowała manipulacji ani jakichkolwiek tego typu prób wpływania na drugiego człowieka w sposób dla niego nieoczywisty. Jeśli czegoś od kogoś chciała, informowała go o tym najbardziej klarownie, jak potrafiła i czekała na odpowiedź w podobnym tonie. Nie lubiła tych gierek tajemnic, niedomówień, półsłówek… Nie odnajdywała się w nich z resztą zbyt dobrze, choć dociekanie cudzych motywów nie sprawiało jej większych problemów. Nie rozumiała z resztą po co tak się zachowywać. A nade wszystko kierowała się w życiu zasadą, że nie robi się drugiemu, co tobie nie miłe. Skoro zaś sama nie chciała stać się ofiarą czyjejś manipulacji, nie używała jej w stosunku do otoczenia. Chyba że w sposób jawny, oczywisty i z gruntu prześmiewczy. - Wiek nie jest moją wątpliwością, Panie Lacroix. – sprostowała, bo zdawało jej się, że została opacznie zrozumiana – To argument, który, jak przypuszczam, będzie wysuwany najczęściej przez przeciwników tej inicjatywy, z jaką wychodzę. Z jaką wychodzimy, bo to nie tylko ja mam chęci i nadzieję, że taka działalność ma sens i będzie pożyteczna dla wszystkich zainteresowanych stron prócz tych, którym się sprzeciwia. – prawdę powiedziawszy Lily obawiała się mocno takiego postrzegania spraw. Wiedziała, że są jedynie nastolatkami, uczniami, po części zapewne nawet nie pełnoletnimi. I nie potrafiła na podobne oskarżenia odpowiedzieć nic ponad to, że czas płynie, właściwie leci do przodu w tempie, które uniemożliwia obracanie się na tego typu konwenanse. Voldemort nie przejmował się wiekiem, szkoli także i młodych, także i uczniów Hogwartu, częstokroć wyznaczając im zadania przekraczające ich możliwości. Lilianne uznawała więc za stosowne aby ludzie przeciwni poczynaniom tego człowieka, nie pozostawali w tyle, nie pozostawali bezbronni i bezradni wobec potęgi Sami-Wiecie-Kogo i ich zwolenników. Sama Lily nie czuła jeszcze chyba wagi swoich działań. Chciała po prostu coś robić, chciała poczuć się do możliwie dużego stopnia panią własnego losu, a nie marionetką mniej lub bardziej niezrozumiałych dla niej sił. Oczywiście, gdzieś w głębi kryła nadzieję, że może uda im się dokonać czegoś istotnego, ochronić ludzi, którzy w innej sytuacji oddaliby życie za opór bądź nawet bardziej trywialne rzeczy, ale nie zakładała tego, ba, nie był to dla niej warunek, który decydowałby o sukcesie jej inicjatywy. Chciała po prostu dać sobie i innym podobnym do siebie miejsce, w którym mogliby robić coś, co dawałoby im chociażby i złudne poczucie, że przygotowują się na to, co przyniesie im przyszłość. Chciała sprawić, że odnajdą jakiś sens w oporze, w trzymaniu się tych idei, które wydawały im się słuszne. Chciała aby czuli, aby ona także mogła poczuć wsparcie osób myślących podobnie do niej, także gotowych do poświęcenia w imię moralności zbliżonej do jej własnej. - Nie ja to powiedziałam, panie Lacroix, właściwie myślę, że myśli się Pan co do siebie. – odparła, kiedy stażysta po dłuższej chwili odezwał się, wyrzucając z siebie słowa, które tylko trochę zaskoczyły Lily. – Strach nie oznacza tchórzostwa, a wycofanie się do bezpiecznej ojczyzny wielu uznałoby w tej sytuacji za przejaw rozsądku nie ucieczkę. – dodała po chwili, choć w jej oczach paliły się iskierki aprobaty. Już sam fakt, że Francis odważył się głośno przyznać do swoich obaw, że powiedział to, co powiedział, podważało prawdziwość jego stwierdzenia. Tchórze tak nie postępują, w ich naturze leży udawanie męstwa, którego nie odczuwają i wycofywanie się w taki sposób, aby nikt nie mógł oskarżyć ich o brak odwagi. - Rozumiem. – odparła, kiedy w końcu otrzymała swoją odpowiedź. Nie chciała się przyznać nawet sama przed sobą, że poczuła piekący zawód. A przecież zdawała sobie sprawę, że to nie było nie, że właściwie widzi po Francisie oznaki poparcia, a ostrożność z jego strony jest w gruncie rzeczy czymś właściwym i pożądanym, bo oznacza, że nie jest jedną z tych osób, które na ‘hurra’ pakują się w jakieś zobowiązania, a potem nie potrafią ich dopełnić. Zauważyła jednak to zawahanie w tonie jego głosu i uśmiechnęła się bez najmniejszego śladu radości, bardziej jakby ze zrozumieniem. - Kiedyś, jeśli będzie Pan chciał, opowiem Panu dlaczego teraz, dlaczego akurat ja. Ale na razie nie chcę wpływać w ten niezbyt elegancki sposób, jakkolwiek zależy mi na tym, aby się Pan zgodził. – stwierdziła cichym tonem, intensywnie przyglądając się twarzy stażysty, jakby jej wyraz mógł powiedzieć jej więcej, niż wypowiadane przez mężczyznę słowa. W tym momencie wstała, gotowa do wyjścia, nie chcąc wyjść na nazbyt nachalną i mając nadzieję, że kiedy zostanie mężczyźnie tylko wspomnienie jej słów, poświęci on jeszcze trochę czasu na przemyślenie tej kwestii. Oby w sposób jak najbardziej przychylny dla jej prośby. Wydawał jej się istotnym ogniwem jej planu, choćby dlatego, że potrzebowała oparcia w kimś bardziej od siebie doświadczonym i z większym autorytetem, aby poczuć, że jej wymysły są realne i nabierają jakichś sensownych kształtów. |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Pią 17 Kwi 2015, 22:34 | |
| Odwaga była jedną z tych cech, które miały tendencję do ujawniania się w najmniej spodziewanym momencie. Właściwie, wiele osób nie było nawet świadome, że w gruncie rzeczy są dzielni i odważni. Zdawało się, ze męstwo objawiało się w szlachetnych i wielkich czynach, na wojnie, w walce, kiedy wszyscy inni już odpuszczają, to najmężniejszy zostawał do końca i próbował dalej, jednak w gruncie rzeczy warto pamiętać, albo zdać sobie świadomość z faktu, że owszem, są odważni. W małych i wielkich rzeczach, które lubią, a każdego kosztują nieco inną porcję wysiłku czy samozaparcia, bo coś, co dla niektórych może być błahostką dla innych stanowi barierę pozornie nie do przeskoczenia. A jednak ją przeskakują. Francis widział w Lily odwagę, niezaprzeczalną, chociaż ona chyba do końca jej nie dostrzegała. Tak, jak wielu uczniów nie do końca było pewnych dlaczego wylądowało akurat w tym, a nie w innym domu Hogwartu. A tiara się nie myliła. Nigdy. Jakkolwiek często jej to zarzucano, to Francis od pierwszego momentu kiedy zobaczył ten pozornie zwykły kawałek starej tkaniny poczuł jakiś dziwny szacunek do przedmiotu, jakby ten wiedział o wiele więcej, niż się wszystkim wydawało. Zastanawiał się nawet przez moment do jakiego domu sam zostałby przydzielony, gdyby przyszło mu jednak uczyć się w Hogwarcie, jednak nie doszedł ostatecznie do żadnego konkretnego wniosku. Podobnego do tego, który próbował wysnuć zastanawiając się właściwie jakim cudem jego siostra wylądowała w Gryffindorze, a nie w, nie ukrywając, Slytherinie. Jednak gruntem było być dumnym z tego, kim się jest, jakkolwiek to niekiedy wydawało się trudne, wiatr wiał w oczy mocniej niż zwykle, a wszyscy dookoła podpowiadali, że to nie jest najlepsze rozwiązanie. Ostatecznie, czego tak naprawdę do końca mogli być pewni? Lacroix nie mówił tego głośno, tak samo, jak nie mówił głośno wielu, ale to wielu rzeczy, ale cieszył się w duchu z prostej bezpośredniości Gryfonki, która była konkretna, w swojej prośbie. Doskonale wiedziała czego chce i nie zawahała się nawet przedstawiając Francuzowi swój plan. Od samego początku zapałał do Lily jakimś zaufaniem, które kazało mu słuchać dokładnie, co ma do powiedzenia i brać jej słowa bardzo, ale to bardzo poważnie, bo Panna Evans nigdy nie wydawała się mu osobą, która rzucała słowa na wiatr. Ba, wręcz przeciwnie. Jawiła mu się jako osoba konkretna, z własną opinią, której zamierzała bronić. A to się ceniło i zawsze cenić będzie. Zwłaszcza w kwestiach tego rzędu. Chociaż nie do końca mogła jeszcze pojmować ciężar własnych słów Francis wiedział, że wypowiada je z pełną odpowiedzialnością i świadomością. Nie chciał jej w pewien sposób zawieść, nie chciał zawieść samego siebie, nie chciał właściwie zawieść nikogo, bo miał bolesną, upierdliwą dość, świadomość, że każde ‘zawieść’ w tej sytuacji oznaczało coś gorszego niż tylko ‘zrobić przykrość. Zatrważał go nieco fakt, że już uczniowie musieli stanąć po którejkolwiek ze stron. Jednak najbardziej negatywne emocje wywoływała w młodym Lacroixie świadomość, że dzieciaki w wieku jego siostry plątały się w tak brudne interesy. Miał tylko nadzieję, że Ari będzie od tego wszystkiego jak najdalej, chociaż z jej temperamentem domyślał się po której stronie konfliktu raczej się opowie. I szczerze się to Lacroixowi nie podobało. Francis uśmiechnął się lekko i słuchał nadal, obserwując w międzyczasie wirujące w powietrzu drobinki kurzu, oświetlane przez rozmyte mleczną szybą światło. Jak to było, z tym kurzem, że był wszędzie. Dla niektórych był zmorą, ale jednak czasami miał w sobie coś urzekającego, po prostu trzeba było pozwolić innemu… światłu, paść na sprawę. - Nie zawsze trzeba w życiu postępować do końca rozsądnie, Panno Evans. Nie zawsze należy, nie zawsze można i nie zawsze się powinno. Wiem, że prawdopodobnie ‘zdrowiej’ byłoby dla mnie uciec od tego problemu jak najdalej, ale ucieczka nie jest rozwiązaniem, pomijając już nawet fakt, że nie chcę uciekać. - przyznał, prosto z mostu ‘Rozumiem’ zawsze brzmiało inaczej, w zabawny sposób mieszcząc w sobie dużo więcej, niż teoretycznie, słownikowo, powinno znaczyć. Tym razem Francis wyczuł w słowach Gryfonki lekki zawód jego odpowiedzią, ale ostatecznie, nie mógł inaczej, jakkolwiek cała jego postawa wskazywała na ‘jestem na tak’ mówił ciągle zdawkowe ‘daj mi pomyśleć’, które nie satysfakcjonowało Lily, a młody Lacroix nie dziwił się temu ani odrobinę, bo chciał pomóc i czuła to. Chciałby się zgodzić, ale jeszcze było za wcześnie. Jeszcze. - Myślę, że wszystko się wyjaśni i to bardzo niedługo. - stwierdził Francis spokojnie i odsunął szufladę. Grzebał w niej moment, dłuższą chwilę. Przerzucił parę kartek, ale w końcu, wraz z odgłosem optymistycznego szeleszczenia papieru i folii wyciągnął na światło dzienne tabliczkę czekolady. Z ciemnobrązową etykietą i złotymi literami. Francis skrzętnie rozerwał upakowanie, a mocna woń gorzkiego kakao rozniosła się po pokoju, a Lacroix łamał wyjątkowo ciemną tabliczkę na paski w milczeniu. Poczęstował jeszcze jednym gryfonkę, którą zaraz odprowadził do wyjścia. - Nie martw się proszę. Udzielę ci odpowiedzi, myślę, że szybciej, niż nam obojgu mogłoby się wydawać. Miłego dnia, Panno Evans. - dodał jeszcze ciepło i zamknął drzwi swojego gabinetu.
z.t x2
|
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Czw 25 Cze 2015, 14:09 | |
| STOP!
Listopadowy wieczór miał to do siebie, że był zwykle listopadowy i bardzo leniwy. Lacroix miewał przeczucia, zwłaszcza na temat listopadowych wieczorów, kiedy to czuł przeszywającą go wewnątrz samotność, która haftowała w jego nędznym serduszku niepewność godną członkini koła gospodyń wiejskich. Westchnął ciężko i opatulił się swoim swetrem w którym zabrumczał zbuntowany nieco Łaskocz. To był dobry dzień, coś mu tak podpowiadało, mimo tego wszechogarniającego niepokoju, wszak w jego wieku tego typu mieszane przeczucia były czymś normalnym, w końcu, tylko raz w życiu miało się 20 lat, 11 miesięcy i 21 dni. Miał już kłaść się spać, bowiem to był dobry dzień na to, żeby położyć się spać, Morfeusz nie tyle ciągnął go za ramie a namiętnie ściskał, a obrączka na palcu przypominała Francisowi, że nie powinien mu jednak ulegać aż tak szybko. Chciał zapalić świece, właśnie taki miał nastrój, na świecie. Przetrzebił wszystkie szafki, szafeczki, szuflady i inne schowki na sz w swoim gabinecie ale nic nie znalazł, zupełnie nic. Otworzył drzwi na korytarz i rozejrzał się po nim, mając cichą nadzieję, że będzie tu pusto, zupełnie pusto. Podszedł do świecznika na ścianie i zdjął sobie świeczkę, zamyślił się na moment, a po chwili zdjął kolejną, i jeszcze jedną. Zebrał jakieś piętnaście i uznał, że starczy. Przecież skrzaty zaraz znowu je tutaj przyniosą, pomijąc fakt, że na korytarzu było teraz ciemno strat nie było żadnych. Ani trochę. Francisowi już zdarzyło się raz zachachmęcić parę świeczek, żeby zbudować WIELKI POTĘŻNY PŁOMIEŃ, którym straszył pierwszoklasistów na zajęciach. Tak przynajmniej sobie wmawiał. Tak naprawdę bajerował tylko dzieciaki sprytnymi sztuczkami z zaklęciami, ale to też było dobre. Rozstawił świeczki w gabinecie, na biurku i parapecie, także parę w swojej sypialni, coś mu tak nakazywało, jakaś siła wyższa, może po prostu gwiazdy były w doskonałej pozycji? Czegoś jednak mu jeszcze brakowało, czegoś kluczowego. Pacnąl się w czoło! Ah tak, płatki róży! Nie miał jednak róży, a róż tym bardziej, nawet takich lila, więc zajrzał do spiżarki. Płatki śniadaniowe to też płatki, rozsypał je na podłodze i wskoczył do łózka, pudełko rzucając gdzieś na bok, zakrył się kołderką i zamknął swoje zmęczone oczy stażysty. Mały Francis, mało słów, wielkie marzenia, wielkie sny. |
| | | Katja Odineva
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix Czw 25 Cze 2015, 17:43 | |
| Katja też miewała czasem przeczucia, ale bardzo możliwe, że akurat tej nocy to gwiazdy, a nie przeczucie pchnęło ją ku realizacji pomysłu, który zaświtał jej w głowie podczas długiej, gorącej kąpieli, zaraz po tym jak ogoliła swoje szczupłe nogi, ani razu się przy tym dramatycznie nie zacinając. Zacięcia są passe, no i zdecydowanie nie współgrały z jej planem, który zakładał przede wszystkim oszałamiającą prezencję w negliżu. No dobrze, niemalże negliżu, bo przecież założyła na siebie sięgającą ją gdzieś do połowy uda, koronkową koszulkę nocną w kolorze lila-róż (żeby podkreślić swój autorytet jako pracownika szkoły) oraz przezroczystą, powłóczystą podomkę. Przez moment zastanawiała się nad sandałkami na niebotycznych obcasach, które potrafiły, jak na coś tak filigranowego, wyprodukować niesamowite ilości hałasu, ale nie chciała wyglądać aż tak podejrzanie (na pewno bardziej podejrzanie niż sexi), dlatego po krótkim namyśle ograniczyła się do rzucenia zaklęcia, które miało zapewnić jej gołym stopom w miarę rozsądne temperatury podczas spaceru po lodowatych, kamiennych posadzkach zamku. Zwłaszcza, że nie zamierzała się spieszyć, ba, wręcz przeciwnie. Kiedy w końcu udało się jej wyjść z gabinetu, oczywiście po uprzednim manicurze, pedicurze, popryskaniu obojczyków i nadgarstków zmysłową perfumą oraz ułożeniu włosów we fryzurę, która miała sugerować, że właśnie, w środku nocy podjęła zupełnie spontaniczną decyzję o udaniu się na przechadzkę i, niczym bohaterka filmów, podniosła się z łóżka z pełnym, nierozmazanym dodajmy, makijażem, zatrzymywała się przy każdej napotkanej osobie, nie zważając specjalnie na to, czy to uczeń, czy nauczyciel, czy woźny, czy może jakiś wredny kot, opowiadając, że właśnie zmierza do swojego narzeczonego, najmądrzejszego, najprzystojniejszego, najzabawniejszego i najlepszego w łóżku ze wszystkich mężczyzn stąpających po tym świecie (Vincent ostatecznie był przywiązany do łóżka, więc nie kłamała pomimo resztek gorącego niegdyś uczucia do byłego nauczyciela Historii Magii). Kto jak kto, ale ona doskonale wiedziała, że nic tak dobrze nie rozchodzi się pośród ludzi jak plotka. I grypa żołądkowa. Tego drugiego nie rozprzestrzeniałaby jednak z taką lubością, z takim poświęceniem i zaangażowaniem. Była nauczycielką zaklęć, nie jednym z najbardziej sadystycznych geniuszy zła. Byłaby najszczęśliwszą z istot, które tej listopadowej nocy wybrały się na spacer, gdyby jakiś idiota nie ukradł połowy świeczek z finalnej części jej podróży, sprawiając, że jej spacer zwieńczony został pojedynkiem na śmierć i życie z gobelinem, który rzucił się na nią ze ściany, niczym jakiś skrytobójca. Marny dodajmy, bo szybko skończył w strzępach, doszczętnie niszcząc jednak wystudiowaną fryzurę Katji i krusząc jej delikatne, kobiece serduszko na tysiące kawałków. Nie wiedziała, że to nie koniec cierpień tej pamiętnej nocy. Kiedy weszła do gabinetu swojego narzeczonego, najmądrzejszego, najprzystojniejszego, najzabawniejszego i najlepszego w łóżku ze wszystkich mężczyzn chodzących po tym świecie, doznała uczucia, które dałoby się porównać jedynie do stąpania po rozgrzanych do białości opiłkach metalu, tylko znacznie niebezpiecznych, bo wydających z siebie głośne „chrup”. Nie wiedziała, że jej narzeczony oprócz bycia najmądrzejszym, najprzystojniejszym, najzabawniejszym i najlepszym w łóżku, był także najsprytniejszym i zastosował tego rodzaju zabezpieczenie przeciwko włamywaczom! Oślepiona światłem, ze stopami, które dłużej już nie były zdolne utrzymywać ciężaru jej ciała, omdlała majestatycznie w kierunku północno-wschodnim, idealnie na zastawiony świeczkami sekretarzyk, które, już nie tak majestatycznie jak Katja, poprzewracały się w kierunku przeciwnym, zalewając jej wystudiowaną fryzurę oraz idealny makijaż i strój zastraszającą ilością wosku. Nie trzeba chyba dodawać, że z ust kobiety wyrwała się w tym momencie bardzo długa wiązanka rosyjskich przekleństw i pojawiła się chęć odnalezienia Francisa.
Była bowiem pewna, że gdzie Francis, tam łóżko, a jedynym jej pragnieniem w tej chwili było okraść go w ramach zemsty z kołdry i poduszki oraz zasnąć snem tak głębokim, żeby żadne dalsze kataklizmy jej z niego nie wybudziły. I, chyba nikogo to nie zdziwi, tak właśnie zrobiła. Dodatkowo zabierając swojemu narzeczonemu także koc i prześcieradło. Jeśli zemsta, to tylko idealna. |
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Gabinet Francisa T. Lacroix | |
| |
| | | | Gabinet Francisa T. Lacroix | |
|
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |