IndeksIndeks  SzukajSzukaj  Latest imagesLatest images  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

Share
 

 W labiryncie korzeni

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
Idź do strony : 1, 2  Next
AutorWiadomość
Lily Evans
Lily Evans

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptySro 01 Lip 2015, 18:25



W labiryncie korzeni


Gdzieś po tej bardziej niebezpiecznej i znacznie mroczniejszej części Zakazanego Lasu znajduje się tajemniczy labirynt korzeni drzew, które wydają się rosnąć w powietrzu. Jak to się właściwie stało, jak to możliwe i kto mieszka w tej krainie, w której prawa zdają się działać na opak?

Audrey Faulkner
Audrey Faulkner

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyWto 22 Wrz 2015, 22:17

Tam, na molu, nie siliła się już na żadną odpowiedź. Z drugiej strony, czyż nie wystarczyło to, że nie uciekła przed jego dotykiem? Bo rzeczywiście tego nie zrobiła. Zadrżała, wyraźnie się spięła, ale nie cofnęła się. Nie podjęła walki nawet o jeden milimetr, który mógłby ją od Mulcibera oddzielić, sprawić, by poczuła się bezpieczniej, tak, jak wtedy, gdy siedziała sama.
Bo przy Ślizgonie bezpiecznie się przecież nie czuła.
Było w tym jednak coś przekornie fascynującego. Nieocierającego się o wyższe uczucia - przynajmniej w przypadku Faulkner, u której w tej chwili nie mogło być mowy o pasji, przynajmniej nie tak intensywnej, na ile, być może, doświadczał lub będzie doświadczał Maghnus - ale skłaniającego do ryzyka. Do postawienia wszystkiego na ostrzu noża. Dosłownie.
Wspomnienie kilkunastu odłamków szkła wbitych w jej plecy było tylko krótkim przebłyskiem, w dodatku niezbyt miłym. To było jednak kilka lat temu, kiedy użalała się nad sobą częściej niż powinna i gdy tak naprawdę nie słuchała swych potrzeb. Nie wszystkich. Poza tym wtedy... To był wypadek. Tylko wypadek, a to przecież bardzo wiele zmienia.
Choć skrzywiła się, gdy na jej drobnej dłoni zacisnęła się zaborczo dłoń Mulcibera, wstała właściwie bez większych oporów. W przeciwieństwie do Ślizgona była daleka od krzywdzenia innych i, tym bardziej, od czerpania z tego przyjemności, ale jeśli chodziło o nią samą, o jej własne, skrzywdzone ciało...
Nikt nigdy nie zdiagnozował w Audrey żadnych zaburzeń - może dlatego, że nikt się tym nie interesował, a może dlatego, że Holenderka problemów nie miała. Faktem było, że pomimo swych wyczynów na granicy prawa, okres sieroctwa i tak przeszła całkiem nieźle, przechodząc zaś pod skrzydła swych rodziców adopcyjnych niemal zupełnie zerwała ze złymi nawykami.
Podobno. Podobno to zrobiła. Nie była przecież złym dzieckiem. Nie lubiła sprawiać innym problemów.
Teraz, podążając za Maghnusem, bała się, oczywiście. Wbrew pozorom strach nigdy nie był Faulkner obcy, bała się wielu rzeczy, wielu doznań. Teraz, orientując się, dokąd zmierzają - Zakazany Las? niech cię szlag, Mulciber - bała się jak każdy inny uczeń.
Problem tylko w tym, że strach ten ją... ekscytował. Szum krwi w skroniach i jej własny, płytki oddech nie były czymś, z czego tak po prostu mogłaby zrezygnować. To było chore, tak bardzo chore czerpać satysfakcję z własnej krzywdy. Ale Faulkner to umiała. Nie radziła sobie z własną wrażliwością, ale gdy chodziło o ból fizyczny, cierpienie ciała zadawane przy tym celowo, czyimiś rękoma, w sposób nie stricte morderczy, ale inny, przepełniony swoistą magią...
Radziła sobie z tym. Chciała tego.
Nie zmieniało to faktu, że gdy dotarli do celu, nie wiedziała, jak się zachować. Fascynacja fascynacją, ale nigdy przedtem nie była w podobnej sytuacji. To było złe, dotąd za bardzo się bała. Za bardzo bała się strachu, czyż to nie zabawne? Musiała dojrzeć do tego, by stawić mu czoła. By wyjść mu naprzeciw.
Może chodziło też o bardzo konkretne okoliczności. O precyzyjnie zaaranżowany dzień i narzuconą odgórnie grę konkretnych emocji. Może tylko wtedy pojedyncza iskra mogła rozniecić ogień. Może.
W półmroku lasu uwolniła wreszcie dłoń z uścisku Ślizgona nie po to jednak, by od niego uciec. Wyprzedziła chłopaka o krok, dwa, trzy idąc jednak wgłąb lasu, nie z powrotem. Zatrzymała się przed ścianą finezyjnie powykrzywianych korzeni, w niedużej zatoczce leśnego oceanu.
Odetchnąwszy głęboko rześkim powietrzem, bardzo powoli obróciła się przodem w kierunku Mulcibera i uniosła pytająco brwi. Pozwalając, by płaszcz zsunął jej się z ramion (hej, musiała przecież wrócić jakoś do szkoły, musiała uniknąć niepotrzebnej uwagi - a skąd mogła wiedzieć, co tak naprawdę się tu zdarzy i jak się skończy?) na wilgotne, leśne runo, zmusiła się by rozprostować plecy.
Zrób mi jakąś krzywdę, mówiło spojrzenie jej poważnych oczu, a Audrey z każdą chwilą utwierdzała się tylko w przekonaniu, że tego właśnie pragnie.
Maghnus Mulciber
Maghnus Mulciber

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptySro 23 Wrz 2015, 03:41

Z każdym kolejnym krokiem, czynionym w stronę celu wędrówki których dla nich wybrał, Mulciber się zmieniał. Z każdym kolejnym krokiem, okrutny, sadystyczny uśmiech psychopaty powoli schodził z jego twarzy, szaleństwo uciekało z jego oczu niczym powietrze z przebitego balona. Zmieniał się tez jego nastrój - choć początkowo odczuwał niepohamowane podniecenie, na myśl wymalowaniu kolejnego obrazu krwi i cierpienia, to z chwili na chwilę to obsesyjne uczucie z niego umykało, powoli zostawiając tylko stan bliższy temu co czuł gdy tworzył. Pozornie był to niezmącony niczym spokój i chłodna precyzja, jednakże pod tym płaszczem chłodu i obojętności skrywała się namiętna pasja, wybuchowa - gdyby miał ją opisać, zapewne użyłby jaskrawych, rażących po oczach kolorów. Pomimo zewnętrznego opanowania, trawiła go ona od wewnątrz, wysysając z niego wszystko inne, zostawiając miejsce tylko na potrzebę zaspokojenia swojego poczucia artyzmu. I bynajmniej nie były to dzikie akty, o nie - jego pojęcie piękna odbiegało od ogólnie przyjętych norm przez jego płeć.
Mimo wszystko, resztki zdrowego rozsądku tkwiły, zbyt głęboko zakorzenione by się ich wyzbyć, dlatego też co jakiś czas lekko obracał głowę i kątem oka obserwował co dzieje się za nim. Nie tylko ze względu na to, że wolałby uniknąć niepotrzebnych oczu ludzi głupich i pozbawionych gustu - po prostu zdawał sobie sprawę, że miejsce w które zamierza się zapuścić, należy do grona tych określanych powszechnie jako "cholernie niebezpieczne". Nie żeby się obawiał, jednakże brak strachu krążącego w jego żyłach nie oznaczał jawnej głupoty - zdawał sobie sprawę, że jeśli nie dopilnuje swoich pleców, może znaleźć się w dość nieprzyjemnej sytuacji - a wolałby nie wyjść stąd w stanie jawnego ucieleśnienia piękna. Mimo że był artystą, to zdecydowanie tego poranka wolał się zająć przyozdabianiem Audrey niż swojego własnego ciała.
Gdy dziewczyna wyrwała się z jego chwytu, instynktownie jego dłoń powędrowała do schowanej różdżki, zaś usta zacisnęły się na moment - był bowiem przekonany, że dziewczyna postanowiła jednak uciekać, a na to nie mógł przecież pozwolić. Dopiero po chwili zorientował się że nawet bez jego prowadzania, zmierzała w dobrym kierunku. Zupełnie jakby nie mogła się doczekać, jakby czegoś od niego oczekiwała - w pewien sposób, to zdecydowanie można było uznać za pociągający aspekt tej sytuacji. Zwykle musiał się namęczyć, by zatrzymać swój materiał na dzieła przy sobie, korzystając z niekonwencjonalnych metod - sytuacja w której ktoś sam chciał oddać się w jego ręce, była dla niego zupełnie nowa i dość przyjemna. Nie spodziewał się, że przez ten cały czas miał pod ręką kogoś kto docenia to co tworzy - gdyby był do tego zdolny w tej chwili, to prawdopodobnie by się rozczulił. Lecz nie był, za to postawił sobie wymagania - nie mógł przecież zawieść kogoś, kto z własnej woli znalazł się w jego pracowni. Trzeba doceniać poświęcenia w imię wyższego dobra. Właśnie dlatego postanowił, że przyłoży się znacznie bardziej niż zwykle.
Gdy w końcu znaleźli się na miejscu, zaś droga została zakończona ścianą, zatrzymał się i przybrał na usta wyjątkowo nieprzyjemny dla oka okaz wykrzywienia twarzy, który prawdopodobnie miał być ciepłym uśmiechem. Wbrew pozorom przecież nie był zły, a przed nim stał ktoś kto chciał tego samego co on - dać upust własnym pragnieniom odkrywania piękna, niedostępnego dla większości tych pozbawionych gustu ignorantów. Rozpiął pelerynę i pozwolił jej spokojnie opaść na ziemię - nie dbał aktualnie o swój wygląd, w końcu był tylko i wyłącznie twórcą. Chodziło po prostu o to, by jej rąbki nie zawadzały mu podczas pracy.
Po kolei wygiął każdy z palców u rąk, cały czas obserwując dziewczynę spokojnym, analitycznym wzrokiem - nie śpieszył się, to prawda. Za jej poczynania szanował ją na tyle, by nie robić niczego w pośpiechu - zamierzał być chłodny, opanowany i przede wszystkim - precyzyjny. Jeden niesprawny ruch i gotowa była mu tu zejść, a gdy twory nie wydają z siebie odgłosów to jest mniej zabawnie. Musiał więc się pilnować, żeby przypadkiem nie stracić cennego obiektu. Zaczerpnął świeżego powietrza i bez zbędnego pośpiechu zbliżył się do niej. Umiejscowił dłoń pomiędzy jej piersiami i dość brutalnym ruchem, "przybił ją do ściany". Następnie lekko rozsunął jej nogi i oparł kolano o ścianę, pomiędzy jej udami. Nie było w tym żadnych seksualnych podtekstów - po prostu uznał, że tak będzie mu zdecydowanie wygodniej. Pozbawił ją też szalika, odrzucając go na płaszcz który wcześniej upuściła - będzie mu zawadzać.
Sięgnął do kieszeni szaty wyciągając...pędzel. W końcu był malarzem, prawda? Jedyne co różniło owe narzędzie pracy od tradycyjnego odpowiednika to fakt, że zamiast włosia były stalowe, zakończone ostrymi czubkami (w najwęższej części ich wielkość wynosiła zaledwie pół centymetra średnicy) igły. Chwycił Audrey za podbródek, obracając jej głowę o parę centymetrów w lewą stronę, zaś swoim wymyślnym pędzlem wykonał pierwszy powolny i precyzyjny ruch, rozcinając dziewczynie skórę od mniej więcej środka czoła, zatrzymując się dopiero przy skroni. Nacięcia nie były zbyt głębokie - w końcu to dopiero pierwszy ruch, a nadmierne wwiercanie się w cudzą czaszkę mogło poskutkować nieprzyjemnymi konsekwencjami, których zdecydowanie wolałby uniknąć. Pozwolił więc by wąskie strużki krwi spłynęły po twarzy Krukonki. Przez moment czekał, przechylając głowę z zainteresowaniem - nie żeby nie wiedział co dalej robić. Po prostu jak wiadomo, żaden artysta nie ufa sobie w pełni, a on był perfekcjonistą - musiał być pewny, że osiągnął zamierzony efekt, zanim zacznie kontynuować swoją pracę. Wolną ręką chwycił ją za włosy i nieznacznie odchylił jej głowę, szarpiąc dość stanowczo, lecz z wyczuciem - był zdania że włosy będą jej jeszcze potrzebne, więc wolałby ich jej nie powyrywać. Dopiero gdy krew dotarła do szyi jego (z braku lepszego słowa, by uniknąć nadmiernych powtórzeń nazwijmy to) ofiary, postanowił powoli i zadziwiająco subtelnie zebrać trochę posoki z szyi Audrey czubkiem języka. Przesunął dwukrotnie od dołu do góry i od góry do dołu. Smak czerwonego napoju bogów, zmieszany ze smakiem skóry panienki, przypadł mu do gustu - na krótką chwilę, pozwolił sobie by przymknąć oczy z zadowoleniem, bowiem wiedział że słusznie wybrał.
Następnie postanowił zejść trochę niżej, zapisując w pamięci by za parę chwil poprawić jeszcze twarz - w końcu to było za mało, by wyciągnąć z niej prawdziwe piękno, ale nie mógł też pozwolić by reszta ciała czekała na niego zbyt długo. Bez większych ceregieli zdarł z niej górną część odzienia, przez moment obserwując jej klatkę piersiową i bieliznę. Następnie pozbawił ją również stanika - ubrania zawadzały, przeszkadzały, utrudniały cieszenie się własną wyobraźnią przelewaną na jej ciało. Puścił jej włosy i przesunął po jej biuście i brzuchu, przez moment skupiając się przy zwyczajowym skupisku męskiej uwagi. Lekko uszczypnął, jednakże nie poświęcał na to zbyt wiele czasu. Mimo że w pewien sposób sprawiało to jego "useksualnionej" części satysfakcje, to jego ruchy były raczej sprawdzaniem materiału niż jakimiś seksualnymi podchodami. Przygryzł wargę i lekko obrócił głowę, przykładając swoje narzędzie pracy na granicy pomiędzy biustem a splotem słonecznym, nieznacznie wbijając je w Krukonkę. To była dla niego tylko chwila, potrzebna na zadowolenie, w końcu nawet w jego dziedzinie sztuki, było wiele nurtów którymi mógł teraz podążyć, a gdy rozpocznie to nie będzie już odwrotu - dlatego też nie mógł się obejść, bez tego momentu zadumy, w którą stronę powinien teraz kontynuować. W tym krótkim momencie, przesunął kolano nieznacznie wyżej, trochę mocniej napierając na krocze dziewczyny, jednakże to nie był do końca zamierzony ruch - zwyczajnie nawet jeśli wygodnie mu stać w taki sposób, to czasami musiał delikatnie zmienić pozycje, dla własnej wygody.
Audrey Faulkner
Audrey Faulkner

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptySro 23 Wrz 2015, 18:29

Stała spokojnie gotowa na... wszystko? Cóż, z pewnością nie, tym niemniej - na bardzo wiele. Na więcej, niż można by podejrzewać. Na więcej, niż można by spodziewać się po dziewczynie z dobrego domu (przynajmniej jeśli brać pod uwagę ostatnie siedem lat) o urodzie delikatnej anielicy. Na więcej, niż w ogóle przewidywała norma dla jej wieku, dla jej płci, dla... Och, jakakolwiek społeczna norma. Bo tak naprawdę nie było chyba ram, które obejmowałyby sobą upodobania Faulkner. Te, oczywiście, były inne niż preferencje Mulcibera - którego fascynacje były właściwie skrajnym okazem choroby - ale, z drugiej strony, nie różniły się aż tak drastycznie.
Drastycznie. Słowo na swoim miejscu, czyż nie?
Spoglądała, jak się przygotowywał. Jak wyginał dłonie, jak lustrował ją wzrokiem... perfekcjonisty? Odpowiadała na każde spojrzenie, wyjątkowo nie unikając konfrontacji. Zawsze to robiła, zawsze uciekała, umykała przed możliwością zajrzenia w czyjekolwiek oczy. Czy raczej - uniemożliwiała to innym. Bo podobno źrenice to zwierciadła duszy, a jej dusza była skrzywdzona w sposób, którym nie chciała się chwalić. Aufrey Faulkner z wadą produkcyjną, do usług. Teraz nie miało to znaczenia. Teraz spoglądała ze spokojem, ale i pewnością siebie.
Pewnością, warto zauważyć, przesadną. Tylko przez kilka chwil próbowała podtrzymać maskę hardej, wreszcie także i z tym dając sobie spokój. Bała się, wiedziała o tym sama i wiedział o tym Mulciber. A jeśli nie wiedział, to się dowie. Nie widziała potrzeby, by to ukrywać.
Prawda była taka, że ani jej, ani Magnusowi ten holenderski lęk nie zaszkodzi. Co więcej, jej samej był on potrzebny. Był jak przyprawa i tak ostrej już potrawy, przepalał zmysły i sprawiał, że chciało się więcej. Każdy człowiek jest przecież w pewnym stopniu masochistą, sęk w tym, że u wielu tendencje te były w większości w zaniku. Nie u Audrey.
Pchnięta na ziemistą, naturalną, leśną ścianę powstrzymała się przed wczepieniem się w ciało Ślizgona. Wiecie, wiele można mu zarzucić, ale naprawdę było na co popatrzeć. Partnerem byłby tragicznym, Faulkner nie wyobrażała sobie, że z kimś tak specyficznym można by żyć - ale teraz nikt przecież o podobnym zaangażowaniu nie mówił. Teraz był tylko jeden z wielu dni. Jeden z wielu poranków, nic więcej. Nikt nie mówił o przyszłości. Nikt nawet o niej nie myślał. To nie ze względu na nią Audrey walczyła z pokusą, na jaką wystawiał ją Mulciber.
Pokusą, której zresztą na pewno ulegnie. Kwestia czasu, nic więcej.
Pierwsze rozcięcia były, oczywiście, najtrudniejsze. Nie dla Maghnusa, lecz dla niej. Dotyk zimnych igieł, błysk pierwszego, wyolbrzymionego nieco bólu, ogień w miejscach, gdzie jej skóra straciła swą ciągłość. Ciepło gęstej krwi. Oddech Ślizgona, nacisk jego ciała. Cisza. Czuła wszystko. Zamykając oczy, odetchnęła bardzo powoli. Uwrażliwiona na zmysł dotyku, śledziła bieg każdej kropli krwi spływającej leniwie z nacięć. Gdy kilka z nich - nieliczne, wyłamujące się standardom jednostki - nie zboczyło na bok lecz obrały kierunek na kąciki jej oczu i dalej, niczym karmazynowe łzy, po policzkach, odruchowo rozchyliła wargi, pozwalając spłynąć im na język. Mniej więcej wtedy też Mulciber znalazł się bliżej. Jeszcze bliżej. Gwałtownie wciągnęła powietrze i zacisnęła zęby.
Jeśli tak miało wyglądać urzeczywistnienie plotek, to... To, cholera, nie miała nic przeciwko.
Nie protestowała też, gdy chłopak zaczął dobierać się do jej ubrań. Oddawanie się byle komu nie należało do zwyczajów Audrey, z drugiej jednak strony trudno było nazwać ją pruderyjną. Na miłość boską, wychowała się w bidulu, wśród dzieciaków z bardzo różnych środowisk. Była złodziejką, zadawała się z mętami społecznymi. Jeszcze nim trafiła pod skrzydła van Lyndenów wiedziała - a właściwie widziała na własne oczy - skąd się biorą dzieci i w jaki sposób można sobie uprzyjemnić ponure, pochmurne wieczory i noce. Sama zresztą po przyjemności te też sięgnęła wcześnie. Może i miała teraz świetny dom, kochających rodziców i właściwie wszystko, o czym mogłaby marzyć, ale pewne rzeczy po prostu się nie zmieniały. Zresztą, przy tym wszystkim i tak była przykładną dziewczyną. Pomimo dwóch, trzech dotychczasowych partnerów nie zaszła w ciążę, nie nabawiła się żadnej z nieprzyjemnych chorób, właściwie - nie zrobiła więc nic złego. Po prostu inicjację przeszła wcześniej, niż przewidywało społeczne przyzwolenie, nic więcej.
Nieco innym skutkiem takiego a nie innego dzieciństwa był natomiast brak większego wstydu. To nie tak, że Faulkner tak po prostu mogłaby zacząć paradować po mieście nago - ale rzeczywiście, własne ciało nie było dla niej powodem do wstydu. Wczesne uświadomienie i trudne warunki pierwszych lat życia sprawiły, że Audrey nie miała problemu z samą sobą. Rozebranie się przed obcym chłopakiem czy mężczyzną nie było dla niej problemem, nie w kontekście podstawowego wstydu, który powinien cechować dziewczynę w jej wieku.
W przypadku Audrey jedyne obawy przed nagością mogły dotyczyć jej blizn. Blizn, które teraz widać było w całej okazałości.
Te najgorsze, na plecach, umykały wprawdzie spojrzeniu Ślizgona, ale na rękach czy żebrach - już nie. Cienkie, blade, przestarzałe ślady nie współgrały z delikatną z natury skórą Krukonki. Szczególnie lewe przedramię zwracało uwagę - pokryte gęstą siecią nieregularnych śladów po ostrzu noża, nie pasowały do delikatnej w gruncie rzeczy aparycji Faulkner.
Tym razem jednak Audrey nie próbowała niczego ukrywać. Poddając się Mulciberowi, gotowa była odkryć swe tajemnice. Wszystkie? Nie wszystkie, ale bardzo wiele. Te, które odbijały się na jej fizyczności i te, które warunkowały jej fascynację. To bardzo wiele. Bardzo wiele grzeszków odkrywanych bez słów. Wiele sekretów ujawnianych z każdym cichym, urywanym westchnieniem i każdym napięciem mięśni.
W pewnej chwili syknęła cicho, ale to nie igły były źródłem tej reakcji. Nie było nim także zimno, które pokryło wrażliwą skórę dziewczyny gęsią skórką. Teraz, pozbawiona ochrony w postaci odzieży, od delikatnych powiewów wiatru osłaniana była właściwie tylko przez samego Ślizgona. Ślizgona, który wciąż był jednak zbyt daleko, by całkowicie ochronić ją przed niską temperaturą poranka. Faulkner marzła więc, choć krew w jej żyłach wrzała.
Ale nie, jej cichy, dosadny, aczkolwiek niezbyt stanowczy protest wynikał z czegoś zupełnie innego. Mianowicie, z poczynań umykających świadomości chłopaka, z pozy, jaką przyjął. Biorąc pod uwagę, że Audrey miała na sobie standardowy mundurek szkolny, jasnym było, że chłopak dostarcza jej bardzo intensywnych doznań nie tylko posiadanym pędzlem. Będąc tak blisko, tak bardzo blisko, budził w Faulkner także to, czego sama Holenderka być może chciałaby uniknąć.
Być może. Ostatecznie przecież wcale go nie odepchnęła.
Z tego samego powodu, dla którego ludzie cenią sobie mieszankę słodko-ostrych smaków, Sroka nie tylko nie opierała się, ale jeszcze sama sięgnęła ku Ślizgonowi. Kontrasty. Oszałamiająca gra skrajnie różnych wrażeń. To upajało. Doprowadzało do granicy poczytalności, do utraty zmysłów. Muskając opuszkami palców sam brzeg koszuli chłopaka, prześlizgując się nimi potem wzdłuż kołnierzyka, tuż na granicy ze skórą szyi Mulcibera, nie kryła pożądania. Pożądania skomplikowanego, wykraczającego znacznie poza czystą seksualność.
W pociemniałych oczach Faulkner widać było, że pragnie wiele. Wszystkiego, co Ślizgon mógł jej dać. Wielu rzeczy, które mógł jej zrobić.
Zlizała z warg pojedyncze krople krwi, które zdążyły już na nich zaschnąć. Odważnie spoglądając na swego oprawcę (przy czym w ustach Audrey słowo to nie byłoby obelgą, nie do końca, niosłoby znacznie większy ładunek emocjonalny, większy i mniej zrozumiały), bardzo powoli nabrała powietrza w płuca. Przenosząc niemal cały ciężar ciała na oparte o leśny mur plecy, zaczepiła końcówki palców o pasek spodni chłopaka. Przyciągnęłaby go zapewne do siebie gdyby nie to, że to on był tu dominującym. Pozwalała na to. Oddawała mu się, sama wyzbywała się wszelkiej większej inicjatywy.
To miał być świt obopólnych korzyści, koncert bólu, łez i rozkoszy pod batutą Mulcibera.
Maghnus Mulciber
Maghnus Mulciber

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyCzw 24 Wrz 2015, 02:50

Choć można by określić Mulcibera wieloma nieprzyjemnymi, krzywdzącymi przymiotnikami, zarzucić mu naprawdę wiele okrutnych i brutalnie szczerych wad i przywar, było coś co nawet najgłupszym jednostkom nie przemknęłoby przez usta. Nikt, absolutnie nikt nie zarzuciłby mu braku spostrzegawczości, szczególnie w stanie pełnego skupienia, gdy w pełni koncentrował się na dziewczynie stojącą przed nim, obserwując jej reakcję, każde drgnięcie nerwu, każdy cal jej ciała. Nawet skupiając wzrok w jednym punkcie, chcąc nie chcąc widział całokształt - to był jeden z jego atutów, że patrząc w jednym kierunku, był w stanie zobaczyć więcej niż mogłyby na to wskazywać pozory. Tak było też tym razem - od razu wyłapał gdy przymknęła oczy, co odnotował w pamięci, przypisując cichemu, irracjonalnemu rozkoszowaniu się bólem - był wręcz już całkowicie pewien, że jego początkowe obawy, na temat ewentualnej ucieczki Krukonki, były pozbawione jakichkolwiek podstaw. To nie miało znaczenia, co jej tu zrobi, wiedział że ona nie ucieknie. Nawet mimo jego prawie całkowitego braku jakiejkolwiek empatii, był w stanie mniej więcej rozpoznać gdy ktoś wpadł w psychiczne sidła które zakładał - miał pewność, że jego dzieło nie wyrwie mu się spod pędzla przede wszystkim dlatego, że odnosił wrażenie że oboje czerpią taką samą satysfakcje z jego poczynań, mimo tego że byli po przeciwnych stronach w tej relacji. Nie umknął mu też strach, który odnotował wcześniej, stąd też przypadło mu do gustu to, że dziewczyna pomimo obaw nie była w stanie nawet próbować mu się wyrwać - że była gotowa w pełni oddać się jego woli. A takiej okazji nie zamierzał marnować.
Wraz z kontynuowaniem swoich działań, docierały do niego coraz to nowsze bodźce, jednakże dopiero podczas swojej chwili zastanowienia zauważył coś, co przez moment umykało jego uwadze - blizny. Nie były one zbyt okazałe, jednakże wystarczająco widoczne by wywołać na twarzy Mulcibera coś na kształt...pożądania? Podniecenia? Prawda była taka, że mimo iż nie lubił cudzej ingerencji w swoje twory, to tym razem wyjątkowo mu się spodobało to co widział. O ile wcześniej odnosił wrażenie że dziewczyna jest urodziwa, to teraz pogłębiło się do dość niebezpiecznego stanu, wprawiając go w stan bliski twórczej euforii. Wiedział, że nie zamierza zatrzymać się na upiększaniu jej, zwyczajnie wiedział że tym razem chce więcej - irracjonalne było tylko to, jak szybko się o tym zorientował. W pewien sposób można uznać, że właśnie miał pomieszanie priorytetów - mimo że aktualnie pragnął ją zdobyć w wyjątkowo męski sposób, to wiedział też że jeszcze nie czas by się do niej dobrać. Nie chciał wykorzystywać niezakończonej sprawy, wiedział też że nie może tego w żaden sprawny sposób połączyć. Musiał więc poczekać ze swoimi małostkowymi pragnieniami. Dość proste to chyba było do zrozumienia, że sztuka miała zawsze pierwsze miejsce, nawet przed jego własnymi, fizycznymi potrzebami - tak długo jak chociaż nieznaczna ilość krwi znajduje się w jego mózgu, to będzie dążył do spełnienia się artystycznie. Szczególnie że dziewczyna nie ucieknie, a jej ciało z każdą chwilą będzie pociągać go bardziej, więc nie sądził by sprawiało to większy problem.
Wtem dotarła do niego kolejna informacja, przekazana mu dość dosadnie przez jego własne dzieło - gdy dziewczyna chwyciła go za pasek, dla niego był to dość oczywisty znak, czego mogłaby od niego chcieć aktualnie. Szczerze mówiąc nie zaskoczyło go to - zdawał sobie sprawę z tego, że jego towarzyszka może chcieć więcej doznań, niż tych czysto związanych z artystycznymi pragnieniami - szczerze mówiąc, miała wyjątkowe szczęście. Zwykle nie zabawiał się ze swoimi ofiarami, jednakże ona zjawiła się tu dobrowolnie - to zasługuje na pewnego rodzaju nagrodę, prawda? Zresztą nawet jego własne ciało informowało go o tym, że nie ma nic przeciwko, powoli dając mu na to twarde dowody. Mimo to, zamierzał się z nią podrażnić więc obdarzył ją uśmiechem, z gatunku tych wyjątkowo nieprzyjemnych i kilkukrotnie poruszył nogą (tak, tą pod jej spódniczką), zupełnie jakby znowu szukał lepszej pozycji. Następnie, wykonał niezbyt głębokie cięcie, w kształcie półksiężyca - od miejsca gdzie do tej pory trzymał pędzel, kierując je pod jej prawą pierś. Wiedział, na co Audrey czeka i znał już jej pragnienie równie mocne, jak jego chęć tworzenia - świadomie kazał jej czekać, równocześnie stymulując w ten czy inny sposób. Lekko się nachylił i zlizał resztki krwi z dolnej wargi dziewczyny, po czym nie spuszczając z niej wzroku, sięgnął pędzlem do jej spódniczki, rozcinając ją od prawej strony i pozwalając jej opaść na ziemię, przeciągając przy okazje po jej udzie, zostawiając kolejne póki co dość płytkie rany. Nie żeby zamierzał być przesadnie delikatny - po prostu musiał wysondować, jaką dawkę bólu jest w stanie znieść Krukonka. Nie zamierzał przypadkowo doprowadzić jej do omdlenia przez zbyt długie natężenie tego afrodyzjaku.
- Na co czekasz? - odezwał się w końcu lodowatym szeptem, z niebezpiecznym błyskiem w oku - Nikt nie nauczył Cie rozpinania paska? - dodał, dając jej w końcu werbalne pozwolenie. A może bardziej polecenie? Tego nie wiedział nikt prócz niego, a on sam był świadom że jego męskie potrzeby starają się coraz bardziej uwidocznić. Nie był zresztą w stanie ukrywać tego, że z każdą kolejną raną na jej ciele, jej atrakcyjność w jego oczach wzrastała.
W końcu przyszła pora odłożyć pędzel, dlatego też wbił go w ścianę z rozmachem, na tyle blisko barku jego arcydzieła, by zabrać ze sobą część jej naskórka. Wyciągnął z kieszeni dwa kolejne przedmioty - różdżkę, oraz scyzoryk. Najpierw skorzystał z tego pierwszego przedmiotu - było w końcu coś, co jego zdaniem dodałoby uroku całej sytuacji.
- Obscuro - szepnął, celując w Audrey. Nie miał wątpliwości, że to drobne zaklęcie zdecydowanie nie zaszkodzi, a może co najwyżej poprawić ich cudowne spotkanie - w końcu zmysł wzroku nie był jej aktualnie potrzebny. Zaciemniał tylko możliwości, które były skryte w jej ciele - odbierał możliwość głębszych doznań, które były dostępne dla wszystkich niekorzystających aktualnie ze zmysłu tak niepotrzebnego w tej sytuacji. Schował różdżkę ponownie i otworzył nożyk w scyzoryku - mimo że zostawiał głębsze rozcięcia niż jego poprzednie narzędzie, to zdecydowanie były one bardziej ujednolicone, tworzyły one zgrabne linię, a nie kilkadziesiąt skrawków. Powoli przesunął ostrzem, idealnie po środku jej dolnej wargi, następnie wchodząc na podbródek. Prawie zadrżał czując, jak jej ciało gładko ustępuje stali. Nie mógł się wręcz powstrzymać, od objęcia ustami tej rany, którą właśnie stworzył na jej ciele. Kilkakrotnie przesunął językiem, łapczywie spijając jej krew czując się coraz bardziej dumny - dumny, z tego co tworzył, a duma ta prowadziła tylko do satysfakcji. A jego zwierzęce pożądanie jakie odczuwał wobec blondynki z każdą chwilą wzrastało.
Mistrzynie Papużki
Mistrzynie Papużki

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyCzw 24 Wrz 2015, 14:57

Dwójka uczniów zapędziła się w niebezpieczne rejony zakazanego lasu. I nawet ich umiejętności obrony czasami stawały się po prostu niewystarczające, jeśli przychodziło co do czego. Nie zapominając już o tym, że to miejsce otoczone było aurą niepewności i czegoś, co sprawiało, że nikt nie czuł się tutaj bezpiecznie. Zajęta sobą dwójka niczego nieświadomych uczniów nawet nie zauważyła ruchu gdzieś między korzeniami drzew. Byli obserwowani przed dłuższą chwilę, jednak nie taką, aby się zorientować i zdecydować do zmiany miejsca, w którym ucinali sobie „miłą” pogawędkę.
Pierwsza strzała przeleciała tuż przy policzku Mulcibera, rozcinając go i wbijając się tuż przy głowie Krukonki. Delikatna struga krwi naznaczyła go, dając o sobie znać pieczeniem i rozrastającym się w mig czerwonym świądem. Czyżby ostrze było czymś posmarowane? Na przykład jakąś trucizną? Kolejna strzała poszybowała prosto w stronę unieruchomionej Audrey. Dziewczyna jednak miała mniej szczęścia niż chłopak. Strzała przebiła jej ramię i utknęła głęboko. Dosłownie po kilku sekundach jej ciało jakby zaczynało wymykać się spod kontroli, a zaraz później wstrząsnęły nim nieprzyjemne dreszcze i drgawki. Napastnik ukrywał się za drzewami i nie sposób było go dostrzec, szczególnie, że na przekór losu – dziewczyna miała na oczach czarną opaskę. Wszystko było w rękach Maghnusa. Co robicie?
Audrey Faulkner
Audrey Faulkner

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyCzw 24 Wrz 2015, 18:00

To, co zobaczyła w oczach Mulcibera, pochlebiało jej. Jakże mogłoby być inaczej? Skoro nie traktowała Ślizgona jak psychopaty - albo, inaczej, po prostu nie uważała tego określenia za obelgę - jego uwaga była dla niej warta tyleż samo, co zainteresowanie każdego innego mężczyzny. Tyle samo albo i więcej, bo przecież Maghnus był inny, bardziej specyficzny, bardziej... Wymagający. Faulkner daleka była od idealizowania go, doskonale dostrzegała wszystkie jego wady i nie miała w związku z nim żadnych złudzeń, ale teraz, widząc, że do artystycznych pragnień chłopaka dochodzą także inne, tożsame z jej własnymi, nie mogła na to nie odpowiedzieć.
Odpowiedzią taką zaś, poza dość oczywistym napięciem mięśni, poza płytszym, szybszym oddechem i rumieńcami był także pierwszy jęk bólu. Tak, jak wcześniejsze draśnięcia spokojnie mogła traktować za preludium, swego rodzaju grę wstępną, tak w chwili, gdy ostrze noża spotkało się z jej wargą, o podobnej nonszalancji nie mogło być już mowy. Delikatna skóra ust jest przecież jednym z najbardziej wrażliwych fragmentów ludzkiego ciała. Niezliczenie wiele zakończeń nerwowych pozwalało odbierać każdą pieszczotę, każdy pocałunek... I każdy ból. Doznania zawsze były intensywne, zawsze, w pewien sposób, trudne do zniesienia.
Teraz, gdy na wardze Holenderki pojawiła się podbiegająca krwią szrama, dziewczyna nie potrafiła powstrzymać cichego skamlenia. Teraz, gdy wskutek czarnej, zawiązanej ciasno opaski przestała widzieć, nie potrafiła zamknąć się już na żadne z wrażeń. Teraz, gdy miała Ślizgona na wyciągnięcie ręki, nie było mowy o zachowaniu jakiegokolwiek rozsądku.
Nie, żeby zachowywała go przedtem. Oczywiście, Audrey dzieckiem była odpowiedzialnym i świadomym konieczności zapewnienia sobie jako-takiej przyszłości, nigdy jednak nie przeszkadzało jej to w popełnianiu błędów. Jedne wyczyny były mniej, a inne bardziej przyjemne, nastoletnie życie Holenderki niezmiennie obfitowało jednak w czyny, o których potencjalnym potomkom raczej opowiadać nie będzie. Dziesięć, dwanaście ostatnich lat było mozaiką różnych potknięć, kolażem złożonym z mniej lub bardziej poważnych przekroczeń gwarantującej bezpieczeństwo granicy.
Gdyby wiedziała, że dzisiejszy poranek może stać się jednym z tych bardziej znaczących błędów, może by się zastanowiła. Może poświęciłaby dodatkową chwilę na rozważenie ewentualnych zysków i strat, może uznałaby, że nie warto. Wiedząc, co się wydarzy, może umknęłaby z mola już wtedy, gdy Mulciber przysiadł się obok, nie dając sobie szansy na mające teraz miejsce spotkanie.
Może. A może nie. Bo przecież Audrey kochała ryzyko. Bo przecież była tylko sobą, skrzywdzoną dziewczyną która lubiła, gdy bolało.
Czując wargi chłopaka na swoich, przytrzymała go w przesyconym krwią pocałunku. Nie satysfakcjonowałby jej jedynie krótki kontakt, jedynie pospieszne zlizanie kropel krwi - i wcale się z tym nie kryła.Podobnie też nie maskowała swych potrzeb. Świadomy ich Mulciber mógł wszystko odwlekać, mógł bawić się w celowo czasochłonną, drażniącą ją grę, ale Faulkner nie zamierzała być tak do końca bezczynną - a już na pewno nie teraz, po tak bardzo znaczących słowach Ślizgona. Przyzwolenie. Rozkaz. Zadrżała, czując jak ton w gruncie rzeczy nieznanego jej chłopaka przeszywa ją na wskroś.
Nie potrzebowała wzroku, by poluzować sprzączkę paska Maghnusa. Nie potrzebowała go też by, trochę nieporadnie, sięgnąć ku kilku pierwszym guzikom jego koszuli i rozpiąć je powoli, jeden po drugim. Nie musiała widzieć, by wsunąć smukłe palce pod biały, gładki materiał i musnąć gorącą skórę klatki piersiowej chłopaka.
Nie potrzebowała też oczu, by ujrzeć przed nimi jasny, oślepiający rozbłysk bólu.
Gwałtowny atak nie miał nic wspólnego ze specyficznymi pieszczotami, które nie tylko tolerowała, ale których wręcz pożądała. Spazm, jaki przeszył jej ramię, nie pochodził od silnych, męskich dłoni Mulcibera, nie miał w sobie nic z tej brutalności, którą Audrey być może mogłaby pokochać. To, co się stało, było prymitywne, odarte z jakiejkolwiek magii, pozbawione tego wszystkiego, co mogłoby Holenderkę fascynować.
Blondynka nie powstrzymała zwierzęcego wycia, które wyrwało się z jej gardła. Skowycząc z bólu, skuliła się w sobie, w panice spoglądając to na prawo, to na lewo. Spoglądając. Oczywiście, że nie. Nic nie widziała, nie miała pojęcia...
Gdy zaczęła dygotać, jej lęk powrócił w bardziej akceptowalne ramy. To już nie było przerażenie przeplecione pożądaniem. To był zwykły strach przed tym wymiarem krzywdy, na który się nie godziła, którego nie chciała. Strach i bezradność ofiary osaczonej nie w ten ekscytujący sposób, w jaki czynił to Maghnus, ale tak, jak osacza się uciekającą zwierzynę. Taki też strach, jaki ma w ślepiach pierzchająca łania, można byłoby dojrzeć w oczach Holenderki, gdyby tylko nie skrywała ich czarna opaska.
- Zdejmij mi to - wykrztusiła Faulkner, stopniowo przegrywając walkę z własnym ciałem. Ręce, nagle nie poddające się jej kontroli, dygoczące, zdawały się być obcymi. Dreszcze przechodzące po całym ciele mroziły rozgrzaną dotąd krew. - Mulciber, do cholery, zdejmij mi tę opaskę. - Wiedziała, że tylko on może to zrobić. W końcu rzuconego zaklęcia, tego konkretnego, nie można było cofnąć sobie od tak.
Tymczasem, jeszcze nie widząc, skupiła się na tym, na czym mogła, by nie oszaleć. Słuchała. Pozbawiona jednego ze zmysłów, zdała się na drugi, w naturalny sposób wyczulona. Zresztą, hej - była złodziejką. Może nie była w tym wybitna, ale nakradła się dość, by umieć nasłuchiwać. W końcu od wyłapania cichego szczęku obracanego w zamku klucza wielokrotnie zależało jej własne bezpieczeństwo.
Maghnus Mulciber
Maghnus Mulciber

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyPią 25 Wrz 2015, 12:26

Bawił się coraz lepiej, zupełnie nieświadom że coś mogłoby pójść nie po jego myśli. Mimo że gdy tu wędrowali, starał się pilnować swoich pleców, to najwyraźniej los znowu stroił sobie z niego żarty i coś przemknęło się poprzez jego spostrzegawcze spojrzenie - ale tego jeszcze nie wiedział. Dla niego nie istniało niebezpieczeństwo, był zbyt zajęty Audrey.
Em, takie tam. Chyba trochę +18:
I wcale mu się nie spodobało, że ktoś w tak paskudny i nieprzyjemny sposób nakazał mu odsunąć własne pragnienia. Gdy strzała świsnęła mu tak blisko twarzy, miał już świadomość że ktoś przerywa mu w tworzeniu - a to nigdy nie kończyło się zbyt dobrze. Jednakże nie to, sprawiło że zrobił się znacznie mniej przyjemny, wręcz niebezpieczny - do prawdziwej furii doprowadziło go to, że tajemniczy napastnik ośmielił się trafić Audrey. JEGO Audrey. Jego dzieło, jego materiał na coś niesłychanie pięknego. Jakiś skurwysyn popsuł całą kompozycje, zniszczył wszystkie jego starania, ośmielił się mu zawadzać, niwecząc wszystkie jego plany - to było nie tylko niedopuszczalne, to było karygodne - ktoś tu aspirował do roli martwego. Obrócił się błyskawicznie wypatrując tego, kto dopuścił się tego paskudnego czynu, kto w tak łatwy i beztroski sposób sprowadził na siebie coś na kształt wyroku. W końcu Mulciber nie znosił gdy ktoś doprowadzał do tego, że manifestacja jego spojrzenia na sztukę musiała zostać przerwana.
- Zniszczyłeś...zniszczyłeś moje dzieło, Ty pierdolony psie! - wykrzyknął w stronę niezauważalnego dla niego przeciwnika, a w jego oczach zapłonęło coś zupełnie innego niż podczas zabawiania się z Audrey. Ogniste, rozpalające podniecenie zniknęło, zastąpione ognistą, niszczycielską furią, która mogłaby powodować strach nawet w najsilniejszych psychicznie jednostkach. Nie można bowiem ukryć, że Maghnus uwielbiał ryzykować i śmiało patrzył w oczy śmierci, plując jej w twarz przy każdej okazji - niebezpieczeństwo działało na niego jak wabik, jednakże było pozbawione wszystkich pozytywnych odczuć artysty. Wywoływało jedynie uczucia, których nikt nie chciałby raczej dostrzec na własne oczy. Jego aura również się zmieniła - mimo że to co wydzielał wcześniej było pełne pasji (nawet jeśli była to zła pasja), to teraz emanował czystą destrukcją - wszyscy w pobliżu powinni mieć świadomość, że nie pozwoli na to by ten karygodny czyn został puszczony płazem. Powinni mieć też świadomość, że mają szczęście - gdyby nie fakt że jego zdolności w czarnej magii były jeszcze niewystarczające, to z pewnością wywołałby teraz Szatańską Pożogę i spalił ich wszystkich, razem ze sporą częścią lasu - chwilowo jednak wolał zostawić to jako plan awaryjny, wiedział bowiem że to może zwyczajnie się nie udać, co doprowadzi go donikąd - a nie zamierzał podejmować działań, które nie przyniosą efektu. Wycelował więc w miejsce z którego wyleciały strzały w ich stronę, kierując się głownie instynktem - wyprawny łowca miał możliwość wyczucia gdzie mniej więcej może znajdować się ofiara. Co prawda nie mógł użyć zaklęcia bezpośredniego, wiedząc że to ma prawo sie nie udać, jednakże miał nawet plan.
- Aquastilus - wykrzyknął. Miał świadomość, że jeśli już nie udało mu się wycelować precyzyjnie, to jego cel musiał znajdować się w pobliżu, a nawet przy jego uczniowskiej, wciąż ograniczonej mocy magicznej, zaklęcie miało na tyle duży zasięg rażenia, że jeśli samo zaklęcie się uda - cóż, nie będzie miał żadnych problemów z osiągnięciem celu. W międzyczasie (jakkolwiek idiotycznie bohatersko by to nie brzmiało) zasłonił Krukonkę własnym ciałem, nie chcąc dopuścić do tego by ktoś jeszcze w tak żałosny sposób uszkodził jego dzieło. Jeśli jego poprzednie zaklęcie nie zadziałało, zamierzał po prostu odbijać zaklęciami kolejne ewentualne strzały. Jeśli jednak wszystko poszło jak należy, zaś stworzenie które starał się wykurzyć wyleciało ponad drzewa w rozprysku wody z wysokim ciśnieniem, wówczas zamierzał go ukarać, adekwatnie do przewinień.
- Facibus - wyrzucił z siebie - wręcz wypluł, w sposób który mógłby sugerować że nie tylko rzucił zaklęcie, ale wręcz opluł przeciwnika ogniem. Potem zostało mu tylko czekać na efekty i zorientować się w sytuacji.
Mistrzynie Papużki
Mistrzynie Papużki

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyPią 25 Wrz 2015, 18:26

Jak to mówią, szczęście sprzyja nawet najgorszemu. Mulciber miał o tyle szczęścia, że jego pierwsze zaklęcie, które zostało rzucone, skutecznie wycelowało w napastnika. Wielki szturm wody wydobył się spod ziemi i popłyną prosto w kierunku strzelającego. Uderzyło go, przez co potoczył się po korzeniach i wpadł w rów. Okazał się być to centaur, młody, jeszcze niedoświadczony w swoim fachu. Wił się spazmatycznie, starając się podnieść i uciec z pułapki, w którą został zapędzony. Niestety, jego reakcja nie była zbyt szybka, a już na pewno nie tak szybka jak Maghnusa, który nie czekając na specjalne zaproszenie, rzucił zaklęciem czarno magicznym. Młode stworzenie stanęło w płomieniach, oświetlając niczym żywa pochodnia najbliższą okolicę. Krzyczało, wiło się i zwracało na siebie całą uwagę.
Kolejna strzała poleciała prosto w stronę Maghnusa, który zainteresowany młodym centaurem, nie wziął pod uwagę tego, że ten nie przyszedł sam. I nie rzucając żadnego zaklęcia ochronnego, sam stał się żywą tarczą, która osłaniała nagą Krukonkę. Ugodzony został w nogę, a to sprawiło, że trucizna w mig wpłynęła do organizmu, powodując konwulsje ciała oraz zimne dreszcze. Było mu na przemian zimno i gorąco, a do tego doszły jeszcze zawroty głowy. Jednak na tym się nie skończyło.
Ogień, żywa pochodnia, która krzyczała w niebogłosy sprowadziła w to miejsce jeszcze inne stworzenia, które zainteresowane zamieszaniem i zaalarmowane zapachem spalenizny, chciały się pozbyć ewentualnego problemu.
Bahanki. Stado bahanek.
Wściekłe, że ktoś chciał puścić z dymem ich dom, jakim był las i sąsiadów, centaurów, rzuciły się stadem liczącym około tuzin małych, wrednych, paskudnych wróżek prosto na Maghnusa i Audrey. Atak z góry – bahanki, które szarpały Audrey za włosy, a Magnusa atakowały ostrymi zębami oraz atak z ukrycia – niewiadoma ilość centaurów, wystrzeliwujących zatrute strzały.



Zaklęcie:
Kostka 1:  Aquastilus (poziom trudności 16) – ograniczona widoczność celu, oraz niewiadoma liczba napastników = 10 + 6 = 16 (zaklęcie udane)
Jeśli poprzednie zaklęcie się uda:
Kostka 2:  Facibus (poziom trudności 14) = 9 + 6 = 15 (zaklęcie udane)

Ujemny modyfikator dla Maghnusa: -2 (zmniejszona precyzja rzucania zaklęć przez zawroty głowy i konwulsje)


Ostatnio zmieniony przez Mistrzynie Papużki dnia Pią 25 Wrz 2015, 19:26, w całości zmieniany 3 razy
Huncwot
Huncwot

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyPią 25 Wrz 2015, 18:26

The member 'Mistrzynie Papużki' has done the following action : Dices roll

'10-ścienna' :
W labiryncie korzeni 7X1pYBN W labiryncie korzeni 7X1pYBN
Audrey Faulkner
Audrey Faulkner

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyPią 25 Wrz 2015, 19:18

Miłe skończyło się zdecydowanie zbyt szybko. Zbyt szybko pieszczoty wznoszące ją na szczyt zadowolenia zastąpione zostały przez okrutnie bolesny atak, zbyt prędko drżenie, którego źródłem było podniecenie zastąpiły drgawki wywołane nieznaną trucizną. Gdyby wiedziała, że skończy się to w taki, a nie inny sposób, zapewne z jej ust nie padłoby pytanie, które do lasu ją sprowadziło. Gdyby była świadoma, na co się narażają - tak, jasne, każdy uczeń powinien być, każdego ostrzegano, ale go by brał na serio te wszystkie opowieści? - może w ogóle nie wyszłaby nad molo, tylko siedziała w czterech kątach dormitorium udając, że wcale jej tam nie ma.
Tutaj jej specyficzne upodobania nie miały już nic do powiedzenia, wszystko bowiem potoczyło się źle. Zupełnie nie tak, w sposób wykraczający poza granice jej tolerancji i zafascynowania.
Gdy ostatnie westchnienia zastąpiło skamlenie bólu, jasnym stało się, że Audrey jest... Nie tak silna, jak może by chciała. Pewnie, gdy w grę wchodziły po prostu nieco bardziej kontrowersyjne pieszczoty, wtedy sama się do nich garnęła, sama lgnęła do tych, których dłonie mogły spełnić jej specyficzne potrzeby. Gdy jednak mowa było o faktycznym zagrożeniu, takim, gdy zadający ból bynajmniej nie miał na celu nasycić jej głodu, wtedy lęk brał górę. Zawsze. Faulkner bała się wielu rzeczy, jako w dużej mierze zaszczute dziecko sierocińca głęboko w sercu skrywała mnogość obaw, z którymi nie umiała sobie poradzić. Oczywiście, Mulciber też by jej w tym nie pomógł - mógł co najwyżej poprowadzić ją drogą do chwilowego zapomnienia - ale nawet na to nie liczyła. Poszła do lasu, bo... Bo chciała. Bo mogła. Bo, przynajmniej początkowo, warto było ryzykować dla choćby chwili przyjemności.
Teraz wiedziała, że nie. Że bardzo się myliła sądząc, że potencjalne zagrożenie zrównoważone jest skalą szczęścia, które mogłaby tu otrzymać.
I jeszcze do tego nic nie widziała. Ślizgon, głuchy na jej żądania zdjęcia opaski, zajął się... Nie wiedziała, czym. Mogła się tylko domyślać. Nie miała pojęcia, że chłopak ją zasłonił (gdyby miała to tak, zapewne znów błędnie sądziłaby, że mu zależy... chociaż nie, przepraszam, przecież zależało - nie jak rycerzowi, ale i tak się liczyło, nie?), słyszała za to świst zaklęć i następujące po nich krzyki. Krzyki ludzkie, zrozumiałe. A więc... centaur?
Szlag by to, centaury rzadko kiedy włóczyły się samodzielnie.
Ledwie zdążyła to pomyśleć, ledwie osunęła się na kolana, znużona bólem i własnym przerażeniem, ledwie skuliła się za Maghnusem, gdy następny dźwięk wzmógł jej drżenie. Kolejna strzała. Faulkner nie poczuła bólu, nie było też jednak słychać wbijania się grotu w drzewo, więc musiał dostać Ślizgon. Dobrze wiedząc, jak będzie się teraz czuł - sama przecież odczuwała dokładnie to samo, skupienie myśli było coraz trudniejsze - nie wróżyła im już sukcesu.
Już? Szczerze mówiąc, chyba nie wróżyła nawet przedtem, już w momencie pierwszego ataku.
Ale to wciąż było zbyt mało, prawda? Ich szanse wciąż były nieco większe od zera i trzeba było to naprawić? Jak inaczej wytłumaczyć dodatkowe towarzystwo bahanek? Pechem? Skutkiem brawury Mulcibera? Żadne z tych określeń nie było wystarczające.
Nie próbowała szarpać się ze wszystkimi atakującymi ją stworzeniami, to byłoby bez sensu. Straciłaby całe kępki włosów, zarobiła dodatkowe odrapania, ogólnie - nijak by sobie nie pomogła. Z trudem walcząc o oddech - lęk był doskonałym paralizatorem, naprawdę - koncentrowała się tylko na tych stworzeniach, na których mogła. Na tych, które ewentualnie znalazły się w jej zasięgu, ale nie wczepiły jeszcze boleśnie ani w jej włosy, ani w ciało. Tylko takie raczyłaby wymierzanymi praktycznie na ślepo - w grę nadal wchodził wyłącznie słuch - ciosami dłoni. Przecież nie mogła tak po prostu siedzieć, przecież... Tak, panikowała. Trochę. Nie wrzeszczała jeszcze wniebogłosy, może w ogóle nigdy by tego nie zrobiła - ostatecznie nawet teraz nie było w jej stylu robić z siebie idiotkę - może cierpiałaby w milczeniu, z zaciśniętymi zębami i zwierzęcym strachem w oczach, ale i tak panikowała. Pomijając rześkość poranka, jej ciało skuwał teraz także wewnętrzny chłód.
- Osłoń nas czymś chociaż! - wykrztusiła w międzyczasie, nie ponawiając już swej prośby o rozwiązanie oczu i nie dorzucając żądania podania jej różdżki, która znajdowała się w jednej z kieszeni leżącego nieopodal płaszcza. To i tak nie miałoby sensu, prawda? Ślizgon i tak jej nie słuchał. Robił swoje, cokolwiek by to było.
Maghnus Mulciber
Maghnus Mulciber

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyPią 25 Wrz 2015, 20:02

Pomimo kolejnej strzały, która zraniła jego biedną fizyczną powłokę i tłumu bahanek który wyleciał jakby znikąd, wreszcie - pomimo tej pieprzonej trucizny utrudniającej mu trzeźwe myślenie, a także pomimo obawy że płótno na jego następny obraz, które skrywał za własnymi plecami może tego nie przeżyć...pomimo tego wszystkiego, było coś co przedzierało się na pierwszy plan. Dzika satysfakcja, karmiona krzykami płonącego centaura - taki młody, taki niewinny...zwyczajnie podniósł swój łuk na nieodpowiednią osobę. Gdyby nie to, mógłby wieść wspaniałe, wypełnione wspaniałymi emocjami życie - a on właśnie skracał jego egzystencje, bez najmniejszych skrupułów - paradoksalnie, jego ogniste zaklęcie miało zgasić płomień. Z trudem powstrzymywał się od wybuchnięcia okrutnym śmiechem - nie miał na to czasu, jednakże pokusa była naprawdę ogromna. Prawie całkowicie ignorował dyskomfort płynący ze zmieniającej się temperatury jego ciała - tym co naprawdę mu wadziło, były wcześniej wspomniane zawroty głowy, ponieważ mimo największych chęci, tego zwyczajnie nie był w stanie odstawić na drugi plan. Nawet jego chęć podejmowania ryzyka, musiała umknąć przed logiką - długo już tego nie wytrzyma. Oczywiście najłatwiej byłoby rzucić się pędem przed siebie - nie miał wątpliwości że przy pomocy kilku zaklęć, byłby w stanie uciec bez większych problemów - idealnie na czas, by uniknąć nieprzyjemnej śmierci z rąk centaurów czy też bahanek. Niestety, ten plan wymagał zostawienia Audrey, a była zbyt ciekawym materiałem - mógłby tego nie odżałować. Nie żeby go obchodziło jej życie w jakikolwiek normalny sposób - nie zamierzał pozwolić jej umrzeć, jednakże było to usytuowane jego egoistycznymi pragnieniami, nic więcej. I to wystarczyło, by bronił jej do ostatniej kropli krwi - bo dla prawdziwej sztuki, był w stanie poświęcić naprawdę wiele. Wyszarpnął strzałę która utkwiła w jego nodze - zdawał sobie sprawę, że doprowadzi to do krwotoku, jednakże przy okazji spowolni dalsze działanie trucizny. W końcu przy utracie krwi, z jego żył wypłynie również trochę tego paskudztwa. Zlokalizował na wyczucie, skąd właściwie wyleciała ostatnia strzała, licząc na to że znajdzie tam większe stado i celując w jeden z korzeni "po przeciwnej stronie" wykrzyknął:
- BOMBARDA
Plan był wyjątkowo prosty - wysadzenie korzeni od tamtej strony, spowoduje pozbycie się podpory i zawalenie kawałka lasu na te wściekłe konio-ludzie. Co prawda to ich nie wyeliminuje, ale nie miał na to czasu - jego stan mógł się tylko pogorszyć z czasem, więc będzie musiał zapisać w pamięci by wywrzeć okrutną zemstę, a chwilowo starał się po prostu zdobyć parę minut, by coś wymyślić, by wydostać się z tej sytuacji. Dodatkowo te paskudne robale zdecydowanie utrudniały sprawę - gdzie podziewały się wszystkie packi na muchy, gdy były tak cholernie potrzebne? A może chociaż jakiś smok? Przysmażyłby je wszystkie i po spra....EUREKA. Naszło go to tak nagle. Pomysł wręcz go zbombardował - co prawda oczywiście nie był w stanie przywołać ani sztucznie wytworzyć smoka, ale miał zdecydowanie lepszy i przede wszystkim - wykonalny plan. Czego by o nim nie mówić, prócz jego ukochanej destrukcji i artyzmu, istniały też inne drogi w magii - a Mulciber doceniał magię defensywną. Obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, stając przodem do Audrey. Ułożył z rozmachem dłoń wolną od różdżki na jej pośladku i przyciągnął ją do siebie, przyciskając do siebie. Teraz postawił wszystko na jedną kartę - nie miał już innych możliwości. Jeśli to mu się nie uda, będzie mógł co najwyżej próbować do skutku albo zdechnąć.
- Firestorm - wypowiedział zadziwiająco spokojnie jak na trawiące go emocje, zupełnie jakby całą furię przelał w to jedno zaklęcie. Plan był wyjątkowo dobry - jeśli zaklęcie mu się uda, jednocześnie pozbędzie się paskudnych robali (a te wolniejsze usmaży na wolnym ogniu) i załatwi sobie skuteczną osłonę przed strzałami.
Mistrzynie Papużki
Mistrzynie Papużki

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyPią 25 Wrz 2015, 20:10

No cóż, szczęście może i się na początku do Ślizgona uśmiechnęło, to teraz się pięknie od niego odwróciło, pokazując dwa razy środkowy palec. Dosłownie. Pierwsze zaklęcie, jakim była bombarda nie poszło tak, jak Mulciber chciał. Koniec różdżki zapłonął czerwonym, niebezpiecznie pulsującym światłem, po czym nagle wybuchnął, oparzając całą prawą rękę Mulcibera w taki sposób, że odsłoniła ścięgna i gdzieniegdzie kości. Ból, jaki musiał w tej chwili czuć był jeszcze gorszy niż to, co trucizna robiła w jego organizmie. O dziwo, skurcz mięśni sprawił, że pięść , chociaż mocno okaleczona, wciąć nie wypuszczała różdżki. Szczęście w nieszczęściu, jak to powiedzieli. Jak można było więc przypuszczać, do rzucenia Firestormu w ogóle nie doszło.
Jakby tego było mało, bahanki postanowiły, że jeszcze bardziej uprzykrzą mu życie. Jedna z nich usiadła mu na ramieniu i ugryzła w ucho, wprowadzając do jego organizmu jad. Gorzej jednak miała z nimi sama Audrey. Została ugryziona przez bahanki trzy razy, w szyję, ramię oraz udo. Oczywiście, przypominając sobie o tym, że jad tych malutkich, paskudnych stworzonek sprawiał niesamowity szok organizmu. Oboje mieli wrażenie, że ich ciała stają się niesamowicie lekkie i jakby… płynne.
Nie zapominając o Centaurach! Właśnie jeden z nich postanowił wyjść wam naprzeciw, a jego rozwścieczona twarz nie sugerowała nic dobrego.
- Pożałujecie, że tutaj wstąpiliście i skrzywdziliście jednego z moich braci! – wrzasnął, po czym wystrzelił strzałę. Jednak czy dosięgnie jednego z uczniów, zależało już tylko od nich samych.
Co postanawiacie? Wasze życie zostało położone na szali.


Zaklęcia:
- Bombarda: próg 15 (ujemny modyfikator -2) - ograniczona widoczność oraz manewry, atak bahanek, zawroty głowy i konwulsje = 9 + 0 - 2 = 7 (zaklęcie nieudane)
- Firestorm: próg 16 (ujemny modyfikator -2) - ograniczona widoczność oraz manewry, atak bahanek, zawroty głowy i konwulsje = 10 + 0 - 2 = 8 (zaklęcie nieudane)

Ujemny modyfikator dla Mulcibera: - 2 - 1 = -3


Ostatnio zmieniony przez Mistrzynie Papużki dnia Pią 25 Wrz 2015, 20:44, w całości zmieniany 2 razy
Huncwot
Huncwot

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyPią 25 Wrz 2015, 20:10

The member 'Mistrzynie Papużki' has done the following action : Dices roll

'10-ścienna' :
W labiryncie korzeni P076pqq W labiryncie korzeni P076pqq
Audrey Faulkner
Audrey Faulkner

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni EmptyPią 25 Wrz 2015, 21:10

Nie musiała widzieć. Nie musiała widzieć, że poszło bardzo źle jeszcze przed wystąpieniem jednego z centaurów. Nie musiała też widzieć, by poczuć specyficzny smród porażki. Bo tak to należało w tej chwili nazwać, prawda? Byli w dupie. Nie mogło być...
Nie, wróć. Oczywiście, że mogło. Jasna sprawa, zawsze mogło być gorzej. Skoro już coś się dzieje, to czemu miałoby dziać się etapami? Czemu nie wszystko na raz, w okrutnej kompilacji całego zła, jakie mogło im się w tej chwili przydarzyć?
Najpierw więc bahanki. Podczas, gdy różdżka Mulcibera eksplodowała mu w dłoni, Faulkner nie miała już ani chęci, ani sprzyjających okoliczności, by się tym zajmować. W końcu miała własne problemy. Własny jad skażający jej krew, własne zaburzenia świadomości ciała i własne problemy z panowaniem nad samą sobą.
A jednak na coś było ją stać. Popis heroizmu? Epickie dokonanie, jakie można by opiewać w pełnych chwały pieśniach? Nie, coś takiego nie było możliwe. Faulkner bohaterką nie była ani kilka lat temu, ani teraz, ani - z pewnością - nigdy nią nie zostanie. W duchu była tchórzem. Przecież to widać było już podczas kradzieży. Gdy włamywanie się do pustych domów było objawem rozsądku - pchanie się z lepkimi rękoma do willi zaludnionych i pilnowanych byłoby po prostu głupotą - tak już paniczne ucieczki, gdy nie wyrabiała się z rabunkiem przed powrotem właścicieli były już przepiękną manifestacją jej słabego charakteru. Co więcej, owe tchórzostwo pozostawiało też całkiem rzeczywiste, namacalne ślady. Sieć blizn na plecach? Cóż, kiedyś, oszalała ze strachu, potknęła się i wypadła razem z oknem, lot z pierwszego piętra kończąc akupunkturą ze szklanych odłamków. Pochlastane ręce? Hej, Faulkner nigdy się nie cięła. Przestarzałe blizny były śladami po nierównej walce na noże, podczas której bała się odpowiedzieć i trwała w nieudolnej postawie defensywnej aż do chwili, gdy koleżanka zmusiła ją wreszcie do przełamania przerażenia i ucieczki w najbliższy ciemny zaułek.
Nie, Audrey nie była bohaterką, ale w obliczu zagrożenia życia każdemu załączał się awaryjny system ratunkowy. Taki ostatni tryb pracy, po którym można było albo przełączyć się na któryś z normalnych programów, albo też nie przełączyć się. W sumie jedno wyjście gorsze od drugiego.
Strzałę mogła wziąć na słuch, tylko na słuch. Może dobrze więc, że w tej chwili dokładna lokalizacja pocisku nie była jej potrzebna. Wystarczyło wiedzieć, że najpewniej leci wprost na nich - w końcu centaury były dobrymi łucznikami. Najlepszymi. Wyobraźnia Holenderki podsunęła jej więc całkiem barwną scenę, po ujrzeniu której... Cóż, pozostało jej tylko jedno.
W normalnych okolicznościach na pewno nie udałoby jej się tak po prostu ściąć Mulcibera z nóg, ale teraz obydwoje mieli problemy z własnymi ciałami. Ślizgon był w dodatku ranny w nogę (gdy przyciągnął ją ku sobie, znów bardzo blisko, czuła wilgoć spływającej mu po kończynie krwi), co trochę ułatwiało sprawę. I dobrze. Dobrze, bo tak naprawdę nie starczyłoby im czasu na nic więcej.
Otóż w obecnym układzie sił Audrey nie pozostało nic innego, jak ze wszystkich sił naprzeć na chłopaka i, wykorzystując ewentualny element zaskoczenia, obalić go na ziemię. Sama, oczywiście, zamierzała polecieć razem z nim, tym samym puszczając lecącą z brzękiem strzałę ponad nimi. Że wymagało to rozpłaszczenia się całym ciałem na Maghnusie? Kto by się nad tym teraz zastanawiał!
- Niech was szlag! - wydarła się wreszcie. Gdyby tylko udało się zażegnać to chwilowe, skrajne zagrożenie, czym prędzej sturlałaby się z chłopaka, by nie ograniczać mu zdolności poruszania się. - O co tak naprawdę chodzi, co? Podeptaliśmy wam królewski trawnik? Zerwaliśmy jakieś cenne kwiatki używane do plecenia wianków? Na miłość boską, za nieekologiczne zachowania się nie morduje!
Brak własnej różdżki coraz bardziej ją niepokoił, podobnie jak ta nieszczęsna opaska, której Ślizgon nie raczył jej zdjąć. I gdy z tym drugim nic nie mogła uczynić, tak różdżka... Jasne, nie miała pojęcia, gdzie w tej chwili ma jej szukać. Nie zaszkodzi jednak pomacać trochę ziemi na około, może, dla odmiany, coś jej się uda?
Sponsored content

W labiryncie korzeni Empty
PisanieTemat: Re: W labiryncie korzeni   W labiryncie korzeni Empty

 

W labiryncie korzeni

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 1 z 2Idź do strony : 1, 2  Next

Permissions in this forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Marudersi :: 
Fasolkowo
 :: 
Archiwum
 :: Fabularne
-