IndeksIndeks  SzukajSzukaj  Latest imagesLatest images  RejestracjaRejestracja  ZalogujZaloguj  

Share
 

 Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Go down 
Idź do strony : Previous  1, 2
AutorWiadomość
Chayenne Montgomery
Chayenne Montgomery

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptyWto 26 Sie 2014, 19:37

Gilgamesh von Grossherzog
Gilgamesh von Grossherzog

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptyWto 26 Sie 2014, 20:48

Chayenne Montgomery
Chayenne Montgomery

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptyWto 26 Sie 2014, 21:32

Gilgamesh von Grossherzog
Gilgamesh von Grossherzog

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptySro 27 Sie 2014, 03:54

Chayenne Montgomery
Chayenne Montgomery

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptySro 27 Sie 2014, 12:30

Gilgamesh von Grossherzog
Gilgamesh von Grossherzog

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptySro 27 Sie 2014, 16:20

Chayenne Montgomery
Chayenne Montgomery

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptySro 27 Sie 2014, 19:38

Koniec tego dobrego. Było miło i przyjemnie, nawet bardzo. Chayenne nieco się zmęczyła, naprawdę, w końcu taka zabawa była sportem wręcz, spalili z milion kalorii i powinni wyglądać jak szkieleciki. W każdym razie, do samego końca było niesamowicie, Chay doszła jeszcze raz, potem powoli opadła cały czas obejmując jego szyję. Oddała mu pocałunek i tak trwała przez chwilę, dochodząc do siebie.
Gross wziął ją na ręce i zaniósł do swojego łóżka, to miło, Chayenne z chęcią chwile sobie poleży, razem z nim. Przygryzła lekko wargę i zerknęła mu w oczy, a później sama po prostu go namiętnie pocałowała. Lubiła się całować. Seksić też. Ona dużo rzeczy tak naprawdę lubi, co z resztą po niej widać.
- Potrzebowałeś na to dowodu? - spytała cicho i uśmiechnęła się cwanie. - Musiałeś sam się przekonać... Ale to jeszcze przecież nie wszystko... - dodała zastrzegając jednocześnie, że jeszcze kiedyś się spotkają, na pewno. A może następnym razem to Gross ją nawiedzi? Przyjdzie sprawdzić czy aby na pewno jest jej dostatecznie gorąco.
- Ty też jesteś... niegrzecznym, nawet bardzo niegrzecznym chłopcem... - szepnęła mu do ucha i przygryzła lekko jego płatek, zeszła pocałunkami niżej, na szyję, a potem kilkukrotnie musnęła delikatnie jego wargi. Spojrzała mu prosto w oczy i położyła się wygodnie na plecach rozciągając się lekko.
- Mrrr... To lubię. - powiedziała znów uśmiechając się tak... cwanie. Była zadowolona z przebiegu spotkania.
Gilgamesh von Grossherzog
Gilgamesh von Grossherzog

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptySro 27 Sie 2014, 21:50

Ułożył się obok niej zdecydowanie zmęczony - potrzebował przynajmniej trochę czasu na regeneracje. Odwzajemnił pocałunek, chociaż już nie tak energicznie jak wcześniej.
-Mam nadzieję że to nie wszystko - w końcu następnym razem liczę na więcej-mruknął i objął ją ramieniem. Zdecydowanie było mu dobrze - był zrelaksowany i zaspokojony, do tego obok niego leżała piękna, naga kobieta - czy można było chcieć czegoś więcej? No, może butelki whiskey, ale to później - teraz nie chciało mu się szukać. Ostatnio każdy zaczął je chować bardziej, ponieważ nastała jakaś epidemia podkradania cudzego alkoholu.
-Rawr-skomentował jej poczynania, wykonując jeden ze swoich "popisowych" tricków (podpis).
Jeszcze raz pocałował ją w usta, delikatnie i subtelnie, pogładził ją po piersi po czym przytulił ją i przymknął oczy. Chciał tylko chwilkę odpocząć. Tylko przez moment.

***
Krew. Krew na rękach.
Nie był w stanie skupić się na niczym innych - obserwował kleistą posokę spływającą wzdłuż jego dłoni. Mieszała się ona z siwym dymem, który po raz kolejny wypuszczał z płuc. Zwykle nie palił, jednakże tym razem sam nie wiedział którego to papierosa odpalił. Odrażający napój okrutnych, starożytnych bogów, uznawanych tylko przez dzikusów plamił wszystko - plamił jego koszulę, plamił drogi perski dywan, plamił ten przesiąknięty nikotyną zwitek tytoniu. Zapadł się w fotelu patrząc tępo w martwy punkt. Jego zwykle uderzające zielone oczy były jakby przygasłe.
Krew. Wszędzie mnóstwo krwi.
Powoli obrócił głowę, to w jedną, to w drugą stronę - drogie gobeliny, finezyjne obrazy, grube stare mury - wszystko to było pokryte krwią, krwią której tak bardzo w tym momencie nienawidził, mimo że była czysta i nieskazitelna. Wspaniałą, a jednocześnie tak odrażającą. Jak coś może być tak sprzeczne, by w jednej chwili napawać go dumą, a w drugiej brzydzić niczym najbardziej niesmaczny widok, jaki tylko mogą dostrzec ludzkie oczy? Czerwień, masa czerwieni i jego kontrastująca twarz, blada jak nigdy, zapadnięte oczodoły, naciągnięta skóra. Jego zwykle majestatyczna postawa była zdecydowanie daleka od normy. Różdżka, jego największa broń i najwierniejszy kompan leżała kilka stóp od niego, przełamana w połowie, porzucona na progu, jak gdyby nie była już potrzebna. Jej złowroga energia znikneła, zostawiając po sobie jedynie odczuwalną pustkę - tak, jakby stracił to co mu było najdroższe. Ogień w kominku wygasł już całkowicie, jedynym źródłem światła był już tylko żar gasnącego papierosa, któremu pozwolił opaść swobodnie pod jego nogi.
Prosto w kałużę krwi. Tak cennej krwi.
Ucisk w klatce piersiowej nie chciał zelżeć nawet na moment - każdy oddech przychodził mu z trudem, jakby już nie chciał ich brać. Każdy kolejny haust powietrza brał ciężko, z trudem przyjmując drogocenny tlen. Jego gęste do tej pory włosy zdecydowanie się przerzedziły, opadając na oparcie fotela jeden za drugim - w tym tempie łysina groziła mu zaskakująco szybko. Ręce grabiały od otumaniającego zimna, nerwy powoli traciły czucie, stawy przestawały funkcjonować, zupełnie jakby nigdy nie były w stanie nawet drgnąć.
Twarz. Nie potrafił jej zapamiętać - widział tylko rosłego mężczyzne i oczy w których płonął ogień nienawiści. Nie był już nawet pewien czy naprawdę był on pokaźnych rozmiarów - wolał przyjąć że to po prostu mężczyzna. Kim był? Nie potrafił sobie przypomnieć kim właściwie był ów mężczyzna, czuł tylko jego złość i niechęć, a potem rozbryzg szkarłatu brudzący wszystko w okolicy. Nie potrafił uciec od tego wspomnienia, zaś mrok panujący w pomieszczeniu odbierał mu resztkę nadziei. Z kącika jego ust popłyneła cienka stróżka, dołączająca do ogólnie panującego tu pobojowiska.
Znowu krew, coraz więcej krwi.
Chciał poruszyć ręką, zerwać się na równe nogi i uciekać, biec, byle przed siebie, byle nie musiał już tu być, byle nie musiał wciąż tu być. To miejsce budziło w nim tylko negatywne wspomnienia. Mimo to nie mógł się poruszyć. Tysiąc głosów...mężczyzn, kobiet - wszystkie krzyczały w jego głowie równocześnie. To było jak oddech dementora, wysysający z niego resztki nadziei i chęci do łapania kolejnego oddechu. Zupełnie jakby wszystko co przydarzyło się w jego życiu było złe, odrażające i brudne. Jakby nigdy nie miał zaznać szczęścia. Jakby radość była tylko złudną iluzją. Jednakże dementorów tu nie było. Nie było tutaj nikogo - był tutaj sam.
I miał na rękach krew. SWOJĄ krew.
Teraz już rozumiał że popełnił błąd. Nie wiedział ani gdzie był, ani po co tu przyszedł, czy kogo spotkał. Był pewien tylko tego że upływ krwi pozbawia go życia, jego ciało zapada się, zaś dusza ulatuje z ciała.
Był martwy. Gdzieś w oddali mignął mu obraz ogromnego, czarnego psa, przypominającego swoją postruą raczej niedźwiedzia. Pamiętał go. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny ten zwierz włóczył się za nim.

***
Gilgamesh obudził się z krzykiem i gorączkowo zaczął oglądać swoje ręce. Żadnej krwi, żadnych ubytków. Nie odczuwał zimna. Pomacał twarz o potem włosy - wszystko było w jak najlepszym porządku. Sen. To był tylko sen. Przerażająco realny sen. Dyszał ciężko jakby właśnie przebiegł milę - to tylko sen, iluzja, to się nigdy nie wydarzyło, wydawała się uspokajać sam siebie. Serce biło mu w piersi jak oszalałe - co to za chory wymysł, żeby w jego idealnym życiu miały miejsce TAKIE sny? Wziął trzy głębokie oddechy i usiadł, prostując się. Zdecydowanie miał zbyt bujną wyobraźnie. Całe ciało działało raczej bez zarzutu, no może poza tym drżeniem kończyn. Co to było? Ah, tak - bał się. Po prostu bał się śmierci i ponuraków. Przez ostatnie pare lat zdążył zapomnieć co to za uczucie. Przetarł twarz dłońmi, zacisnął prawą w pięść i przyłożył ją do czoła, aby sprawdzić czy faktycznie czuje i czy ów sen nie był jednak prawdą. Bo co gdyby nagle stał się duchem i nawet nie miał okazji sie zorientować? Na szczęście jednak okazało się że jest całkiem materialny. Padł ponownie na łóżko wypuszczając głośno powietrze. Chyba nabawił się awersji do przerośniętych, czarnych ssaków, które swym wyglądem chociaż troszkę przypominają kundla. Nie - ogólnie do czarnych ssaków. Chociaż tak właściwie, to od zawsze był purystą, przekonanym o wyższości białych, zdrowych, heteroseksualnych czarodziejów i czarownic czystej krwi. Wiele się nie zmieniło. Merlinie, ależ on był nietolerancyjny - cześć i chwała mu za to.
Przyszło mu jeszcze coś do głowy...jeśli to byłaby prawda i dzisiaj by umarł, co takiego niby by po sobie zostawił? Legendy o utalentowanym humorystycznie arystokracie, jednym z najlepszych graczy Quidditcha w wieku od piętnastu do dwudziestu lat i łamaczu serc? Cóż to miała być za legenda? Toż on dotąd nie zrobił nic, co ludzie mogliby zapamiętać, poza podbojami miłosnymi, kilkoma wygranymi meczami (głównie dzięki jego wkładowi, chociaż szukający też chyba miał cośtam do gadania, no i była też reszta drużyny ale gdyby nie on to kiepsko widział ich byt) i byciem idealnym w każdym calu? No to się przysłużył dobru swego rodu, nie ma co. Mimo że zwykle nie był zdolny do krytyki, to po tym przemyśleniu w jego głowie odezwał się cichy głosik...brzmiący trochę podobnie do głosu Irytka..."chuj nie arystokrata". No, dziękuję za oświecenie wulgarny głosie, zdecydowanie to się przyda.
Cóż, przynajmniej dwóch rzeczy był pewien - musiał odkryć...coś...eliksir, zaklęcie, cokolwiek, coś co zapisałoby go na kartach historii jako wybitnego. Druga rzecz była prostsza - wykorzystać jeden z istniejących już sposobów na nieśmiertelność. Przecież na pewno jakieś były, to niemożliwe żeby Dumbledore z nich nie korzystał - ta stara, rozpadająca się mumia na pewno była już grubo po setce, jeśli nie po dwóch. Rozejrzał się tępo po dormitorium i zauważył że nie jest sam. No tak - Chayenne. Przypomniał sobie co robili przed snem i poczuł się zdecydowanie lepiej. Przesunął opuszkiem palca po jej ciele - od szyi, pomiędzy piersiami zatrzymując się na brzuchu, po czym nachylił się i delikatnie musnął jej usta własnymi. Nie spała - nie był pewien czy nie zasnęła czy po prostu ją obudził - prawdopodobnie darłby się jakby go mordowano. Cóż za ironia. Wpadł w jakiś dziwny rodzaj melancholii połączonej z ulgą. Coś nie dawało mu spokoju.
-A jeśli Boga nie ma, to co z Ciebie za szatan, Gross?-szepnął bezgłośnie sam do siebie patrząc ponad głową dziewczyny. Na głos powiedział jednak tylko:
-Cieszę się że tu jesteś, Chay
Chayenne Montgomery
Chayenne Montgomery

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptyCzw 28 Sie 2014, 12:37

Ten bardzo przyjemny sposób spędzania czasu był nieco wyczerpujący, ale Chayenne lubiła tego typu sporty. Ułożyła się obok niego i przytuliła, a kiedy objął ją ramieniem poczuła się naprawdę dobrze. Nie spodziewała się, że to całe odprężenie sprawi, że w ciągu kilku minut zaśnie w jego ramionach. W końcu nic nie działa tak przyjemnie kojąco jak ciepło mężczyzny obok. Zamknęła oczy i sen przyszedł jej bardzo szybko.

***
- Chayenne, stój prosto, prezentuj się. - głos matki słyszany jakby z oddali. Automatycznie wyprostowała się, wypięła pierś do przodu i stała przy kominku. Zerknęła obok, stał jej ojciec, z poważną miną, a matka szła szybkim krokiem do wejściowych drzwi. Goście? Nie spodziewała się nikogo ważnego. Spojrzała w dół, była ubrana w jedną z najpiękniejszych sukni jakie miała, długą, do samej ziemi, czarną ze srebrnymi wstawkami. O co w tym wszystkim chodzi?
We własnym domu czuła się zupełnie tak, jakby była obca. Rodzice spoglądali na nią z wyższością i cały czas chrząkali dając jej do zrozumienia, że jej postawa nie jest prawidłowa. Przecież ich córka, Chayenne miała wyglądać idealnie, miała być cała idealna. Wzięła głęboki oddech kiedy matka wprowadziła do salonu wysokiego, przystojnego mężczyznę, choć nie do końca była w stanie dojrzeć szczegóły jego twarzy nie mogła go rozpoznać, a jednak kojarzyła go.
- Witam, Johnatanie. Aurelio. - zaczął poważnie i przeniósł wzrok.- A to jak mniemam nasza piękna Chayenne. - dodał po chwili obchodząc dziewczynę dookoła. Poczuła się skrępowana. Do tego nie wiedziała z jakiego ważnego powodu ten mężczyzna użył słowa 'nasza', ona była swoja. Ewentualnie rodziców. Poczuła zagrożenie, tak jakby to wszystko było niepewne. Nie wiedziała co się dzieje, jednak twardo stała, z miną pewnej siebie młodej kobiety. Nie dała po sobie poznać, że czuje się niepewnie.
- Miałaś rację Aurelio, Twoja córka jest niezwykle piękna... I przede wszystkim czystej krwi. - skomentował i usiadł przy długim stole. - Chayenne, niezwykłe imię. Będzie pasowało do mojego nazwiska... - powiedział uśmiechając się cwanie pod nosem.
Że co? Pasowało do czyjegoś nazwiska? Chay zamierzała zostać Montgomery jak najdłużej? W momencie zorientowała się o co w tym wszystkim chodzi. Matka zamierzała wydać ją za mąż bez jej wiedzy? Tego się nie spodziewała, wezbrał w niej gniew. Wszyscy tutaj chyba poszaleli.
- Widzisz córeczko, ten oto Pan, ma wspaniałego syna, który poszukuje dobrej żony. Jesteś idealną kandydatką. - uświadomiła ją matka. Chayenne spojrzała na nią, swoimi jasnymi oczętami, w których teraz było widać jedynie wściekłość.
- Nie będę brała żadnego ślubu. - syknęła złowrogo i spojrzała najpierw na matkę, potem na ojca. - Temat uważam za zamknięty. - dodała jeszcze i odwróciła się na pięcie kierując się do swojego pokoju. Jak oni mogli zrobić coś takiego? Chayenne nie zamierzała wychodzić za mąż dla jakichś chorych korzyści. Nie zamierzała też pozwolić sobie na to, aby ktokolwiek sterował w jakikolwiek sposób jej życiem.
- Dziecko, nie rozumiesz kim jestem. Ani kim jest mój syn... To..

***
Z snu wybudził ją krzyk. Nawet bardzo dobrze. Nie chciała wiedzieć o co w tym wszystkim chodzi. Patrzyła na Grossa, który siedział na łóżku, nerwowo spoglądał na swoje dłonie. Nie wiedziała o co chodzi, nie wiedziała co się stało. Na początku nieco się przestraszyła, później jednak zdała sobie sprawę z tego, że chłopak miał koszmar. Chciała go jakoś uspokoić, jednak dała mu powoli dojść do siebie, aby wszystko sobie przyswoił, jakikolwiek jej ruch mógłby spowodować różne skutki. Nie chciała go jeszcze bardziej denerwować, ani nic takiego.
Dopiero po chwili spojrzał na nią, dotknął ją, musnął jej usta. Odetchnęła lekko i spojrzała swoimi błękitnymi oczami w jego oczy. Widziała w nich... no właśnie, co? Strach mieszany z ulgą? A może to było coś innego? Wtuliła się w niego mocniej, przytuliła go po prostu, muskając delikatnie jego skórę na szyi. Przesunęła dłonią po jego boku, delikatnie i powoli. Cieszył się, że Chayenne tutaj jest? To... nie spodziewała się takich słów z jego strony.
- Jestem przy Tobie... - szepnęła cicho i zamknęła delikatnie oczy. Odetchnęła głośniej i jeszcze kilka razy musnęła jego szyję, podbródek, a także kilkakrotnie usta. - Będę jeśli tylko będziesz chciał... - dodała jeszcze uśmiechając się delikatnie. Nie chodziło jej tutaj o nic wielkiego, po prostu Gross był jaki był... nie był znów taki zły. Może on też potrzebuje kogoś, kto najzwyczajniej w świecie będzie przy nim i w razie czego będzie mógł się do tej osoby zgłosić. Oczywiście działa to w dwie strony. Nic w końcu nie działa tylko w jednym kierunku. No chyba, że jest to ulica jednokierunkowa, a życie zdecydowanie nie jest taką ulicą. Od niego tylko będzie zależało to wszystko, w końcu Chayenne nie zamierzała mu nic narzucać. Chciała po prostu dobrze. W końcu ślizgon to ktoś, komu życzy dobrze. A reszta? Z resztą różnie bywa. Są przecież wyjątki.
Gilgamesh von Grossherzog
Gilgamesh von Grossherzog

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptyPią 29 Sie 2014, 03:42

Szczerze mówiąc jej słowa troszkę go zirytowały. Nie żeby powiedziała coś złego - po prostu Gross nie potrafił znieść myśli, że mógłby być zależny od kogokolwiek. Takim właśnie był człowiekiem - przekonanym o swej wyższości nad światem, samodzielnym tak jak tylko mógł i zdecydowanie niezbyt chętnym do wchodzenia w jakiekolwiek relacje. Był świadom że to ogranicza, więc uważał wszelkie zbliżenia emocjonalne za szczyt głupoty. Ot zwykła cicha, nigdy nie wypowiedziana na głos myśl, jednakże jak prawdziwa - nigdy nie chciał się w nic angażować świadom, że po każdej ważnej osobie opuszczającej cudze życie, zostaje tylko dziura nie do załatania.
A on nie zamierzał przeżywać czegoś w tym stylu. To właśnie dlatego każdy kto w jakikolwiek sposób próbował być mu bliski, wywoływał agresję w tej części jego jaźni - upchanie tam zbyt wielu osób naraz, mogło skończyć się tylko i wyłącznie bajzlem w życiu.
Nigdy nie chciał żeby ktokolwiek był dla niego ważny - zawsze wolał być sam, pozbawiony osób o które musiałby się martwić. Mimo to nazbierało się naprawdę sporo osób, którym już do tej pory udało się wyżebrać coś więcej. Lacroix, Fimmelówna, Vane, Krueger, Rosier, Blackriviers, Bonner, Blais...nawet takie dupki jak O'Connor od flachy czy Whisper od...sam nie wiedział kim właściwie jest Whisper, tak czy siak, nawet takich dwóch wrednych typów znalazło swoje miejsce po tej bezpiecznej stronie jego listy śmierci. To właśnie go przerażało - ta lista była już zbyt długa, a Chay zamierzała jeszcze do niej dołączyć. Oczywiście dała mu wybór jednakże sam nie wiedział co ma zrobić z tym fantem.
Kiedy tu przyszła to był pewien że to tylko seks, jak za każdym razem. Teraz miał dziwne wrażenie jakby coś sie zmieniło - chyba ją jednak polubił. To mogło być problematyczne - jak na kogoś kogo drażniła obecność zbyt wielu ważnych osób, miał zdecydowanie zbyt wielu...hmm, przyjaciół? Tak to można nazwać. Mimo że był zdradliwą mendą i nawet połowę przyjaciół mógłby wyprzedać, to doskonale zdawał sobie sprawę z ironii losu - to zadziwiające że pomimo relacji wręcz "rodzinnych" z niektórymi z wyżej wymienionych, najważniejsze dla niego do tej pory były dwie, zwykłe, Ślizgońskie paskudy. Czuł się wręcz zhańbiony - Dem czy Mike byli dla niego jak bracia (chociaż wyjątkowo upierdliwi i irytujący bracia momentami), mimo to dobrze wiedział że za takich dupków jak Krueger czy Rosier byłby w stanie zabić (ewentualnie ich zabić - to już brzmiało bardziej w jego stylu). Porażka życia.
Wrócił myślami do Chay i przyjrzał jej się uważnie, zupełnie jakby chciał zapamiętać każdy szczegół z jej jestestwa - od przepięknej twarzy, poprzez jędrne piersi, aż do końca jej zgrabnych nóg. Zrobiło mu się duszno - miał dziwne wrażenie, jakby jej słowa zupełnie go rozbiły, a przecież były najzwyczajniejsze w świecie. A przecież sam to zaczął wypowiedzią, jaką powtarzał dość często, chociaż zwykle był to stek bzdur.
Wstał bez słowa i sięgnął do swojej szafki nocnej - skoro już podkradał Evanowi fajki, to przynajmniej dobrze je chował, mając nadzieję że tamten nie postanowi zrobić nagłej rewizji jego rzeczy. Zresztą chyba nie miał czego tam szukać. Uchylił okno, odpalił papierosa końcem różdżki i zaciągnął się. Może i nie lubił tego nikotynowego ścierwa, ale zdecydowanie podtrzymywało ono powagę sytuacji. Patrzył za okno, przez chwilę tak stojąc w milczeniu.
-To nie jest takie proste jak Ci się wydaje. Przeznaczeniem Księcia nie jest podążać za własnymi pragnieniami, a robić to co jest słuszne w odniesieniu do dobra całego rodu.-powiedział cicho, zdając sobie sprawę z tego że to co mówi jest jednocześnie tym, co wolałby wypluć, upchnąć w małym pudełeczku i zakopać. Niezależnie od tego za kogo by się nie uważał i jak wspaniały by nie był, prawda była taka że urodzenie się w takim a nie innym rodzie, wcale nie ułatwiało mu życia w żaden sposób. Szczerze mówiąc - to było dość uciążliwe, gdy ktoś odgórnie ustalał to z kim powinien a z kim nie powinien się zadawać, czy chociażby takie błahostki jak przyszła żona. Robił co mógł by zrywać kajdany nakazujące mu się zachowywać tak jak chcieli tego mądrzy i szanowani Grossowie, jednakże prawda była taka że jego wolność dobiegała końca. To sprawiało że tylko bardziej niechętnie patrzył na każdego nowego przybysza w swoim życiu.
-Ród słynący z posiadania ogromnej władzy zazwyczaj ma swoje wymagania. Sprostanie im często oznacza odsunięcie się od swych potrzeb.-dodał prawie szeptem, po czym po raz kolejny pociągnął kilka sporych chmur z fajki. Po chwili wyrzucił ją przez okno, zdając sobie sprawę z tego że zgaśnie w locie. A gdyby ktoś zauważył...cóż, regulamin szkolny nie był wcale czymś co uważał za znaczące. Najwyżej ukarają go szlabanem - kogo to obchodzi?
Wtem naszła go pewna myśl. Jego przemyślenie na temat regulaminu szkolnego było całkiem nienajgorsze. Zasady...czy zasady nie są przypadkiem po to, aby co odważniejsi je łamali? Czemu on, prawdziwy Książe miałby przejmować się prawem dawno zmarłych przodków? Był cholernym Księciem, chociaż tylko z nazwiska i samozwańczego tytułu, mimo to - nawet jego arystokratyczne korzenie, nie będą go ograniczać. Nie po to jego krewni spiskowali, knuli, kłamali i zabijali, żeby teraz on, ich dumny dziedzic robił to co mu każą. Cichy głos w jego głowie, który czasem przemawiał do niego czymś na kształt głosu ojca, podpowiadał mu "rób jak chcesz".
-Ale wiesz co? Mam to gdzieś. Jestem pieprzonym księciem - zrobię jak zachcę, bo to właśnie jest rozrywka. Rozrywka prowadzi do uciechy. A uciecha do szczęścia. Dlatego też..-rzucił jeszcze i zamknął okno. Podszedł do niej, od strony "dołu" łóżka, wszedł na nie i nachylił się.

Wreszcie się podniósł i obszedł łóżko, kładąc się obok niej. Obrócił głowę w jej stronę by nawiązać kontakt wzrokowy, jednakże tylko na moment. Później wbił wzrok w sufit i mruknął cicho:
-Traktuj to jako odpowiedź, bo zwykle wstrzymuję się od tego jeśli nie muszę.
Miał pewien rodzaj kaca moralnego - jego samolubna część ucierpiała na tym że uszczęśliwił partnerkę bez oczekiwania czegokolwiek w zamian - mimo wszystko, taki już był. Pojęcie altruizmu było mu obce. Aczkolwiek zdawał sobie sprawę, że kobiety tak samo lubią takie igraszki jak faceci. Było jeszcze coś - coś o czym wolał ją poinformować zawczasu. W końcu skoro już postanowił "oznaczyć ją" jako swoją, to uważał za stosowne o tym wspomnieć. W końcu do tanga trzeba dwojga, a troje to zdecydowana przesada - nikt raczej nie lubił obcych tłumów "na swoim podwórku". Nachylił się do jej ucha i szepnął:
-Z tym że ja naprawdę nie lubię się dzielić i nie znoszę gdy jakiś nędzny kundel postanawia położyć brudne łapska na moim skarbie
Może i zabrzmiał jak zazdrośnik, ale czy to naprawdę było coś złego? Trochę zaborczości nikomu nie zaszkodziło, a na pewno ułatwiało manifestowanie swoich własnych chęci. Jednego był pewien - jakkolwiek nie potoczyłyby się jego losy z Chay, to na liście rzeczy do zrobienia miał wyryte "skrócić o głowę każdego kto ośmieli się do niej dobierać". No, oczywiście poza sobą. Plan idealny.
Chayenne Montgomery
Chayenne Montgomery

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 EmptyPią 29 Sie 2014, 10:49

Czy to co Chayenne powiedziała było czymś złym? Nie. Powiedziała to, żeby poczuł się lepiej, przede wszystkim. Druga sprawa jest taka, że to nie małżeństwo, tylko uświadomienie, że może na niego liczyć. To nie sprawiało, że Gross stawał się od niej zależny. Może i to jest prawdą, że po każdej osobie, do której się zbliżymi pozostaje ślad na duszy czy tam w sercu. Jednak czym byłby świat jeśli każdy by tak myślał? Świat byłby pusty, pełen ludzi, którzy nie zwracają uwagi na innych, którzy nie chca nawiązywać bliskości, bo boją się, że zostanie im rana w sercu. Taki tok myślenia jest bez sensu.
Mógł zrobić co zechce. Miał wolną rękę, wolny wybór. Chayenne przecież do niczego go nie zmuszała, nie związywała mu rąk. Miał wolną wolę. Ona go do niczego nie zmusi. Poza tym jego chęci były mało ważne, bo to nie jest tak, że do końca miał wybór. Zawsze w życiu pojawił się ktoś, kto coś zmienił. Tak jak w jej życiu taką osobą był Lucas, on dotarł do jej serca głębiej i prawda, zranił ją kiedy się rozstali, jednak Chayenne nie żałowała swoich decyzji, nie żałowała tego, że była z nim i pozwoliła mu się zbliżyć. Dem, którzy był dla niej jak brat, a ona jak ten kłębek ciemności próbowała sprowadzić go na złą stronę. A teraz jeszcze Gross. Myślała, że to będzie tylko seks. Tak jej się początkowo wydawało, jednak… chłopak miał w sobie coś, co ją do niego przyciągało i nie umiała tego zmienić.
Podniosła się na łóżku patrząc na niego, uważnie go obserwowała. Faktycznie, poczuła się teraz jakby zrobiła coś złego. Wiedziała, że to nie jest prawda, a jej słowa nie były niczym strazsnym. Może i powiedziała, że jeśli będzie chciał będzie przy nim. A jeśli nie, odejdzie. A to będzie znak, żeby więcej tego nie robić. Chayenne nie jest zabawką i wbrew powszechnemu przekonaniu też ma serce, nawet jeśli jest ono skute grubą warstwą lodu.
Kiedy zaczął mówić… westchnęła cicho. To tak jakby trochę miała właśnie przed oczami swój własny sen, aż wezbrał w niej gniew. Dlaczego oni mają tak bardzo przerąbane życie? Pozornie niezależni, pozornie pewni swoich decyzji, o których tak naprawdę i tak nie jest im dane decydować. Są marionetkami swoich rodzin. Choćby chcieli zrobić coś po swojemu, to rodzina i tak nakieruje ich na ‘właściwy’ tor, godny ich rodziny, godny całego rodu.
- Niby wolni, a jednak posłuszni… Myślisz, że tego nie znam? – powiedziała cicho i spojrzała na niego znów, a potem po prostu odwróciła wzrok. – Wyjdę za kogoś, kto będzie traktował mnie jak… szmatę albo gorzej, bo tak chcą moi i jego rodzice. Mam spełniać swój obowiązek. – syknęła cicho. Ten temat doprowadza ją do szału. – I nic się nie liczy, moje zdanie jest niczym. Jesteśmy pozornie woli, a Ty musisz robić to co chciałby Twój ród, abyś robił, a ja? Ja muszę postępować zgodnie z ich wymaganiami. I tak już mam dostateczny problem dlatego, że jestem kobietą i nie przedłużę linii tego rodu. – wywróciła oczami. Dobra, schodzą na drażliwe tematy, przynajmniej dla niej ten temat jest cholernie drażliwy. Chayenne była zdenerwowana, nieco rozproszona. Dlaczego akurat w ogóle poruszył ten temat? Może po prostu chciał to powiedzieć? Nie wierzyła w to, że przez to jak musi postępować, jest szczęśliwy. Wręcz przeciwnie, wydaje jej się, że ma podobne podejście do niej.  Chociaż kto go tam wie. Chay nie będzie się wtrącać, w końcu jeśli nie chce, to nie będzie jej tutaj, może więcej nie pojawić się w jego komnatach, skoro uważa obowiązek  rodowy za coś większego niż obowiązek spełnienia samego siebie. Chayenne przeciwstwiała się rodzinie, niestety, nie jest, nigdy nie była i nigdy nie będzie idealną, posłuszną córką, która robi dokładnie tak jak chcą tego rodzice i dziadkowie. Najwyżej straci przez to życie, ale będzie świadoma, że wszystko co w nim zrobiła, było jej decyzją.
Spojrzała na niego zdziwiona, nie do końca go pojmowała. Być może dlatego, że spędzili ze sobą na razie niewiele czasu, nie poznała go jeszcze prawie wcale, jednak takie słowa jak te, sprawiają, że dowiadujemy się więcej o sobie. Chayenne nie jest jakąś tam zwykłą panną, która ma gdzieś cały świat, która ma gdzieś ludzi. Owszem, połowę tego wszystkiego ma ochotę wymordować i zlikwidować, jednak ma świadomość, że są też ludzie warci trochę więcej uwagi. Jak się dzisiaj okazało, Gross należał do jednej z nich. Nigdy nie spodziewała się, że to wszystko tak się potoczy, to całe spotkanie, miało być tylko seksem i do widzenia. Tymczasem ma zupełnie inny przebieg. Podszedł do łóżka, zerknęła na niego i przygryzła lekko wargę.

Przewróciła się na bok i delikatnie do niego przytuliła, palcami lekko gładziła jego klatkę piersiową i spoglądała na niego. Westchnęła cicho. Już nic kompletnie z tego wszystkiego nie rozumiała. Ona nie chciała odpowiedzi, chociaz formę przekazu wybrał naprawdę doskonałą, wiedziała, że nie powinna w ogóle teraz o tym myśleć. Usiadła na łóżku i przesunęła dłońmy po twarzy, westchnęła cicho.
- Gross nie chodziło mi o odpowiadanie. Po prostu… Chciałam, żebyś wiedział, że jeśli tylko będziesz potrzebował, możesz na mnie liczyć… To przecież nie jest zobowiązanie. Nie każę Ci klękać i nic przysięgać… Po prostu chciałam, żebyś wiedział. – powiedziała cicho i westchnęła. Spojrzała na niego tylko przez krótką chwilę i zamyśliła się. Nie wiedziała o co w tym wszystkich chodzi już w tym momencie. Pogubiła się. Z Grossem to miał być tylko romans, a w tym momencie już nie wiedziała co to w ogóle jest i do czego to doszło. W każdym razie wróciła do poprzedniej pozycji, może nie tyle poprzedniej, bo była ona nieco inne. Nogę podcięgnęła i ułożyła na nim tak, że delikatnie ucierała nią o jego krocze. Kiedy szepnął jej do ucha, że nie lubi się dzielić zaśmiała się głośny. Podniosła się nieco i położyła na nim gryząc delikatnie jego szyję.
- Powinnam się teraz obrazić… – dodała uśmiechając się czarująco w jego stronę. – Za kogo Ty mnie masz? Hmmm? Nie martw się, nie chodzę od dormitorium do dormitorium i nie oferuję żadnych usług… – szepnęła cicho i zsunęła się niżej, aż w końcu usiadła sobie, gdzieś mniej więcej na linii jego bioder. - Poza tym musisz wiedzieć, że ja też nie jestem chętna do dzielenia się… – szepnęła cicho, pochyliła się delikatnie i pocałowała go namiętnie w usta…

Zaczęła powoli przesuwać palcami po jego mostku. Zerknęła mu w oczy. Byli naprawdę nie do końca normalnie. Ale skoro zgodziła się na taki układ. On też musiał wiedzieć, że Chayenne nie jest z tych co tak łatwo popuszczają, nie lubi się dzielić i póki co chce się dobrze bawić z nim. A przecież dobra zabawa nie polega na ograniczeniu siebie. Tym bardziej, że zarównoa ona jak i on nie należą do pokornych. Ciekawe co z tego wyniknie.
- Tylko Ty kładziesz łapki na mnie… i mam nadzieję, że ja też Ci wystarczę. – szepnęła cicho i znów dobrała się do jego szyi, muskając ją lekko i delikatnie gryząc. – A chyba nie jesteś niezadowolony, co? – mruknęła jeszcze i uśmiechnęła się.


KONIEC WSPOMNIENIA
Sponsored content

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty
PisanieTemat: Re: Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.   Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type. - Page 2 Empty

 

Just do it. Oh, and FYI: I'm everyone's type.

Zobacz poprzedni temat Zobacz następny temat Powrót do góry 
Strona 2 z 2Idź do strony : Previous  1, 2

Pozwolenia na tym forum:Nie możesz odpowiadać w tematach
Marudersi :: 
Strefa Gracza
 :: 
Dodatki do postaci
 :: Myślodsiewnia :: Zakończone
-