Atrium to tak zwane serce Ministerstwa Magii. Można się tutaj dostać przez hol prowadzący od windy dla interesantów, do wewnętrznej windy, a także do kominków poustawianych z obu stron. Na środku atrium znajduje się tak zwana Fontanna Braterstwa (chociaż przez większość osób jest uważana za kpinę, ponieważ magiczne zwierzęta wpatrują się z wielką trwogą i jednocześnie uznaniem w czarodzieja, a wiadomo, że centaury uważają się za bardziej inteligentniejsze od ludzi). Wiele osób wrzuca do fontanny parę pieniążków na szczęście. Nim będziesz mógł iść dalej, zobowiązany jesteś oddać w depozyt różdżkę i inne, uznane za niebezpieczne przedmioty.
Sofia L. Clinton
Temat: Re: Atrium Pon 25 Maj 2015, 23:24
Ostatnie dni nie napawały kobiety nadzieją czy szczęściem. Pomimo otrzymania jakże zaszczytnego awansu, który sprawił, że nie tylko jej sakiewka ze złotem wypełniała się skutecznie ale i więcej obowiązków spoczywało na jej barkach. Nie przejmowałaby się tym aż tak bardzo, gdyby nie to, że sytuacja w Ministerstwie stawała się coraz bardziej napięta. Masowa ucieczka z Azkabanu nikogo nie cieszyła, a co więcej po twarzach swoich znajomych z pracy mogła wyczytać jedynie rezygnację przemieszaną ze złością. Wszyscy chodzili poddenerwowani, każdy na siebie psioczył, a jedyną pociechą z całej tej sytuacji był dekret dotyczący przemiłego traktowania śmierciożerców. Chociaż tyle dobrego, pomyślała z goryczą zbliżając się powolnym krokiem do Fontanny Braterstwa, która chlupała wesoło zraszając wodą okolicznych przechodniów, którzy zatrzymywali się przy niej tak samo jak ona teraz i spoglądali na dno w poszukiwaniu utraconych marzeń, środków do życia czy sensu istnienia. Włoszka bez problemu podeszła jak najbliżej nie zwracając uwagi na pojedyncze krople wsiąkające w jej czarną szatę aurorską, którą przywdziała akurat tego dnia. Rzadko stroiła się w firmowe odzienie, chociaż odkąd dostała więcej niż chciała postanowiła sprostać swoim obowiązkom i przeistoczyć się w kogoś więcej niż tylko szczekającą pani auror o surowym spojrzeniu, które zamrażało jej rozmówcę. Teraz piwne oczy utkwione były w jednym ze złotych galeonów, który połyskiwał pod wodą sięgając wcześniej dna. Najpewniej jeden z pracowników Ministerstwa wrzucił go do fontanny wierząc, że i jego życzenie się spełni. Głupie zabobony chciałoby się rzec. Ale czy nie czasem każde z przyzwyczajeń ludzkich nie miało odrobiny tych śmiesznych zasad, które należało spełnić? Usta panny Clinton wygięły się w dziwnym grymasie, na którego widok jeden z młodszych interesantów wpadł na kamienny monument o mało co nie zrzucając głowy potężnego hipogryfa. Sofia obróciła się w tamtym kierunku, jednak młodzieniaszek już uciekał w popłochu przed nią, czy może przed jednym z mężczyzn pilnujących porządku w Ministerstwie. Po chwili jej myśli znowu wróciły na odpowiedni tor, a w jej dłoni pojawiła się kolejna złota moneta, którą powoli obracała w palcach. Wokół niej zabiegani ludzie spieszyli do odpowiednich pokoi, szukali odpowiedniego departamentu, który zająłby się ich sprawą, a panna Clinton była ponad nimi. Całkowicie odosobniona.
Gość
Temat: Re: Atrium Wto 26 Maj 2015, 11:49
Nikt nie zauważył dodatkowej osoby stojącej przy fontannie. Opierał dłoń o czarną laskę i spoglądał ciepło przed siebie, jakby gdyby nikt nie uciekł z Azkabanu, jak gdyby nie zaginął kolejny uczeń z Hogwartu, jak gdyby nie wydano dekretu pozwalającego zabijać Śmierciożerców. Pan Prewett nie wyglądał na osobę, która rozmyśla nad wojną, a wszak tak się właśnie działo. Praca wre. Departamenty zaciskają pasa i pracują dwa razy intensywniej, a wszystko to w imię niepokoju i próby zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Zająć się myślami i nie zagłębiać w ponurą rzeczywistość to dobra recepta na opóźnienie strachu. Pan Prewett wszystko to rozumiał, wiedział, był dobrze poinformowanym człowiekiem, a mimo to uśmiechał się pogodnie. Nie wiadomo jak długo stał przy fontannie Braterstwa, ale to też nie było istotne. Zaraz po tym jak któryś z młodych pracowników uciekł w popłochu, Ignatius spacerkiem podszedł do młodej aurorki. Położył galeona w połowie palca wskazującego i kciukiem podbił monetę, wrzucając ją na sam środek fontanny. Podrapał się po brodzie, nie rozpoczynając od razu rozmowy. Martwił się o swą przyszywaną bratanicę. Traktował ją jak dziecko, bo bardzo dobrze znał państwa Clintonów. Nie miał wystarczająco czasu, aby poświęcić uwagi kobiecie, bo na przekór praca Niewymownego wypełniała cały jego grafik. - Coś cię trapi, Sofio Lucio? - odezwał się z ciepłotą wyczuwalną w całej jego osobie. Ignatius był wesołym staruszkiem, poczciwym i o nazwisku znanym w świecie magii. Nie zasłużył sobie na tego typu sławę, był jedynie tylko skromnym mistrzem eliksirów. - Wahasz się nad życzeniem. - stwierdził, a nie zapytał. Mężczyzna położył pomarszczoną dłoń na jej ramieniu, aby sprowadzić ją na ziemię z tych ponurych myśli, w których tkwiła. Już dawno powinien ją odwiedzić, sprawdzić jak się czuje i czy czegoś nie potrzebuje. Jej rodzice wyraźnie poprosili o trzymanie jej na oku, bo znali temperament swojej córki. Pan Prewett nie umiał ukryć niepokoju na wieść o plotkach dotyczących rzekomego związku Sofi z szefem biura aurorów.
Sofia L. Clinton
Temat: Re: Atrium Wto 26 Maj 2015, 17:00
Sofia sama najpewniej chciałaby nie myśleć o tym wszystkim co się wokół niej dzieje. O porwaniach, zaginięciach, morderstwach i odkrywaniu coraz to nowych tajemnic, o których istnieniu nie powinna wiedzieć. Nie przejmowała się zbytnio dodatkowym nawałem pracy, bo bez niej czułaby się najpewniej jak bez ręki. Dlatego spędzała praktycznie całe dnie w Ministerstwie pośród swoich współpracowników rozsyłając nie tylko coraz to nowe polecenia ale i zagrzebując się w papierkowej robocie, w której dosłownie tonęła. Teraz wyszła na moment, nawet nie wiedząc zbytnio gdzie się kierowała. Miała z sobą kilka ciężkich nocy, o dziwo spędzonych samotnie, bo z Wilsonem ostatnio widziała się rzadziej niż częściej. Nie narzucała mu się, bo nie odczuwała takiej potrzeby. Zbyt wiele miała na głowie, by mieć chwilę na zajęcie się swoim życiem uczuciowym. Na dodatek ostatnia rozmowa z Liamem także obudziła w niej coś, co głęboko chowała w sercu. Niezadowolona z takiego stanu rzeczy nie zauważyła nawet swojego przyszywanego wujka, który stał obok – raptem kilka metrów dalej, jak zwykle przyjaźnie nastawiony niemal do wszystkich osób wokół. Często podziwiała Igntiusa jak i swojego ojca, którzy chociażby waliło się i paliło to oni zachowywali stoicki niemal spokój. Nie znała ich sposobu na szczęście, nigdy też o to nie pytała, woląc chyba by wszystko szło swoim rytmem. Tak też się działo, zaobserwowała jak świat powoli staje na głowie, co martwiło nie tylko ją. Milczała, tak samo jak mężczyzna, który przystanął obok jej osoby. Pozwoliła płynąć nie tylko czasowi ale i atmosferze, którą w innym przypadku można byłoby jeść łyżkami. Nie w tym przypadku jednak, nie teraz, gdy przy niej stał właśnie ten oto człowiek. Jego dłoń, która swobodnie wylądowała na ramieniu okrytym czarną szatą faktycznie obudziła ją z letargu. Wyrwało ją z głębokich rozmyślań, w sumie nawet nie wiadomo o czym dokładnie. O sytuacji na świecie, o jej życiu, pracy? Może wszystko naraz. - Witaj, wujku. – Przywitała się grzecznie jak na nią wpierw kiwając głową w stronę staruszka, który znał ją niemal tak dobrze jak rodzice kobiety. Odwróciła się tak, by móc lepiej widzieć jego poczciwą i dobrze znaną jej twarz naznaczoną siecią zmarszczek. Kącik Włoszki drgnął nieznacznie, gdy usłyszała swoje drugie imię otrzymane po babce w ustach Niewymownego. - Nie wiem jeszcze dokładnie czego chcę. – Odparła dopiero po krótkiej chwili przerywanej tylko spokojnymi oddechami tych dwojga i stukotem obcasów osób przemieszczających się po obszernym korytarzu. Na nich kompletnie nie zwracała uwagi, poświęcając ją już całkowicie na pana Prewetta, któremu kłaniali się co poszczególni pracownicy, podobnie jak jej. Może to co powiedziała wydawało się jej banalnie proste, jednocześnie będąc skomplikowanym. Uśmiechała się mimo to dzielnie, nie mogąc przecież okazać swojej słabości i niezdecydowania. Po chwili jednak machnęła dłonią na to wszystko postanawiając sobie przez chwilę nie zaprzątać głowy czymkolwiek. - Jak Ty się miewasz, wujku? Wszystko u Ciebie w porządku? Kiedy wybierasz się na emeryturę? – Zagadnęła na pozór lekko, dalej ściskając w dłoni złotego galeona.
Gość
Temat: Re: Atrium Wto 26 Maj 2015, 17:56
Napięta atmosfera w Ministerstwie udzielała się każdemu. Do tego wyrwanie się dementorów spod władzy, to miało prawo zaniepokoić nawet stoika. I choć Ignatiusa to też nie ominęło, zewnętrznie okazywał spokój oraz cierpliwość. Wydawać się mogło, że nic nie jest w stanie wytrącić go z równowagi i może tak rzeczywiście było? Potrafił oddzielić niepokój od głosu i ciała, trafnie odczytując powód zmartwienia na twarzy pięknej małej Sofii. Była jego czwartą bratanicą, przyszywaną. Gideon, Fabian i Molly... kochał bratanków tak samo jak darzył małą Sofię ojcowskim uczuciem. Nic dziwnego, przecież znał ją od małego. Często zaśmiewał się, że zmieniał jej pieluchy i już wtedy dawała popalić swoim włoskim temperamentem. Gdy tak patrzył na Sofię, w oczach Ignatiusa i w każdej zmarszce na twarzy pojawił się żal i dziwna tęsknota za tym, co nieosiągalne. Był skłonny świata przychylić młodej aurorce, gdy reszta jego bratanków pochłonięta była podbijaniem świata. Cieszył się, że chociaż mała panna Clinton czasami o nim pomyślała w Ministerstwie. Nie często widywał się z resztą rodu Prewettów, bo był wraz z Lukrecją w swoim małym życiu. Posłał jej pogodny, dostojny uśmiech na dźwięk "wujka". Cieszył się, że od małego nauczył ją tak siebie określać pomimo początkowych oporów jej rodziców wobec tego typu spoufalania się, bo nie byli przecież ze sobą w żaden sposób spokrewnieni. Mógł być dla kogoś więcej rodziną i sprawiało mu to przyjemność. Mijali ich ludzie, a Ignatius kiwał im jedynie głową i słał firmowy uśmiech, nie zagłębiając się w rozmowy, ponieważ postanowił spędzić dzisiejszy lunch w towarzystwie swej bratanicy. Obiecał to jej rodzicom, a każdy Prewett dotrzymywał danego słowa. Przeniósł ciężar na ciała na rękę, którą opierał o laskę. - Będziesz wiedziała, czego chcesz, gdy spotkasz to na swojej drodze, moja droga. - mógł tylko słowem pocieszyć ją i chociaż próbowac wywołać u niej jakiś rodzaj uśmiechu. Do tej pory pamiętał jak go witała w dawnych latach. Mały wyszczerzony huragan rzucający się na szyję z donośnym okrzykiem "wujek". No tak, panna Clinton była już dorosłą kobietą i czasami o tym zapominał. Roześmiał się cicho i kulturalnie, na słowną zaczepkę. To była ta prawdziwa Sofia zarażająca dobrym nastrojem nawet największych gburów. No, a przynajmniej większość z nich. - Może za trzydzieści lat... ale dziękuję, że pytasz. - rozejrzał się dyskretnie po zatłoczonym atrium i wyciągnął po chwili ramię, oferując je młodej kobiecie. - Zechcesz towarzyszyć takiemu staruszkowi jak ja podczas lunchu? - zapytał, a pytał to w taki sposób, jakby mogłaby mu sprawić tym największa radość. Czego Lukrecja nie widzi, wtedy nie będzie mu miała za złe! Nie, żeby nie kochał swej małżonki, ale musi zrozumieć, że większa część męskiego pospólstwa jest najszczęśliwsza pod słońcem mając w towarzystwie tak czarującą i piękną kobietę.
Sofia L. Clinton
Temat: Re: Atrium Sro 27 Maj 2015, 07:04
Tak naprawdę gdybyśmy mieli możliwość zajrzenia w twarz każdego pracownika magii najpewniej unieślibyśmy brwi wysoko, wysoko. Każdy z nas inaczej reagował na złe wieści – jedni poświęcali się pracy, inni chodzili nerwowi, a jeszcze inni sprawiali wrażenie jakby mieli ochotę zerwa kwiat z łąki i wsunąć go o butonierki Voldemorta. Sofia doskonale to rozumiała, bo każdy znał swoje możliwości i wiedział na co go stać – nawet jeżeli chodzi o zwykłe powściąganie myśli. Tak jak i on miała pewnego rodzaju dostęp do myśli i zachowań staruszka, którego znała niemal całe swoje życie i nawet sama nie wiedziała jak to się stało, że ród Prewettów z Clintonami się zaprzyjaźnił. Przypadek? Nie sądzę. Kobieta powiodła wzrokiem po wesołych oczach mężczyzny i zmęczonej twarzy kiwając w duchu i przyznając mu rację, nawet do tej strefy rozmyślań, do której rzadko kogoś wpuszczała. Nie chciała nikogo martwić, to było oczywiste – piastowała teraz zbyt wysoką funkcję by dzielić się z kimkolwiek swoimi obawami, bo jeżeli ona nie była czegoś pewna to i inni to wyczują, co tylko pogorszy sprawę. Dlatego trzymała głównie nerwy na wodzy, starając się być tą samą Zośką co na co dzień. Jej tęczówki błysnęły znajomo gdy na twarzy swojego stryja odkryła uczucia tak dobrze jej znane, że mimowolnie przyjemne ciepło rozlało się po jej ciele, czego nie zaznała już od jakiegoś czasu. Zdziwiła się bo tego uczucia dawno nie zaznała. Czysta sympatia, coś interesującego i tak ją frapującego – coś, co wielokrotnie ją zgubiło, chociażby biorąc pod uwagę jej relację z Jaredem, o którym wolałaby teraz nie myśleć. Zachmurzyła się widocznie i na nowo przybrała wyraz potężnej i posągowej kobiety, która może więcej niż nam się wydaje. Ten moment, w którym wyglądała jak młoda dama odszedł w niepamięć, zatarł się. - Z pewnością, wujku. Wystarczy tylko poczekać na ten moment. – Odpowiedziała wyjątkowo grzecznie przyznając mu rację. Jeżeli teraz nie jest czegoś pewna to czy to o czym myśli przyjdzie za jakiś czas? - Za trzydzieści lat! To jeszcze kawał czasu, do tej pory zdążę osiedlić się w Mediolanie i mieć dosłownie gdzieś co się wokół mnie dzieje. – Na te słowa wywróciła ciemnymi patrzałkami nie mogąc się chyba wprost doczekać kiedy jej życie się unormuje, kiedy normalnie będzie mogła funkcjonować i nie myśleć o problemach wszystkich, a skupić się na sobie. Marne szanse. Bez wahania przyjęła wyciągnięte ramię oplatając je swoją ręką muśniętą czarnym aksamitem i kiwnęła głową na znak, że się zgadza. Co prawda miała jeszcze coś do załatwienia, ale godzinkę chyba mogłaby wygospodarować na rozmowę z kimś kto nie życzy jej źle. Uśmiechnęła się do siebie kącikiem ust chyba wiedząc o co w tej właśnie chwili mogłaby poprosić los – zanim odeszli w stronę pracowniczej stołówki tak jak wcześniej wuj i ona teraz podbił monetę odwracając się i kierując ją z cichym chlupotem na dno fontanny. Odeszli spod miejsca schadzki odprowadzani przez większość ciekawskich i obecnych w holu osób.
Wydawać się mogło, że będzie to dzień jak każdy inny. Długi hol w Atrium jak zwykle wypełniał tłum złożony z pracowników Ministerstwa Magii, których szaty w zależności od sprawowanej funkcji i urzędu mieniły się wszelakimi kolorami tęczy, a to przecież był zaledwie początek. W tłumie tym bowiem spotkać można było również zwykłych czarodziejów, w pospiechu, w roztargnieniu i zwykle bardzo nieuważnie zmierzających do recepcji, w celu odszukania odpowiedniego piętra, pokoju czy urzędnika. W tłumie tym natknąć się można również na magiczne, humanoidalne stworzenia, skrzekami i wrzaskami różnorakiej maści i pochodzenia dochodzących swoich praw – lub ich braku, o ironio. Żeby tego było mało, kominki rozmierzone wzdłuż holu co chwilę rozbłyskiwały zielonymi płomieniami, anonsując kolejną osobę, która miała dołączyć do tego korowodu szaleńców, kolorów i harmideru. Kto więc, w takich warunkach, zwróciłby uwagę na postać odzianą w zwykłą czarną szatę? Kto zwróciłby uwagę na dziewczynę przemierzającą znajomy korytarz krokiem lekkim i swobodnym, tanecznym wręcz. Kto dostrzegłby trzy inne postaci, zmierzające w tym samym kierunku co owa panienka, jednakże w pewnej odległości? W czasach kiedy każda minuta była pieniądzem ciężkim i cennym, mało kto rozglądał się dookoła siebie. Żyjąc w błogim przeświadczeniu, że serce czarodziejskiego Ministerstwa Magii jest najbezpieczniejszym miejscem pod słońcem, a stacjonujący w nim sztab aurorów i Brygada Uderzeniowa trzymają rękę na pulsie dzień i noc, magiczne społeczeństwo nie poświęcało zbyt wiele myśli wojnie, wiszącej od miesięcy w powietrzu. Adaptując się do poczucia wiecznego zagrożenia zapomnieli o nim wreszcie, a gdy wrzawa po fali morderstw ucichła… Cóż. Kto by się przejmował jakimś tam szaleńcem, czyż nie tak? Tego dnia świat czarodziejski miał się jednak przekonać, że problem ignorowany wcale nie znika. Pierwszy huk wstrząsnął Atrium kilka minut po godzinie dziewiątej, nie wzbudzając specjalnej sensacji. W budynku pełnym magicznych przedmiotów i czarodziejskich stworzeń wybuchy i hałasy nie stanowiły niczego nowego – kto więc przejąłby się pojedynczym wystrzałem, gdzieś w oddali? Kolejny wybuch, następujący po pierwszym w odstępie minuty, był już potężniejszy. Przepełniony, zbyt wąski jak na tę ilość ludzi korytarz ucichł na kilka magicznych sekund, gdy tłum z wymalowanym na twarzach zdezorientowaniem i niepokojem zastygł w miejscu. Nie dużo mieli jednak czasu do obserwacji. Trzeci wybuch był tak silny, że wprawione w sufit witraże posypały się na głowy czarodziejów, a przepiękna fontanna, symbol Ministerstwa Magii, jego chluba i duma, niespodziewanie rozpękła się w kilku miejscach by wreszcie eksplodować. Odłamki złotej terakoty, fragmenty mozaiki i woda rozprysnęły się wraz z wodą, pyłem i drobinami gruzu, a magiczna cisza rozdarła się, rozpadła, poderwała wrzaskiem setek gardeł w górę, zamieniając i tak zwykle chaotyczne Atrium w prawdziwą operę składającą się z okrzyków bólu, przerażenia i wściekłości. Na nic były ostrzegawcze wystrzały służb porządkowych, próbujących okiełznać rozjuszony instynktem samozachowawczym tłum; na nic były ochrypłe apele urzędników, by zachować spokój. Kto bowiem widział kiedyś stado spłoszonego bydła wiedział, że ludzie nie różnili się od niego ani o jotę – kierowani zwierzęcym przestrachem nie zważali na nic, nie słuchali niczego, a w głowach i sercach tłukła się panicznie myśl wyraźniejsza i jaśniejsza niż wszystkie inne: uciekać! Stojąca w cieniu dziewczyna uśmiechnęła się powoli; grymas wykrzywiający jej usta był chłodny, okrutny. Palce obejmujące różdżkę z czarnego bzu przesuwały się po niej niespokojnie, w jakiejś pokusie, jakiejś potrzebie. I chociaż stojący nieopodal mężczyzna posłał jej ostrzegawcze spojrzenie, chociaż stanowczy ruch ręką nie mógł zostać przez nią niezauważony… Ognisty smok pojawił się u sklepienia, w swej gorejącej palącym powietrzem postaci materializując się tuż nad szczątkami fontanny, żałośnie tryskającej wodą we wszystkich kierunkach. Płomienie liznęły marmur z jakimś zastanowieniem, nim złożony z ognia, wściekłości i głodu żywioł zaryczał przerażająco, atakując wszystko, co znalazło się w jego zasięgu. Szatańska Pożoga rozprzestrzeniała się w błyskawicznym tempie, karykaturalnymi, groteskowymi paszczami potworów z najgorszych koszmarów śmiejąc się prosto w twarze zdezorientowanych aurorów, aportujących się na miejscu zdarzenia jedynie po to, by zostać porwanymi przez oszalały ze strachu tłum. Sprawczyni całego tego zamieszania otrzepała dłonie i uniosła różdżkę kolejny raz, by zdążyć z ostatnim zaklęciem, nim jej towarzysze pojawili się obok, gotowi do teleportacji. - Morsmordre. -
[zt]
Alastor Moody
Temat: Re: Atrium Pon 24 Sie 2015, 02:49
Sytuacja jaka zapanowała w Atrium nie tylko doszła do uszu wszelakich pomniejszych urzędników sprawujących maciupkie role w Ministerstwie, ale również i do niego. Nie był zadowolony z faktu iż budynek, w którym od pokoleń pracowała jego niemal cała familia został zaatakowany – i to nie przez byle kogo, a przez wroga. To musiał być wróg. Po prostu musiał. Można było by sądzić, że był zwyczajnie przygotowany na taką ewentualność – wiedział, że atak nastąpi prędzej czy później. Pytanie, które sobie wielokrotnie zadawał dotyczyło faktycznego czasu – kiedy? Czy to będzie za tydzień, miesiąc czy może akurat dziś? Kiedy ten będzie na misji w Manchasterze? Nie minęło wiele czasu gdy doszedł do niego komunikat o wydarzeniu, które miało miejsce dosłownie kilka chwil temu. Przez jego poważne lico nie przeszedł ani jeden grymas gdy odłączył się od grupy aurorów, która zdezorientowana czekała na jego kolejne rozkazy. Nie otrzymała ich, a może inaczej – jego odejście dawało im pole do popisu. Nie mogli zmarnować takiej szansy. Głośne trzaśnięcie rozległo się pośrodku tego całego bajzlu i zamieszania ponad, którym rozlegały się pokrzykiwania i wydawane komendy przez starszych stopniem. Rosły mężczyzna w czarnej szacie, którym okazał się nie kto inny jak Moody rozejrzał się po pobojowisku i wciąż trwającej akcji przemieszczenia rannych tudzież zmarłych. Podejrzewał, że tych drugich będzie znacznie więcej. Nikt bowiem z tych szarych ludzi nie podejrzewał, że może dojść do jawnego ataku i pokazania siły, czy też zastraszenia wroga, który rozrastał się w zastraszającym tempie. Mijali go zrozpaczeni ludzie chcący ratować nie tylko siebie, ale i partnerów, rodziny pracujące w tym miejscu. Wcale im się nie dziwił, bowiem sam doskonale zabezpieczył przyszłość swojej familii ostrzegając ich za każdym razem, że Voldemort nie będzie pytał ich czy są czystej krwi, a z kim są spokrewnieni. Odpowiedź najpewniej nie zadowoliłaby go na tyle, na ile powinna. Toteż wszystkich, których znał wpajał twarde zasady działania właśnie w takich sytuacjach. Jego różdżka zawisła w powietrzu, a przez głowę przemknęła myśl, że ludzie siejąc panikę jeszcze bardziej sobie szkodzą. Nie mówił jednak nic, a wyraźnie skupiony przesuwał końcem drewna nad głową, by chociaż w minimalnym stopniu ograniczyć dalsze szkody. Raz za razem wymachiwał różdżką jednocześnie starając się namierzyć sprawców ów wydarzenia. Niestety, jak to zwykle bywa przybył za późno, bowiem cała banda wraz z tajemniczą kobietą na przedzie wymknęła się niezauważalnie. Nie pierwszy raz zostali wykiwani. Mężczyzna przemierzył hol wzdłuż wyłapując błękitnym i świdrującym wzrokiem co poniektórych współpracowników, którzy widząc tylko jego oblicze kiwnęli głowami by zaraz powrócić do swoich czynności. Alastor wiedział, że po Wilsonie, który jak na złość wyjechał to on sprawował wszelkie władze – chociaż o tym głośno się nie mówiło. Dlatego za jednym machnięciem stworzył błękitną mgiełkę, która zakręciła okrąg wokół jego wielkiej osoby, a on tylko skierował się do wyjścia wystukując odpowiedni rytm ciężkimi buciorami. - Do wszystkich pracowników biura aurorów i Brygady Uderzeniowej. Ogłaszam stan alarmowy. Powtarzam! – Każdy kto go znał wiedział na czy polegają jego śmieszne powiedzonka. Nigdy nie mówił czegoś wprost, wolał posłużyć się kodem, tajnym szyfrem czy czymś podobnym. O tym jednak musieli wiedzieć wszyscy – począwszy od stażysty, a kończąc na dowódcy. - Wszystkich rannych przewieźcie do Munga. Zachowajcie ostrożność i spokój. – Powtarzał po raz kolejny, wcześniej przeszywając wzrokiem mgiełkę, która uformowała się w prężnego zwierzaka i która przemykając między czarodziejami pobiegła, by przekazać wiadomość tym, którzy nie byli obecni. Jego ochrypnięty głos wciąż odbijał się od ścian Atrium, nawet wtedy, gdy jego sylwetna odziana w czerń zniknęła.
Z tematu.
Phoebe Milloti
Temat: Re: Atrium Wto 25 Sie 2015, 17:02
Śmierć śmiała się jej prosto w twarz już od rana, od początku tego cholernego dnia. Pozornie wydawał się on być całkiem normalny - ot, nic wielkiego. Zwykły szary dzień, w niezwykłym, nieco zbyt głośnym mieście. W asyście dźwięków, zapachów, budynków, do których Milloti siłą rzeczy już dawno się przyzwyczaiła. Choć nadal nie przywykła do jednej rzeczy - cholernego, brytyjskiego akcentu. Drobnostki, która tego dnia być może uratowała jej życie. To zabawne, jak blisko czasami ocieramy się śmierć, nawet nie zdając sobie dlań sprawy - nie pomyślała Pheebs wchodząc do kominka. Z garścią zielonego prochu w ręku, próbowała zebrać płochliwie myśli na tę parę sekund i krzyknąć „Do Ministerstwa Magii”, naśladując ów dokuczliwy akcent, na który sieć Fiuu reagowała najdokładniej. Nie powiodło jej się za pierwszym razem - tak więc dziewczyna wylądowała na posadzce w mieszkaniu niedaleko najbliższego ministrowego wejścia. U kobiety, pani Aldrin, która zdążyła ją poznać już za dobrze. Ten cholerny incydent z akcentem zdarzał się co dnia, i co dnia przysparzał jej spóźnienia. - Znowu jeden kominek za daleko, kochaniutka? - mruknęła staruszka, pojawiając się w salonie w różowym szlafroku i z herbatą w ręku. By jak zwykle, z całą dozą łagodności, odprowadzić poturbowaną Pheobe do drzwi. - Tak, przepraszam. Mam nadzieję, że to się jutro nie powtórzy i nie będę już pani kłopotać - mruknęła zawstydzona dziewczyna, gładząc nieco pogniecioną, ołówkową garsonkę. I rzuciła staruszce należne „Miłego dnia”, zanim tamta wpakowała do buzi panienki Miloti dwa orzechowe ciasteczka na drogę. Nieświadoma szczęścia, jakie ją tknęło, Pheebs skierowała swe kroki do pierwszej publicznej toalety, by wraz ze wstydliwym rumieńcem spłukać się do Ministerstwa. Gdzie się coś działo, co zauważyła niechybnie wchodząc do zazwyczaj głośnego, ruchliwego atrium. Które jednak teraz nie miało odwagi poruszyć się ani trochę, niejako przerażone drugim hukiem przerywającym ciszę. Trzymając nerwy na wodzy, młoda kobieta wyciągnęła z kieszeni różdżkę, obserwując bacznie otoczenie. Każdy z zebranych był tu podejrzany o zrobienie czegoś… no cóż, nie do końca wiedziała czego jeszcze ale jedno było pewne - nielegalnego - w samym centrum Ministerstwa Magii! A ona, jako auror, choć była spóźniona musiała podołać i złapać tę osobę, udowadniając tym samym, że da radę. I wtedy gmach zadrżał po raz trzeci. Kobieta nie zdążyła zareagować w porę, by dostrzec źródło ataku - wyciągnęła tylko różdżkę, by rzucić zbawienne Protego. Chroniące zarówno ją, jak i osoby wkoło przez odłamkami szła oraz stojącej daleko fontanny. I choć w pomieszczeniu momentalnie zapanowała panika, Milloti starała się nie tracić głowy. Wyciągając ją wysoko, w poszukiwaniu agresorów. Co na pewno udałoby się jej zrobić, gdyby nie chaotyczny tłum, popychający ją to w prawo, w to lewo. Dziewczyna starała się uspokoić stojących najbliżej jej urzędników, zarówno krzykiem jak i snopem różdżki z iskier - jednak nie udało się jej poprawić sytuacji. Głuchy na głos rozsądku - tłum niczym bydło wiedzione na rzeź pierzchło chaotycznie w każdą możliwą stronę. A w jego centrum ona, klnąca na prawo i lewo funkcjonariuszka służby spokoju, której jednak nikt nie chciał szanować. Wściekła, nieco przestraszona, ale wciąż wielce profesjonalne - Pheebs czujnie trzymała różdżkę w gotowości, czując podświadomie jeszcze jednej atak. Oraz początek najprawdziwszej bitwy, skoro agresor nie był sam. Czego była teraz niemalże pewna, choć nie miała rzecz jasna czasu przeczesać tłumu przez napływ paniki, chaosu, strachu ludzi taranujących ją i wszystkich wkoło. A potem… zrobiło się gorąco. Nawet Milloti straciła przez chwilę panowanie, obserwując klątwę dewastującą sklepienie podziemnego gmachu. Po czym, nie zastanawiając się dłużej zgarnęła najbliższe jej osoby, spychając je pod ściany. Przynajmniej tyle mogła teraz zrobić, tyle no i… - Och nie… - jęknęła, opuszczając różdżkę. Obserwując to, co pozostało po ataku wraz z Mrocznym Znakiem nad głową. Dziewczyna obserwowała to, co zostało wkoło niej po przebyciu ognistej klątwy, niejako otumaniona szybkim biegiem niedawnych wydarzeń. Jednak nie na długo, bo zaraz po ucieczce bandytów, który stali o tam (co zdołała dostrzec o wiele za późno) aportował się jej… własny szef, o zgrozo. Moody, który na pewno nie przepuści im tego, jak teraz, najzwyczajniej na świecie… Spierdolili, na całej linii. Pheebs odgarnęła z czoła niesforne pasma włosów uwolnionych spod profesjonalnie wyglądającego koka gdy Alastor przechodził obok niego. Trudno stwierdzić kto gorszy, on czy Wilson - przemknęło jej przez myśl, choć wcale nie powinno. Zginęli ludzie. - Tak jest! - rzuciła w ślad za aportującym się przełożonym, po czym od razu wzięła się do wykonania zadania. Może tego nie spieprzę, pomyślała czując narastająca w sobie bezsilną wściekłość. Gdzie jest w ogóle reszta tych cholernych aurorów?
Gość
Temat: Re: Atrium Sro 26 Sie 2015, 22:05
Ten dzień miał być zupełnie zwyczajny. Powinien być zupełnie zwyczajny. Wszak rozpoczął się tak przyjemnie rutynowo. Czy istnieje bowiem coś lepszego niż obudzenie się we własnym, wygodnym łóżku i nie będąc poganianym przez nikogo, zjedzenie smacznego śniadania przy akompaniamencie ciszy? W żadnym wypadu, a przynajmniej nie według porywanego właśnie przez spanikowany tłum mężczyzny, który przeklinał pod nosem śmierciożerców odpowiedzialnych za ten bałagan. Voldemort i jego poplecznicy byli tak niemożebnie uciążliwi z tą swoją tendencją do wprowadzania chaosu wszędzie gdzie się pojawili, że Joshua, chcąc nie chcąc, kilka razy okazał nawet entuzjazm gdy biuro aurorów miało szansę na dorwanie jednego z zamaskowanych bandytów walczących w imię potęgi czarodziejów. Wszystkie te huki, trzaski i krzyki, zwłaszcza te damskie, zaczynały działać mężczyźnie na nerwy tak bardzo, że w pierwszej kolejności uciszył zaklęciem kilka czarownic stojących obok siebie, a następnie aportował się w okolice zniszczonej fontanny od której wszyscy wydawali się uciekać gdzie pieprz rośnie. A pomyśleć, że jeszcze 15 minut temu zajadał się maślanym rogalikiem zakupionym w mugolskiej cukierni „Jaskier” znajdującej się nieopodal jego mieszkania. W gruncie rzeczy to nie miał specjalnie wielkiego żalu o zniszczenie tego irytująco donośnie szumiącego, przerośniętego kranu, ale wyczarowanie szatańskiej pożogi i mrocznego znaku było nadwyraz kłopotliwe, zwłaszcza dla ludzi o jego profesji. Uznawszy, że wypadałoby jednak coś z tym zrobić, przewrócił oczami i przy użyciu „Nullus Magicus” stworzył barierę w środku której zamknął rozszalałe płomienie tym samym niwelując działanie czaru. -Jeden problem z głowy – stwierdził westchnąwszy i przeniósł wzrok na wrzeszczącego coś Moody’ego i gapiącą się na niego Milloti. Przyszły paranoik, szurnięta kanadyjka i największy leń w całym ministerstwie -idealna brygada ratunkowa. Nie to żeby usłyszał którekolwiek ze słów wypowiedzianych przez swojego przełożonego, który zamiast wzmocnić swój głos za pomocą zaklęcia gadał coś pod nosem, ale skierował kroki w stronę młodszej koleżanki. Wiarę w Alastora przywrócił mu jednak fakt, że wysłał patronusa z instrukcjami, o ile oczywiście można było je takim mianem określić. Kręcąc głową z niedowierzaniem zadał sobie chyba po raz setny to samo pytanie, czy on przynajmniej raz w życiu nie mógł powiedzieć czegoś ubierając to w zwyczajne słowa? -Cześć, Milloti – przywitał się z kobietą która wyglądała na nieco spanikowaną, aczkolwiek starała się zachowywać pozory, że ze wszystkim sobie radzi. "Podziwiając" jej entuzjazm wycelował w swoje gardło różdżkę i mruknąwszy ówcześnie „Sonorus”, przemówił donośnym głosem: -Proszę zachować spokój. Wszystkich rannych zapraszam tutaj, zostaną oni przetransportowani do św.Munga….– oznajmił donośnym głosem, dodając w myślach „No chyba, że urwało wam jakieś kończyny, wtedy proszę pozostać na miejscach”, po czym wystrzelił snop czerwonych iskier w powietrze. -Quiteus – wypowiedział przeciwzaklęcie i zwrócił się do Aurorki – Pheebs, zajmiesz się nimi, dobrze? Wzywają mnie inne obowiązki, jestem pewien, że sobie poradzisz – rzekł obdarowując ją uprzejmym uśmiechem i ziewnął przeciągle. Niespecjalnie przepadał za jej towarzystwem, była zdecydowanie zbyt głośna i wprowadzała na co dzień niemal tyle samo zamętu co Ci zamachowcy sprzed kilku chwil, dlatego nie zamierzał spędzić tutaj ani minuty dłużej. Spojrzał na mroczny znak wiszący pod sklepieniem Atrium i zaczął zastanawiać się czy ktoś rzeczywiście zginął, czy śmierciożercy chcieli po prostu wzbudzić jeszcze większą panikę. Po krótkiej chwili zadumy westchnął i nie zaszczycając Milloti pożegnaniem, ruszył przed siebie.
Phoebe Milloti
Temat: Re: Atrium Czw 27 Sie 2015, 00:26
Widząc jego głowę, kręcącą się w sposób niezwykle ją tej chwili denerwujący, prychnęła z poirytowaniem. Oraz niemym pytaniem dającym się zbyt łatwo wyczytać ze spojrzenia zielonych tęczówek - gdzieś ty do cholery był, Ty upośledzony emocjonalnie flegmatyku. Którego co prawda darzyła niewyobrażalną sympatią, próbując na co dzień bezskutecznie rozchmurzyć jego zmarszczone czółko, ale nie teraz. Bo choć cieszyła się na jego widok, zdenerwowało ją teraz spojrzenie pełne… no właśnie, czego? Myślisz, że dam sobie rady, Ty pieprzony Angolu? - Dunbar - stwierdziła oschle, tonem zupełnie do niej niepodobnym. Widać stres dał się jej nieco w znaki, skoro nawet i ona zrezygnowała teraz z żartów, żarcików, docinek. Bo zdarza się i najlepszym. W każdym razie - wielce poirytowana przez jego nader widoczny testosteron, podpowiadający, że lepiej jest udawać brak jakichkolwiek ludzkich odczuć wsłuchiwała się w ciepły tembr kolegi. Wzmocniony sprawnym zaklęciem, który w końcu opanował rozszalały tłum, biegnący w dalszym ciągu bez większego celu. W dalszym ciągu nieco zszokowana, gratulowała po cichu pomysłowości i refleksu. Podchodząc do najbliższego jej rannego, wykonała posłusznie służbowe polecenie rzucone w pośpiechu przez Moodyego. Tak zwyczajnie, co nie przeszkadzało jej w piorunowaniu Dunbara od czasu do czasu, który mógłby robić coś innego niż wydawanie poleceń. I rzucania zaklęć - TEŻ MI COŚ, KAŻDY TAK POTRAFI JOSHUA. Jednak czymś, co przelało czarę goryczy kipącą w amerykańsko-kanadyjskim serduszku był protekcjonalny toń, jakim ją doń potraktowano. Co sprawiła, że na chwilę odrzuciła nałożone obowiązki, dając się porwać zarówno chwili jak i emocjom. Porywając jednocześnie rękę Joshui, tego niewiele rozumiejącego gbura o złotym sercu skrywanym za starymi koszulami, w co Pheebs uparcie chciała teraz wierzyć. - Ej, TY. Panie ziewający, gdzie się wybierasz? Nie widzisz tych wszystkich rannych, których mamy przetransportować do Munga? Razem? Albo mi się tak tylko wydawało? - fuknęła, zastępując mu drogę ku wyjściu. Bo tak się śmiesznie składa, że czekała ich tutaj praca - nieważne, czy Joshua tego chciał, czy nie chciał ona doskonale wiedziała, że nie chciał. Nie jej sprawa - ma jej pomóc i już, bez wykrętów. Czując jak cała złość odpływa w paru sekundach, potrzebnych na spojrzenie w szare, zmęczone zwierciadła dubnarowej duszy, odetchnęła po chwili. W końcu nie na nich musiała wyżywać niedawno przeżyty stres, prawda? Połykając dumę, spojrzała się przeciągle na Mroczny Znak wiszący nad ich głowami niczym widmo niedalekiej wojny. Są sprawy ważne i ważniejsze, stwierdziła, odzywając się po chwili tonem o wiele łagodniejszym. - Dobra, choć mi lepiej pomóż. Nie dam sobie rady z nim sama - rzuciła, pochodząc do porzuconego wcześniej rannego. Aportowali się parę chwil później.
z tematu razy dwa, zanim ktokolwiek zdołał powiedzieć quidditch!
Alastor Moody
Temat: Re: Atrium Wto 15 Gru 2015, 21:30
Błękitne oczy przesuwały się od jednej twarzy strażnika do drugiej. Wszystkie takie same, posągowe, nieprzyjemne i nieustępliwe. Kilku postawnych mężczyzn w różnym wieku strzegło wind - stali również wzdłuż ścian, porozrzucani na pierwszy rzut oka chaotycznie. Jednak w tym wszystkim, w tych niepozornych drobnostkach kryło się coś więcej. Stała czujność można by rzec. Twarde spojrzenie mężczyzny w średnim wieku spoczęły ostatecznie na drobnej tablicy - właściwie płycie marmurowej upamiętniającej wydarzenie sprzed kilku tygodni, kiedy to podczas wybuchu, a raczej ataku zginęli jego podwładni. Prychnięcie wyrwało się spomiędzy jego wykrzywionych warg kiedy ten przeszedł kilka, sprężystych kroków w stronę ów współczynnika empatii w przypadku jego osoby. Alastor nie zwracał uwagi na ludzi wokół niego spieszących się do pracy oraz wykonywanych obowiązków. Rzadko odpowiadał na jakiekolwiek zaczepki kierowane w jego stronę - podobnie reagował na pozdrowienia, czyli nijak. Raz na jakiś czas tylko otwierał gębę gdy wyjątkowo coś mu się nie spodobało. Używał ironii, sarkazmu, bywał gburowaty i niemiły, ale taki już był. Miał ciężki charakter - rękę również o czym przekonało się już wielu. I jeszcze wielu się przekona. Wsunął dłonie w kieszeni nieco wytartych ale wciąż ciemnych spodni co mogłoby zostać uznane za niegrzeczne. Nie dbał o to - wpatrywał się jedynie w nazwiska tych, którzy tutaj polegli. Połowy nie znał, nie kojarzył, zapewne tylko cząstka zawitała u niego w pamięci na dłużej. Ale czy to jakaś różnica? Nie musiał wszystkich znać, by dbać o ich bezpieczeństwo. Zastanawiał się gdzie wówczas znajdował się jego były szef - Wilson, po którym właśnie przejął obowiązki Szefa Biura Aurorów. Nowe stanowisko, więcej pracy, większy gabinet i gaża. Brzmi wspaniale, czyż nie? Powinien się cieszyć z wyróżnienia, z docenienia jego umiejętności bojowych i taktyki, którą obierał. Może niekoniecznie to ostatnie przeważyło szalę zwycięstwa bowiem Alastor wyznawał zasadę Oko za oko, ząb za ząb. Otaczanie przeciwnika, straszenie go? Oczywiście. Ale nie zamierzał nikogo zostawiać przy życiu - jeżeli miał okazję kogoś dobić to, to robił. Bez mrugnięcia okiem. Zamierzał się odpłacić tym, którzy skrzywdzili jego braci i siostry. Nie cofnie się przed niczym. Tłum ludzi gęstniał - podobnie jak powietrze przesycone strachem i niepewnością. A on stał, spokojnie, z pewnego rodzaju wyczuciem. Nie martwił się co będzie jutro, a co stanie się zaraz. Doskonale wiedział co ma robić, jaki obrać cel i jak poprowadzić swych ludzi. Czarna koszula z niedbale zawiązanym krawatem zaczęła go upijać, więc ten sięgnął dłonią do kołnierzyka by go poprawić, ewentualnie rozpiąć jeden, irytujący guzik tuż przy szyi. Odetchnął głębiej kierując na moment wzrok na jednego z chłopców na posyłki zastanawiając się najpewniej czy ten ma cokolwiek wspólnego z Voldemortem. Lepiej dla niego by nie wiedział kim jest Riddle.
Christopher Howe
Temat: Re: Atrium Czw 17 Gru 2015, 00:40
Jeden z kominków atrium zapłonął zielonym ogniem i zasyczał głośno. Z płomieni i dymu wystąpił siwiejący mężczyzna ubrany w strój pasujący raczej podróżnikom z dalekiego wschodu, albo hipisom żyjącym w bohemach SoHo. Odziany w brązowo-czarną tunikę zaczął przechodzić przez śpieszący do pracy tłum urzędników zdający się rozstępować przed nim. Aura zimna i wzrok skupiony gdzieś w oddali działał na morze lepiej, niż laska Mojżesza. Howe liczył w myślach mijanych aurorów przypisanych do służby wartowniczej. Dwóch... czterech... sześciu... ośmiu... Przy dwudziestu czterech dał sobie spokój. Tak jak poprzednio Wilson nie dbał ani trochę o ochronę, co zakończyło się jego dymisją, tak teraz Moody przeholował w drugą stronę. Strażnicy byli zbyt widoczni i było ich zbyt wielu. Mijając pracowników ministerstwa zauważał niespokojne spojrzenia, rzucane aurorom. Zamiast poczucia bezpieczeństwa, wprowadzali nerwowość. Paranoja nowego szefa biura aurorów nie sprzyjała odnowieniu wiary w kompetencje stróżów porządku. Tego właśnie Howe się spodziewał. Niestety nie było nikogo lepszego na tę pozycję i dobrze o tym wiedział. Sam nigdy nie brał siebie pod uwagę, wolał więcej czasu spędzać w terenie. Tam gdzie jego umiejętności był najbardziej potrzebne. W końcu przemierzył resztę hallu, minął tę przeklętą fontannę, która nigdy mu się nie podobała i podszedł do stojącego tyłem do niego Moody'ego. Szósty zmysł Alastora pewnie i tak podpowiedział młodszemu z aurorów, o nadejściu Christophera. - Mniej stojących jak kołki, więcej krążących w tłumie incognito. - spokojnym głosem zaczepił swojego szefa, a gdy ten się odwrócił wystawił rękę na przywitanie.
Alastor Moody
Temat: Re: Atrium Czw 17 Gru 2015, 19:06
Być może przesadzał, być może wprowadzał chaos i zamęt, nie uspokajał swych podwładnych ale nie interesowało go to. Miał do wykonania swoje zadanie i nieważne co, nieważne jak wykona je. Miał plan, o którym nie każdy musi wiedzieć. Dodatkowa straż to tylko początek nowych zmian, które ten skrupulatnie będzie wprowadzał. Nic nie miał do swojego poprzednika - znał dosyć dobrze Wilsona i jego metody nie wspominając już o wybuchowym charakterze aurora tak podobnym do jego. Alastor nie uważał się za lepszego od Jareda - nigdy go do siebie nie porównywał i nie zamierzał nawet jeżeli reszta się już tym zajęła. Wilson był facetem po przejściach, z dwójką dzieci i ex - żoną. On był samotnikiem wolącym skupić się na pracy niż na durnowatych miłostkach, które przynoszą więcej szkody niż pożytku. Jego zabiegi również równały się z niepowodzeniem - zawsze istniało takie ryzyko, ale przezorny zawsze zabezpieczony. Wciąż trzymając ręce w kieszeni wpatrywał się w tablicę zapamiętując nazwiska ludzi, których chciał pomścić. Chwilę potem poczuł ukłucie w okolicy serca co kazało mu wzmóc czujność - ktoś zbliżał się do w jego stronę - bezpośrednio do niego, czuł to. Mężczyzna, starszy od niego o czym świadczył sposób poruszania się. Zanim ten do niego się zbliżył Moody już się odwracał mierząc Christophera stonowanym wzrokiem. Najpierw zahaczył o twarz kojarząc ją w mgnieniu oka, a dopiero potem odwzajemnił solennie uścisk dłoni uprzednio uwalniając jedną z rąk. - Bez obaw - nie wysłałem swoich ludzi tylko po to by zamienić ich w ozdoby świąteczne. Są i tacy, którzy pracują pod przykrywką w różnych departamentach gdzie badają sytuację. - Wtrącił od niechcenia wracając spojrzeniem do resztek zniszczonej fontanny, do której chyba nawet raz wrzucił galeona. To i tak o jeden raz za dużo jak na jego charakter. Chwilę stali w milczeniu każdy myśląc o swoich sprawach, aż młodszy z nich znowu się nie odezwał. - Różnych rzeczy można dowiedzieć się od innych, gdy się tego nie spodziewamy. Zatrzymaliśmy już czterech urzędników, którzy służyli Voldemortowi co już jest niemałym sukcesem. Teraz zapewne siedzą już w Azkabanie. Kto wie co będzie dalej? - Bezczelnie wykrzywił usta spoglądając na starszego mężczyznę bynajmniej nie szukając dezaprobaty w jego osobie.
Christopher Howe
Temat: Re: Atrium Czw 24 Gru 2015, 23:04
Howe spojrzał w prawo trawiąc to co usłyszał od Moody'ego. Spoglądał na urzędasów biegnących za swoimi sprawami, na te trybiki dzięki którym całe Ministerstwo Magii działało. W oczy rzucił mu się nagle mężczyzna odziany w szykowny surdut i trzymający w ręku aktówkę. Obserwowany elegant nie był nikim wysoko postawionym - tych Christopher pamiętał, nie wyglądał też na będącego w pośpiechu jak reszta szeregowych pracowników. Szedł spokojnym krokiem, dyskretnie się rozglądał, jedną rękę trzymał w kieszeni surduta, stale zaciśniętą. Stary auror dobrze wiedział, że patrzy na jednego z tajniaków Alastora. Widać było, że obiekt obserwacji Howe'a jest świeży jak wiosenna trawa. Wzrok weterana wrócił na szefa Biura Aurorów. - Czego ciekawego dowiedziałeś się na przesłuchaniach? - zupełnie nie obchodził go los tych ludzi. Niech te śmiecie gniją w Azkabanie, mają to na co sobie zasłużyły wspierając Voldemorta. Nie czuł litości dla podludzi popierających nazistowską ideologię tego bladego fiuta. Należało pociągnąć Moody'ego za język. Informacje, które miał mogły popchnąć do przodu niektóre ze śledztw. Czasami Howe czuł się zmęczony, ciało było coraz starsze. Bywało, że nie nadążał za tym całym sukinsyństwem które wyłaziło po zmroku w srebrnych maskach. Na szczęście umysł pozostał niezmienny - wciąż był ostry jak brzytwa, a ręka trzymająca różdżkę wciąż była zabójczo szybka. Dzięki nim nadal był jednym ze skuteczniejszych śledczych w biurze, a przyszli aurorzy będący pod opieką Howe'a zawsze osiągali wysokie noty na egzaminach ze sprawności bojowej. W skupieniu oczekiwał odpowiedzi przypatrując się swojemu przełożonemu. Był młodszy od Howe'a, ale zdecydowanie lepiej nadawał się na przywódcę.