Temat: Stara klasa eliksirów Sob 15 Lut 2014, 18:19
Stara klasa eliksirów
Nieco większa od poprzedniej sala do eliksirów. Ławki pamiętają czasy młodego Dumbledore'a. Profesor Chantal również miała okazje mieć lekcje akurat w tej klasie. Na jej specjalne polecenie została dokładnie wyczyszczona i odrestaurowana przez woźnego.
Aristos Lacroix
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Czw 09 Kwi 2015, 02:49
Nim dotarła do potężnych schodów, nim pokonała zdającą się ciągnąć w nieskończoność odległość pomiędzy pierwszym stopniem, a drzwiami do zamku, była już zupełnie przemarznięta. Nieprzyjemna mżawka, jaka złapała ją przy końcu błoni, w miejscu, w którym most łączył rozległe hogwardzkie tereny z obrzeżami zamku przesiąkała nieubłaganie przez materiał szaty, przylepiała wilgotne loki do policzków, dostatecznie już mokrych od łez, by Aristos nie zauważyła różnicy. Nocne niebo łypało nad głową Gryfonki, połyskiwało nielicznymi widocznymi gwiazdami, przyświecało sierpem złotego księżyca i spoglądało, jak dziewczyna kurczowo zaciska dłonie w pięści, dławi się każdym haustem powietrza, niezdolna do opanowania organizmu wstrząsanego nie wiedzieć, czy spazmem płaczu, czy obejmującym filigranową sylwetkę chłodem. Niespodziewane spotkanie w sowiej poczcie wstrząsnęło jedynie bardzo kruchym wewnętrznym spokojem, który zdążyła zaprowadzić w drodze do Hogsmeade; rozbiło się o twardy mur powracającej tęsknoty, duszącej wściekłości i czegoś, co tkliwie ściskając trzewia i serce wywoływało smakujące żółcią fale rozżalenia. A choć odpowiedź na jej list przyszła niemal natychmiast, choć dawała niezrozumiałą iskrę nadziei, że coś ulegnie zmianie, nie przyniosła tego, czego Lacroix pragnęła najbardziej – ulgi. Nie potrafiła odnaleźć tej odrobiny spokoju, która zagwarantowałaby jej głębszy wdech, swobodniejsze ruchy; całkowicie pochłonięta bezmiarem ciężaru na barkach, przyginającego kark i zaciskającego żołądek w twardy supeł nie umiała odnaleźć sedna wpajanych jej przez lata zasad. Nie umiała utrzymać na wodzy emocji, oszczędzić sobie bólu – choć jak mogłaby, w obliczu czegoś, co nie powinno dotykać żadnego młodego człowieka? Zamkowe drzwi rozchyliły się przed nią zapraszająco, rozwarły, nim choćby zdążyła musnąć drewnianą powierzchnię palcami, nim jej dłoń dosięgnęła do mosiężnej kołatki w kształcie lwiej głowy. Wślizgnęła się do środka, czujnym wzrokiem obrzucając pociemniałe korytarze, gdzieniegdzie jedynie oświetlone przygasłymi już lampami; cisza nocna zbliżała się nieubłaganie, dawno było już po kolacji, a chociaż odznaka prefekta błyszcząca na jej piersi gwarantowała Gryfonce spokojny powrót do dormitorium choćby i po wyznaczonej godzinie, jakiś nawyk, siła przyzwyczajenia skłoniła ją do ostrożniejszych kroków, do czujniejszego wypatrywania zagrożenia, którego przecież nie było. Przemknęła przez główny hol krokiem szybkim i zdecydowanym, nerwowo ocierając twarz rękawem wilgotnej szaty: spojrzenia posyłane jej przez nielicznych obecnych na korytarzach uczniów drażniły, dekoncentrowały, paliły w kark nieprzyjemnym uczuciem wstydu za własną słabość. Przez moment walczyła z chęcią skrycia się w łazience, obmycia twarzy, doprowadzenia jej do porządku za pomocą zaklęcia, zimnej wody lub odrobiny pudru, szybkie spojrzenie na zegarek zdecydowało jednak, że ten przywilej musi poczekać. Wiedziała, że i tak nie ukryje zaczerwienionych oczu, nie zatuszuje warg, opuchniętych od przygryzania, nabrzmiałych w nieprzyjemny sposób, piekących od słonych łez, które wciąż nieubłaganie, uparcie toczyły się utartą już, wilgotną ścieżką po nienaturalnie pobladłych policzkach. Nie było to zadanie wykonalne, zwłaszcza w obliczu spotkania, które jednocześnie budziło nieśmiałe ciepło w okolicach serca i ściskało struchlałe z zimna ciało stalowymi szponami – przed Rosierem nie potrafiła ukryć niczego i nigdy. Drzwi do starej klasy eliksirów ustąpiły z cichym skrzypnięciem, pchnięte z jakąś nieśmiałością, niepewnością przemawiającą w ruchach drobnej osóbki, zamykającej je za sobą powoli, z namysłem. Jakby rozważała, czy być może ucieczka nie byłaby jednak lepszym wyjściem. Jakby dzisiejsza kropla goryczy nie wystarczyła, by przełamać opór i puścić w niepamięć obawę przed kolejnym ciosem, kolejnym odtrąceniem. Klamka szczęknęła metalicznie, sygnalizując dobitnie, że odwrotu już nie było, a Aristos odetchnęła głęboko, z trudem, zsuwając z głowy mokry kaptur. Loki w kolorze bladego złota były jedynym jaśniejszym punktem w pomieszczeniu oświetlanym mdłym, w jakiś sposób intymnie słabym blaskiem pochodni; bławatkowe spojrzenie oderwało się od podłogi, napotykając ciemne ślepia wpatrujące się w Aristos z jakimś napięciem, doskonale wyczuwalnym w powietrzu. Postąpiła w jego stronę krok, później drugi, zawahała się na krótki moment; torba do tej pory ciążąca jej na ramieniu upadła z głuchym tąpnięciem na kamienną podłogę, gdy pchnięta potrzebą dziewczyna chowała twarz w koszuli Rosiera, w kąt rzucając cały strach, każdą pieprzoną obawę. Tęsknota za jego zapachem, siłą i spokojem, jakim emanował, była silniejsza od wszystkich uraz tego świata. Nawet jeśli miała spotkać się z lodowatym chłodem, ten, który odczuwała do tej pory, ten, który wstrząsał szczupłym ciałem przeszywającymi dreszczami był zdecydowanie silniejszy, bardziej przerażający. - Przepraszam – wydusiła tylko, pomiędzy jednym płytkim wdechem, a drugim, nie wiedząc już, gdzie zaczyna się i gdzie kończy granica słabości, jaką mogła dzisiaj przekroczyć.
Evan Rosier
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Czw 09 Kwi 2015, 02:50
Kolacja w Wielkiej Sali dobiegała końca, sztućce pobrzękiwały rzadziej, rozmowy rozbrzmiewały głośniej, ze wszystkich stron docierało szuranie butów i odsuwanych ław, szelest szat uczniów kierujących się do swoich Pokojów Wspólnych, względnie biblioteki, jeśli esej na trzy stopy pergaminu do Smoczycy bardzo mocno wymagał napisania. Rosier powoli obracał w palcach kieszonkowy zegarek z zatkniętym za stalową blaszkę zwitkiem zapisanym błękitnym atramentem, z tłustym śladem laku widocznym w rogu, pospiesznym nieco, niestarannym pismem obwieszczającym, że potrzebuje. Zmarszczył brwi i zerknął na obrót wskazówki, a potem zatrzasnął złote wieczko i wsunął zegarek do kieszeni, odsuwając od siebie talerz z niedojedzonymi ziemniakami. Podniósł się od stołu i ruszył w stronę wyjścia w ślad za grupką trzeciorocznych Krukonek, szybko zniecierpliwił go jednak ich niespieszny krok i dziewczęce trajkotanie, więc wyrósłszy nad nimi i osłoniwszy je cieniem swej potężnej, wysokiej sylwetki, przepchnął się do przodu – czy może raczej przesunął, bo ogromny Ślizgon o chmurnym obliczu to wystarczająco, by rozproszyć grupkę trzynastolatek – i wydostał na korytarz, wymijając schody prowadzące w górę i kierując się prosto do lochów. Nie zatrzymał się jednak tam, gdzie większość jego domowników, czyli przed wejściem prowadzącym do Pokoju Wspólnego, lecz zagłębił dalej w sieć zacienionych korytarzy, pachnących stęchlizną, wilgocią i ciężkimi, drażniącymi nozdrza oparami eliksirów. Stara klasa eliksirów, nieużywana prawdopodobnie od początku zeszłego roku, przywitała go dławiącym tchnieniem kurzu, który osiadł na drzwiach, meblach i sprzętach, na przewróconych kociołkach pozostawionych niemal dokładnie tak, jak rozstawiono je ostatnim razem, gdy Chantal w drodze wyjątku i najpewniej własnego kaprysu postanowiła przeprowadzić tu zajęcia. Pamiętał ten dzień i pamiętał miejsce, w którym wówczas siedział, obok małej, rudej Jones z Ravenclawu, gdy w tym samym czasie piętro wyżej odbywało się przesłuchanie uczniów w sprawie zaginięcia Linette Montez. Podszedł do swojej ławki i starł warstwę kurzu znad wyschniętego cynowego kociołka, który wydobył tamtego dnia z szafy ogólnodostępnych, używanych klasowych przyborów, a na którego dnie, pod siatką utkanej pajęczyny, spoczywały jeszcze do cna wyschnięte pozostałości ogona szczura. Jego brwi zmarszczyły się ponownie w wyrazie jakiejś refleksyjnej zadumy, która przywołała z jego pamięci nie tylko noc śmierci szlamy z Hufflepuffu, lecz również noc odnalezienia jej ciała i list, schowany niemal tak zazdrośnie i głęboko, jak sygnet rodu Whisperów i inne trofea, których jako osoba rozmiłowana w rytuałach nie potrafił sobie odmówić. Dosyć prędko odsunął jednak wspomnienia na dalszy plan, jego wzrok ponownie odszukał tarczę zegarka, spięte mięśnie zesztywniały w nieprzyjemnym oczekiwaniu człowieka stałego w gniewie i urazie, który nie zdecydował jeszcze o losie wystawionej na jego ciosy istoty, łaskawie odkładając wyrok w czasie. Jeśli igrała sobie z nim, by sprowokować go do rozmowy, lepiej dla niej, by zaniechała spotkania, bo żadne łzy, żadne prośby i błagania nie pomogą jej, jeśli nie uzna, że jej potrzeba istotnie warta była jego czasu. Niech biorą ją wszystkie diabły i chroni irlandzki rycerzyk; nie był psem na jej zawołanie, sama wszak pozbawiła się większości posiadanych przywilejów. Przesunął palcami po karku i musnął kołnierz czarnej koszuli, wlepiając chmurne, chłodne spojrzenie w rozrzucone na blacie ławki sprzęty. W tym samym też momencie drzwi skrzypnęły z cicha, nieśmiało, a jego wzrok odruchowo odszukał drobną sylwetkę w progu, w której rozpoznał Aristos, i gdyby nie fakt, że zrzuciła kaptur, wprowadzając go w stan konsternacji i zdumienia, być może zakończyłby to spotkanie znacznie prędzej niż można by przypuszczać. Jego brwi uniosły się, oczy omiotły pospiesznie jasne loki i zaczerwienione powieki, oczy koloru bławatka zasnute mgiełką łez. Nie zaprotestował, gdy się zbliżyła, nie osadził jej w miejscu, zanim przekroczyła bezpieczny dystans, za którym mógł pragnąć jeszcze roztrzaskać tę kochaną głowę, być może zbyt zdezorientowany, by o tym pomyśleć. I chociaż z jego ust wyrwało się w chwili przebłysku krótkie stój, zbyt późne jednak, by powstrzymać rozwój wypadków i miękkie ciepło jej ciała przylegającego do klatki piersiowej, wilgoć łez przesiąkających przez materiał koszuli. W pierwszym momencie zesztywniał wyraźnie, jakby walcząc z chęcią odrzucenia jej, wreszcie jednak, powoli, jak gdyby skłoniony do ruchu dźwiękiem wstydliwego wyznania, otoczył drżące ciało ramionami i wplótł palce w splątane włosy. Była w końcu przyczyna, dosyć istotna, dla której w ogóle raczył ją dziś odpowiedzią. Przez dłuższą chwilę trwało napięte milczenie, a potem, w chwili, gdy oczekuje się od ludzi słów znaczących, mruknął z ponurą zgryźliwością, przesuwając palcami po czubku jej głowy: — Coś ty, u diabła, zrobiła z włosami?
Aristos Lacroix
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Czw 09 Kwi 2015, 02:51
Rysa na szklanej kuli, skrywającej w sobie oprószony śniegiem zamek, cofnęła się lekko. Jedna z długich gałęzi w skomplikowanej siatce pęknięć rozmyła się w ciągu paru sekund, zniknęła, zabierając część ciężaru z drobnych ramion Aristos. Gdyby to od niej zależało, gdyby miała taką moc, zamknęłaby każde westchnienie, każdy gest, dotyk, spojrzenie i słowo w tej jednej chwili, więżąc ją na dobre pod szklanym wiekiem, zachowując na zawsze. Obracałaby ją w dłoni, przytulała wargi do chłodnej, gładkiej powierzchni i zwyczajnie trwała, pogrążona we własnych wspomnieniach, pieszcząc palcami ukryty pod nimi skarb. Bo chociaż cały świat zdawał się sprzysięgnąć dziś przeciwko niej, choć gorycz przepełniła kielich i zatopiła w nieznanych dotąd, ciężkich, dławiących emocjach wszystko, co zdążyła poukładać od czasu wakacji, jedno pozostało niezmienne: on. Jego wściekłość, jego gniew, wykalkulowana agresja jaką okazywał, skrywając gdzieś pod tymi wszystkimi barierami urazę i strach i coś, co nie dawało mu nocami spokoju pamiętała aż zbyt dobrze; kiedy więc stężał, a później objął ją miękko, powoli, z jakimś namysłem, węzeł duszący gardło i płuca nieco zelżał. Odetchnęła głęboko, pozwoliła, by łzy płynęły własnym rytmem gdy trwała tak wstrząsana dreszczami, w palcach miętosząc bezwiednie materiał czarnej koszuli, nawet przez lekko zatkany nos czując oszałamiającą mieszankę jaką tworzyły jego perfumy i naturalny, nieco piżmowy aromat skóry nasycony jakąś zmysłowością, jakąś męskością. Chłonęła go całą sobą, odnajdując tak długo wyczekiwane uczucie ulgi w jego dotyku, w dłoni wplątującej się w jasne loki, przeczesującej je leniwie i sama zapomniała się nieco, powoli przesuwając palcami po klatce piersiowej Evana w nieco nieobecnej pieszczocie. Kiedy więc odezwał się niespodziewanie na moment struchlała niczym zaskoczony w trawie królik, oczekując bury, nagany za poufałość. Oczekiwała chłodu, ciosu, pogardy, nic więc dziwnego, że kiedy słowa wreszcie wybrzmiały z zaskoczeniem uniosła wzrok, pociągnęła nosem, wpatrując się w ciemne ślepia Ślizgona z bezgranicznym niedowierzaniem. Może również dlatego zareagowała na jego pytanie dźwiękiem znajdującym się gdzieś pomiędzy zdławionym szlochem, a parsknięciem. Krótkim śmiechem, jakiego nie potrafiła powstrzymać. Trywialność padających słów była tak właściwa dla Rosiera, tak dla niego naturalna i zgryźliwie rozbrajająca, że w jednej sekundzie wszystkie prowizoryczne wznoszone przez Aristos bariery runęły, pozwalając iskrze rozbawienia zajaśnieć w mroku. Wsparła czoło na jego piersi i pokręciła głową, pomiędzy urywanymi, spazmatycznymi oddechami usiłując udzielić mu odpowiedzi, choć wcale nie było to łatwe. Bo jak odpowiadać na pytanie, na które nie znało się odpowiedzi? - To nie… nie wiem. To nie ja. Samo się stało. Nie potrafię tego wytłumaczyć, nie wiem, nie umiem, po prostu w jednej chwili… Sam widzisz – wyjąkała wreszcie, niemal namacalnie wyczuwając jego dezaprobatę dla tej nieskładnej wypowiedzi. – To się ostatnio często dzieje – dodała po chwili, opanowując nieco drżenie głosu - Magia. Samoistnie, nawet jeśli tylko przemknie mi to przez myśl. Świetliki, odkręcające się kurki, książki wracające na półkę nim jeszcze zdążę wstać z fotela… A teraz to – westchnęła ciężko, stopniowo odzyskując kruche opanowanie, fragment po fragmencie układając z niego chwiejny spokój. Palce gładzące jego pierś nie ustawały w pieszczocie, nienachalnej, miękkiej, subtelnej jak westchnienie, gotowe w każdej chwili przestać, gdyby tylko okazał niezadowolenie, skrzywił się. Aristos wiedziała, że pewnych granic nie wolno jej już przekroczyć – nie oznaczało to wcale, że nie chciała. Chrząknęła wreszcie, odgarniając włosy za ucho i znów uniosła spojrzenie, napotykając wzrok Rosiera. - Bardzo jest źle? – spytała po krótkiej chwili, uderzając w ten sam ton, co on sam nieco wcześniej. Trochę zgryźliwie, trochę z rozbawieniem, choć bławatkowe oczy nie przestawały zakrywać się łzami, a ramiona wciąż drżały pod wpływem zimna, które opanowało szczupłe ciało. Niezobowiązujący temat pozwalał opanować histerię, w jaką wpadła, nie mógł jednak trwać w nieskończoność, a nadciągające minuty leniwie, choć nieubłaganie przybliżały moment, w którym będzie musiała mu powiedzieć co się stało. Ale jeszcze nie teraz.
Evan Rosier
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Czw 23 Kwi 2015, 19:23
Światło nielicznych pochodni migotało lekko, jak gdyby poruszane niewidzialnym wiatrem, jednak blady płomień nijak nie ocieplał wilgotnych ścian, nie ogrzewał zimnego, zaniedbanego lochu, nie dawał schronienia ani nie rozpraszał mroku. Był cierpliwy, nad wyraz jak na niego wyrozumiały, obejmował drżące ciało w beznamiętnym, spokojnym oczekiwaniu, pozwalał łzom płynąć, przesuwał palcami po złocistych lokach, tak innych od tego, do czego przywykł do tej pory, a choć robił to wszystko z niezwykłą łagodnością i opanowaniem, nie należało spodziewać się, że nie oczekiwał wytłumaczenia, że jego gniew odszedł w zapomnienie, że nie był gotowy odesłać jej bez cienia wahania, gdyby to, co usłyszy, nie przypadło mu jakkolwiek do gustu. Poczuł jej dłoń na piersi i zmarszczył lekko brwi, nie poruszył się jednak, a przynajmniej nie od razu, bo jego palce wyplątały się wreszcie z jasnych loków i powoli przesunęły wzdłuż kręgosłupa, w tej nieznacznej zmianie ułożenia wskazując na oznakę ponaglenia. Na dźwięk jej urywanego, niepewnego, mokrego od łez śmiechu wykrzywił tylko wargi w nieco niejasnym wyrazie, w którym próżno było jednak doszukiwać się nadmiernej wesołości, omiótł jej twarz czujnym spojrzeniem, wciąż przesłoniętym ciemniejącą chmurą, nieznacznie spiął mięśnie barków. Ach, więc wszystko działo się samo? Nauczony doświadczeniami obozu, na którym miał już okazję zaobserwować, co dzieje się z jej mocą, gdy znajduje się pod wpływem silnych emocji, odruchowo i automatycznie zrzucił winę na efekt działania klątwy. — A więc nie pozbyłaś się tego — skonstatował krótko, tonem wyraźnie chłodniejszym niż przedtem. Nie odsunął jej jednak, miast tego poczuł, jak przez jej ciało przechodzi krótki dreszcz niewywołany szlochem i zrozumiał, że szaty ma lekko wilgotne, a dłonie i policzki zaróżowione i nieco zziębnięte, najpewniej wróciła więc z marszu przez błonia. Odnalazł jej załzawione spojrzenie i uśmiechnął się kwaśno na dźwięk pytania, odpowiadając zgodnie ze swoim pierwszym odczuciem: — Inaczej. Przywykłem do ciemnych, ale teraz… — zamilkł na moment, przyglądając jej się ze spokojem i uwagą, a jakiś mięsień na jego szczęce stężał. Jego słowa zabarwiły się ironicznym, kąśliwym odczynem, a brwi uniosły delikatnie, kiedy wypuszczał ją z ramion. — Nie jest tragicznie. Podszedł do swojej torby, którą odłożył przedtem na jedną z zakurzonych ławek, po czym rozsunął ją i wyciągnął spomiędzy powrzucanych byle jak książek zmiętoszoną lekko bluzę, czarną ze szkarłatnym logiem Nietoperzy z Ballycastle na przedzie, zakupioną dwa czy trzy lata temu tuż przed meczem drużyny, której zwykł kibicować. Chwycił w garść miękki materiał i obrócił się w kierunku Aristos, bez słowa mierząc spojrzeniem jej drżącą, przemarzniętą sylwetkę i zaróżowioną, mokrą od łez twarz. Nie pytając jej o zdanie, zsunął z jej ramion wierzchnią szatę, zwilgotniałą od lekkiej jesiennej mżawki, a potem wsunął jej w dłoń swoją bluzę, znacznie na nią za dużą, ale bez wątpienia wystarczająco ciepłą, by przywrócić krążenie w drobnym ciele. — Załóż to — mruknął stanowczo, precyzyjnie i raczej beznamiętnie, koncentrując wzrok na jej oczach. Obserwował uważnie, jak odrobinę drżącymi dłońmi przeciąga przez głowę bawełniany materiał, jak jej włosy rozsypują się niesfornie na ramionach, a ciało tonie w fałdach przydużej bluzy, intensywnie pachnącej mieszanką jego perfum, skóry, papierosów. Wsunął dłonie do kieszeni swoich spodni, wsparł się biodrami o jedną z ławek i wygrzebał paczkę papierosów, nie spuszczając z niej oczu na dłużej niż kilka sekund. Zdecydowanie, niezobowiązujący temat nie mógł trwać w nieskończoność, jego cierpliwość nie była zaś wieczna. — Dlaczego chciałaś się ze mną spotkać?
Aristos Lacroix
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Sro 29 Kwi 2015, 04:19
Śledziła wzrokiem jego ruchy, analizowała, rozkładała na czynniki pierwsze każdą nutę w tonie głosu, każde spojrzenie, dosięgające bez problemu tam, gdzie nikt inny nie ważył się i sięgać nie potrafił. Wilgotne jasne loki pozbawione pieszczoty jego palców opadały na ramiona nieco żałośnie, nosząc na sobie jawne oznaki niesubordynacji pani prefekt; znamionując tą wilgocią i ciężkością, zapachem deszczu i aromatem mokrej trawy, że Gryfonka przebywała poza bezpiecznymi murami zamku w godzinach, w których nie tylko nie przystoi to panience, ale również kiedy zdecydowanie nie było to dozwolone. Nie sądziła jednak, by Rosiera interesowały jej nieprzemyślane eskapady. Skupiony na drobnej twarzy, na zaróżowionych od chłodu policzkach, na śladach łez drążących wyraźne ścieżki, okraszających rzęsy iskrzącymi drobinami, nie wydawał się być ani o jotę nawet bliski spytania, gdzie u diabła się podziewała. Spięła się lekko gdy jego palce musnęły kręgosłup, odruchowo wygięła w jego stronę miękka i uległa niczym marionetka, wiedziona wprawnymi dłońmi lalkarza, z precyzją ocierającą się o obojętność wprawiającego ulubioną maskotkę w ruch. Nikt inny nie posiadał nad nią takiej władzy, sygnowanej eterycznym, delikatnym niczym szkło uczuciem, którego trwałość i siła w całości opierały się na mocy ciemnego, groźnego spojrzenia; nikt ze znanych jej osób nie potrafił nigdy dojrzeć tego, co skrywały bławatkowe tęczówki z taką łatwością, jak gdyby odczytywanie drugiej osoby stanowiło lichą w trudy dziecinną igraszkę. Obdarzyła go bladym uśmiechem, słowem nawet nie kwitując uszczypliwej uwagi, kiedy jednak odsunął się od niej, pozbawione oparcia i ciepła ciało dziewczyny zachwiało się lekko, utraciło nieco ze swojej sztywności, zmusiło ją do wsparcia dłoni o oparcie krzesła. Niczym zagnane w kąt zwierzątko patrzyła jak podchodzi do torby, jak metodycznie wytrząsając z początku nierozpoznanego przez nią zawiniątka szkolne książki i zwitki pergaminu wydobywa z jej wnętrza skłębioną bluzę, a później podchodzi bliżej. Światło pochodni, zbyt bladych by dawać złudne choćby uczucie bezpieczeństwa, zbyt mdłych, by nadać pomieszczeniu cieplejszych barw odbijało się w jego oczach, igrało na skórze, nadając jej złocistego odcienia. Pozwoliła mu się rozebrać, biernie i cierpliwie wytrzymując proces rozwiązywania tasiemki trzymającej szatę w miejscu, zsuwania mokrego materiału z ramion; biała koszula którą miała pod spodem również zwilgotniała, palce unoszące się do guzików zatrzymały się jednak w połowie drogi, zamarły. Dopiero po chwili pchnięte niejasną potrzebą skrupulatnie, beznamiętnie podjęły przerwaną czynność, uwalniając drobne ciało, odsłaniając miseczki stanika i delikatne, koronkowe ramiączka. Przyjęła bluzę bez słowa, czując jak nasilające się dreszcze wprawiają palce w drżenie, którego nie potrafiła powstrzymać. Fala znajomego zapachu odurzyła ją na moment, bawełna objęła ramiona i talię, opadła niemal do połowy uda, w obszernych rękawach ukrywając zziębnięte dłonie. Aristos odetchnęła głęboko, unosząc ręce do góry by zacisnąć palce na materiale, zbliżyć go do nosa. Ciepło rozchodzące się powoli po skórze pachniało tytoniem, Rosierem i perfumami, których aromat miał prześladować ją już zawsze. - Dziękuję – mruknęła wreszcie, spoglądając na chłopaka znad krawędzi bluzy, by następnie, nie pytając go o zgodę, sięgnąć do paczki papierosów. Gryzący, równie znajomy co ciemne ślepia zapach dymu otrzeźwił ją nieco, wyrwał z zamyślenia w jakie popadła pchnięta kolejnymi słowami. Pytaniem. Nie odpowiedziała w pierwszej chwili, zaciągając się mocno i niwelując ostatnie dzielące ich centymetry, usiadła na ławce tuż obok opierającego się o nią Ślizgona, zaciskając kurczowo dłoń na krawędzi bluzy. Dopiero po paru sekundach przerwała ciszę, zakłócaną jedynie przyspieszonym biciem jej serca, oddechem swoją ciężkością sugerującym, że dziewczyna znów jest na granicy łez. - Francis dostał wieści z domu – rzuciła krótko, ze zjadliwością, której nie mógł się po niej spodziewać. Nie, kiedy przepełniająca ton głosu gorycz wydawała się być lepka, wilgotna, nabrzmiewająca nową falą płaczu. Ukryty w kieszonce spódniczki list był pomięty, wielokrotnie wyciągany i chowany pergamin naderwał się miejscami, przetarł od uporczywego składania i rozkładania wiadomości. Wsunęła mu go w dłoń bez zbędnych ceregieli. - Nie zabili go nasi, nie przerosło zadanie z Ministerstwa - dopadło idiotyczne, banalne, pretensjonalnie żałosne schorzenie serca – wydusiła chwilę później, odwracając głowę w drugą stronę. Żar na końcu papierosa rozjarzył się na sekundę gdy kolejną, potężną dawką tytoniu próbowała przegnać spazmatyczny rytm oddechu.
Evan Rosier
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Pią 15 Maj 2015, 03:44
Przesunął w palcach czerwono-białe opakowanie papierosów czarodziejskiej produkcji, kciukiem odliczając pozostałą część jego zawartości i zupełnie podświadomie kalkulując, na jak długi i jak intensywny użytek mu ona jeszcze pozwoli, jeśli wliczyć w to konieczność zapalenia tuż przed snem i niedługo po przebudzeniu. Była to jedna z jego ostatnich paczek, po zakup kolejnych musiałby udać się prosto do Hogsmeade, ewentualnie zaczepić Lestera, chuderlawego Ślizgona z szóstego roku, który na lewo handlował rosyjskim tytoniem wątpliwej jakości, który zadowalał tylko najbardziej zdesperowanych, dymił niemożebnie i na długo pozostawiał po sobie gryzący posmak spalenizny. Wyłuskał papierosa i wsunął go między wargi, podnosząc wzrok na Ari, szybko znieruchomiał jednak, wyłapując, jak jej drżące palce chwytają guzik koszuli i niepewnie zatrzymują się w połowie wykonywanej czynności, jakby dopiero teraz zorientowała się, że nic z tych rzeczy, które kiedyś były między nimi dopuszczalne z naturalną spontanicznością, nie może już wyglądać tak samo. Patrzył przez moment, jak się przebiera, wiodąc wzrokiem za jej dłońmi w sposób swobodny i krępująco bezceremonialny, wreszcie jednak zdecydował się oszczędzić jej mrowiącego uczucia związanego z palącym skórę spojrzeniem, odnalazł swoją różdżkę, zajął się odpalaniem papierosa. Nie zaprotestował, gdy przebrana już, zatopiona w materiale jego bluzy, bez pytania poczęstowała się jednym z jego paczki, aczkolwiek jego brwi uniosły się lekko, ciemne oczy powędrowały za drobną sylwetką, by musnąć ją przelotnie i badawczo, a potem skupiły się na jakimś nieistotnym elemencie otoczenia naprzeciw. Spomiędzy jego warg wypłynął strumień dymu. Nie przerywał wibrującego milczenia, nie miał jej zresztą do powiedzenia nic więcej ponad to, co zdążyła już usłyszeć, przynajmniej dopóki nie wiedział, czego właściwie mogła od niego chcieć. Skąd wracała? Z nocnej wracała wycieczki. Najprawdopodobniej z długiej włóczęgi po przykrytych mżawką błoniach, a gdyby nawet zapuściła się gdzieś dalej… cóż, najwyraźniej miała skłonność do ściągania na siebie kłopotów (jakież to do cna gryfońskie, czyż nie?), od dawna nie stanowiło to jednak jego problemu. Łypnął na drobne ciało u jego boku, na kruchą sylwetkę nie sięgającą mu czubkiem głowy nawet do brody i zmarszczył brwi, słysząc w jej głosie mokre tony zwiastujące ponownie napływające do oczu łzy. Zarejestrował zjadliwość, jaką objęła imię Francis, co przedtem raczej jej się nie zdarzało, a chwilę potem poczuł, jak wciska mu w dłoń pognieciony zwitek pergaminu. Zaciągnąwszy się papierosem, rozprostował wiadomość, w której rozpoznał list z Emerald Fog, opatrzony dobrze mu znaną pieczęcią Lacroix, a następnie niespiesznie, dla pewności dwukrotnie, przebiegł wzrokiem po kreślonym kobiecą ręką tekście. Zanim doszedł do końca drugiej linijki, wiedział już doskonale, jakiego rodzaju to korespondencja, w końcu niecały rok temu na jednej ze ślizgońskich imprez otrzymał od ojca podobną, a nim jego oczy spoczęły na zgrabnym podpisie Amandy Lacroix, słowa Aristos potwierdziły zawartość tekstu. W zamyśleniu, z brwiami ściągniętymi wyraźną zmarszczką, powoli i starannie złożył pergamin w idealnie równą kostkę. Szacował informacje w spokojnym opanowaniu, a koniec jego papierosa żarzył się w lichym półmroku i odbijał delikatnie od głębokiej pustki czarnych oczu. Nie odczuwał nic szczególnego, ojciec Aristos był mu zwyczajnie obojętny, podobnie jak jego śmierć, co więcej, tak jak reszta męskich osobników rodu Lacroix zachowywał wobec niego dozę podejrzliwości podszytej nieufnością, tak więc jego odejście mogło wyłącznie umocnić jego pozycję. Wiedział jednak nad wyraz dobrze, że mężczyzna bliski był Aristos, wiecznie skłóconej, wiecznie uwikłanej we wrogie nieporozumienie z matką, że jego nagły, niespodziewany kres postrzegała najpewniej jako upadek ostatniego przychylnego jej bastionu w rodzinnym zamku. I chociaż nie potrafił wyprodukować w sobie współczucia, nawet poprzez lichą analogię do własnej sytuacji sprzed roku, chociaż jak najdalej mu było do empatycznego utożsamiania się z cierpieniem drugiej osoby, kimkolwiek by ona nie była, znał inną emocję, która już wielokrotnie kazała mu ją chronić, a która teraz pozwoliła mu odnaleźć w skłębionym materiale rękawa bluzy jej małą, skostniałą dłoń i leniwie zamknąć we własnej, tak jak zrobił to tak niedawno na lekcji starożytnych run. Ugasił tlącego się jeszcze papierosa w jednym z zaśniedziałych kociołków i spojrzał na nią, przesuwając kciukiem w delikatnym, wrażliwym wgłębieniu jej dłoni, by wreszcie unieść ją do ust i pocałować jej wierzch.
Aristos Lacroix
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Nie 17 Maj 2015, 16:40
Przez falę odrętwienia, przez grube zasłony bezsilności obejmujące ramiona kościanymi palcami strachu zdała sobie sprawę z tego, że zwykle paliła tylko przy nim. Ostry, intensywny zapach papierosa drażnił ją w nos, smak tytoniu rozlewał się na języku powoli lecz skutecznie; przez długie godziny miał nie opuszczać słodkich, malinowych warg, nie znikać z podniebienia, przypominając o kłębach dymu unoszących się pod sufitem w zapomnianej klasie, o cieple znajdującego się obok Ślizgona, do którego tak tęskniło jej serce i o słabości, jakiej pozwoliła sobą zawładnąć kolejny raz. Uśmiechnęła się z goryczą, wypuszczając nosem kolejną chmurę dymu kiedy Evan rozkładał wymięty fragment pergaminu i przebiegał wzrokiem po tekście, znajdując w nim jedynie potwierdzenie jej wcześniejszych słów. Nie odezwał się jednak, nie skomentował tych zaskakujących wieści, a ona była mu za to wdzięczna; jakkolwiek nie potrzebowałaby teraz wsparcia, bezpiecznego punktu, z którego zastanawianie się nad kolejnym krokiem przychodziłoby łatwiej, Evan nie nadawał się na pocieszyciela. Nie umiał nim być, nie, kiedy próbował zabierać głos, nadając fałszywym emocjom werbalnej postaci, niosącej jedynie kolejną dawkę bólu miast wyczekiwanej ulgi. Zresztą, nigdy nie chciała, by padały między nimi słowa zbędne, puste, niesione jedynie wymuszoną kurtuazją. Nie potrzebowali tego, znając swoje charaktery, w reakcjach na gesty odnajdując drżenie mięśni, spojrzenia, westchnienia, które miały większą moc niż najwymyślniejsze nawet wyznania. A chociaż ostatnie tygodnie sprawiły, że dystans między nimi urósł do rozmiarów, do jakich nigdy wcześniej nie miał okazji, Rosier mimo wszystko odpowiedział na jej wezwanie. Na prośbę. Zjawił się i po prostu był, a to stanowiło jedyną podporę, jakiej chciała. - Potrzebuję cię – słowa wypowiedziane szeptem przecięły miękko ciszę, wplatały się w jej poszarpane skrawki, wreszcie przegnały precz, pozostawiając między trwającymi w bezruchu ciałami słodkie echo dziewczęcego głosu. Ciepło jego ust rozlewające się po skostniałej z zimna dłoni sprawiło, że uniosła powoli głowę szukając spojrzeniem ciemnych ślepi. Kolejne słowa zamarły nim zdążyła nadać im formę, zastygły zawieszone gdzieś w przestrzeni jak niewypowiedziane zaklęcia, pulsujące na koniuszku języka, smakujące magią, lecz bezdźwięczne. Dopiero po paru sekundach wpatrywania się w czarne oczy, dopiero gdy jej drobne palce zacisnęły się na jego dłoni, dopiero gdy jego gorący oddech zaczął niemal parzyć w skórę zareagowała we właściwy sobie sposób. Wyswobodziwszy dłoń z uścisku jego palców chwyciła Rosiera za koszulę i szarpnęła lekko, zmuszając by zniwelował przestrzeń między nimi, by stanął między jej udami. Widziała jak marszczy delikatnie brwi, jak przygląda jej się uważnie w ten elektryzujący sposób, najwyraźniej oczekując ciągu dalszego. Bawiąc się guzikiem u jego koszuli milczała jeszcze przez moment, ważąc każdą myśl i każdy możliwy skutek swoich czynów, nim po raz kolejny przerwała ciszę, unosząc spojrzenie na twarz Evana. - Tęsknię za tobą. Brakuje mi twojej obecności, brakuje rozmów, do diabła, brakuje mi nawet twojego despotycznego sposobu bycia. I przepraszam. Tak cholernie cię przepraszam, za kłamstwo i za obóz i za głupi upór. Przepraszam. Tylko błagam, przestań… Przestań mnie wreszcie karać. Zrozumiałam lekcję. Potrzebuję cię – ostatnie słowa niemal ugrzęzły jej w gardle, zacisnęły się na nim goryczą upokorzenia i lekkością ulgi, jaka pojawiła się z chwilą, w której wreszcie wydusiła z siebie wszystko, co od miesięcy zatruwało jej sen. Ujęła jego dłonie w swoje, zamknęła je w objęciu kruchych, delikatnych palców i przygryzła niepewnie wargę, tym razem nie uciekając jednak spojrzeniem.
Evan Rosier
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Wto 19 Maj 2015, 00:01
Obserwował w milczeniu, jak jej papieros w półmroku wilgotnego lochu rozżarza się i przygasa mgliście, jak kłęby dymu wirują nad jej głową, układając się w spiralne kręgi, mając przy tym niezachwianą właściwie pewność, że nie zdarzało jej się sięgać po ten typ używki, kiedy nie byli razem. Nie była to przecież jedyna z tych cudownie i słodko niedozwolonych rzeczy, ku którym zwraca się z ciekawością wiek młodzieńczy, której cierpkiego smaku, kuszącego aromatem tego, co destrukcyjne i zakazane, pozwolił jej pierwszy raz spróbować, a do której nakłoniła ją ostatecznie znajomość z nim. Nie była jedyna i nie była też ostatnia, jej ciekawość, jej chęć sięgały znacznie dalej, a plastyczna wola podążała w ślad za starszym Ślizgonem, z ochotą sięgając tam, gdzie czekać ich mogły zdecydowanie poważniejsze konsekwencje od straconych punktów i weekendowego szlabanu za niewinny dymek na terenie szkoły. I chociaż nie miało to znaczenia, podświadomie wierzył, najpewniej bezsensownie, że kobiety palące ewidentnie miały coś do powiedzenia. Niekiedy, w tych chwilach, gdy noc w pełni nie daje spokoju splątanym myślom, przychodziło mu też na myśl, że niepodatność na nałogi może być ściśle związana z niepodatnością na jakiekolwiek rozważania wykraczające poza zagadnienia podstawowe, tak jakby zdrowy tryb życia wykluczał zarówno ryzyko uzależnienia, jak i przyciężkawe refleksje. Nadmiar refleksji o świecie zdecydowanie musiał w pewnym stopniu łączyć się ze skłonnością do dekadenckich postaw. Nie odzywał się, nie był typem pocieszyciela, nie miał w sobie szczerego współczucia i nie należał nigdy do tych, którzy z łagodnym zrozumieniem ciepłym głosem powtórzą raz za razem, że będzie dobrze, wiedząc doskonale, że nic z tego nie może być prawdą. Ba, w zdecydowanej większości przypadków potrafił najzupełniej świadomie wbić szpilę, pogorszyć całą sytuację, zdegustowany słabością tej czy innej jednostki, zbyt twardo stąpający po ziemi, skoncentrowany bezwzględnie na czynach i działaniach, efektach. Milczał więc wytrwale, nie tyleż z szacunku dla jej tragedii, co zwyczajnie wpatrzony w jej jasne oczy i wilgotne policzki, zafascynowany procesem wygasania i budzenia się emocji, specyfiką reakcji, które w niej wywoływał. I tylko fakt, że karty zostały wyłożone na stół miesiące temu w Emerald Fog, że ośmieliła się bezsensownie wypowiedzieć coś tak niedorzecznego i nierozważnie obnażyć przed nim swoje uczucia, sprawiał, że istniał między nimi pewnego rodzaju napięty dystans, nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy byli tak blisko siebie. Zmarszczył brwi na dźwięk jej słów, opuścił jej dłoń, którą ściskał w garści, a wyczuwszy szarpnięcie w jej stronę, odruchowo napiął się i zesztywniał, postąpił jednak te kilka kroków i stanął pomiędzy jej udami, ze zmarszczonym czołem wiodąc wzrokiem od jej smukłych palców bawiących się guzikiem koszuli do intensywnie bławatkowego spojrzenia. A choć na wargi cisnęło się ostre słowo, zacisnął szczęki, a jego ślepia błyszczały tym groźniej, tym bardziej chmurnie, ostrzegawczo, im bliższy był jej lotny, kuszący zapach, im bardziej palące ciepło ciała. — Wystarczy — wycedził wreszcie, przerywając potok słów, na którym ją przyłapał, ukracając tor myśli, w którym zmierzała. Wiedział, że go potrzebowała, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jaką miał nad nią władzę i jak łatwo mógłby pociągać za sznurki, wykorzystując dziewczęce uczucie. Chwila, w której przyznała się wreszcie do błędu, skruszona i korna, była momentem triumfu, wywołała w nim jednak swego rodzaju delikatną irytację, którą machinalnie zastępował zwykłą nieumiejętność współodczuwania na tym samym poziomie oraz reagowania na powszechnie przyjęte sposoby. — Wystarczy tego — dodał cierpko, stanowczo, zamykając palce na dłoniach, którymi przykryła jego własne. Patrzył jej w oczy, wyczuwając niezrozumiałe napięcie, paradoksalnie reagując na nie tylko większym gniewem. — Jestem. A potem, w momencie, w którym jego pierś unosiła się mocniej w wyraźnie głębszym wydechu, wyszarpnął zza paska spodni różdżkę i wycelował ją w drzwi, zamykając je zaklęciem. Obrócił się do niej i jednym ruchem odsłonił z rękawa lewe przedramię, a przytknięty doń koniec rozżarzonej jasnym zaklęciem różdżki zdjął urok maskujący, pozwalając jej dostrzec, jak na jej oczach na skórze rozlewa się podobizna czaszki i węża.
Aristos Lacroix
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Wto 19 Maj 2015, 01:15
Dziwna rzecz, uczucia. Gdyby ktokolwiek próbował kiedyś wmówić jej, że emocjonalne problemy zupełnie go nie dotyczą, a decyzje podejmowane pod wpływem impulsu stanowiłyby nielichą nowość w jego życiu, nauczona doświadczeniem ostatnich kilku miesięcy Aristos roześmiałaby mu się prosto w twarz. Wyjątkowo pogardliwie. Nie ma bowiem w życiu nic mniej przewidywalnego, nic mniej możliwego do kontroli, niż myśli kłębiące się w głowie w noce, gdy przyciężkawe refleksje wybijają ciało ze snu, a uporczywie tęskniący za czymś niedoścignionym umysł gna naprzód, niepomny dotychczasowych nauczek. Rzucone na wiatr słowa, obietnice, których nie zdołało się dotrzymać, wspomnienia jątrzące się jak otwarte rany w miejscach, których zaleczenie wydawałoby się graniczyć z niemożliwym składały się wszakże na jestestwo każdego człowieka – niezależnie od tego, czy dopuszczał do siebie taką myśl, czy uparcie od niej uciekał. Gryfonka nie była w tym wypadku inna. Tygodnie spędzone na pielęgnowaniu urazy, dni spędzone na utwierdzaniu samej siebie w fakcie, że nie popełniła błędu, godziny duszonych w poduszce krzyków, gdy noc obejmowała dormitorium, a z sąsiednich łóżek dobiegały jej uszu spokojne oddechy współlokatorek sprowadziły ją wreszcie do minut, z których każda standardowo składająca się z sześćdziesięciu sekund wydawała się być wiecznością. Do minut, w których śledziła wzrokiem jego sylwetkę na korytarzu, do chwil, w których płochliwie odwracała spojrzenie w innym kierunku, nie potrafiąc zdecydować, czy ważniejsza jest duma, cierpiący honor i upór, czy tęsknota rozlewająca się po rozedrganym potrzebą ciele boleśnie wręcz realną falą zimna. Teraz, kiedy był tak blisko, kiedy czuła jego zapach, a palce zapamiętale przesuwały się po nieznacznie szorstkiej skórze dłoni była pewna, że podjęta decyzja – niezależnie od upokorzenia, jakie przyszło przełknąć wraz z pokorą – była najsłuszniejszą możliwą. Splątani setkami nici, współzależni od siebie w stopniu mniej lub bardziej zrozumiałym, wychowani w duchu pogardy i przeświadczeniu, że linia między dobrem a złem wcale nie jest cienka, a zwyczajnie nie istnieje, przesłonięta całą gamą szarości, spragnieni chwały, potęgi i mocy nie mieli właściwszego miejsca na ziemi niż to, które znajdowało się u boku drugiego. Obserwowała jego ciemne oczy bez strachu, bez poczucia winy, którego gorzki smak towarzyszył Francuzce od wielu dni, a intensywny zapach cedru, piżma i męskiej skóry łaskotał ją w nos. Opustoszała, zapomniana przez wszystkich klasa, niegdyś służąca Smoczycy za legowisko, teraz zdawała się być wyjęta spoza czasu, zamknięta w twardych ramach, których kontury łagodziło niewytłumaczalne napięcie, jakaś intymność wzrastająca wraz z ciepłem drugiego ciała. Poruszyła się niespokojnie, przyłapawszy własny umysł na błądzeniu wokół zakleszczonego w śniegu zamku, zapachu wina i aromacie świąt, ścierających się z wilgotnym, lepkim smakiem podniecenia, żarem pocałunków i łagodną melancholią złączonych w uścisku dłoni. Nim jednak zdążyła zareagować na jego słowa, nim wybrzmiewające cierpko, acz dziwnie słodko jestem zdążyło odbić się drżeniem na jej wargach, Rosier poruszył się niespodziewanie, wyszarpując różdżkę zza paska. Zesztywniała podświadomie, a jej brwi zbiegły się nieznacznie, gdy zaklęciem zamknął drzwi. Obrzuciwszy jego twarz spojrzeniem pełnym niezrozumienia, w którym pytanie ścierało się z błyskiem mającym swój odpowiednik w nagłym uścisku w okolicach podbrzusza powoli podążyła bławatkowymi tęczówkami w ślad za końcem różdżki, choć wiedziała już, co przyjdzie jej zobaczyć. Fala niewytłumaczalnego zawodu w jednej sekundzie zamieniła się w ekscytację, w głodny wyjaśnień podziw. Westchnęła bezgłośnie, chwytając Rosiera za nadgarstek i przyciągając go jeszcze bliżej, co do reszty zniwelowało resztki przestrzeni między ich ciałami, w niemym zachwycie przesunęła opuszkami palców po konturach Znaku pieszcząc go miękkim dotykiem. Z natury będąc estetą, w emanującym złowrogim urokiem tatuażu widziała nie tylko spełnienie chorego pragnienia, łaknienia o uznaniu, marzenia i rojeń o mocy, ale też swoistego rodzaju piękno. Tak czarne, jak niebezpieczne; wywołujące skurcz zazdrości i falę podziwu. - Kiedy? – spytała tylko krótko, nie odrywając zafascynowanego spojrzenia od Mrocznego Znaku. Zawsze wiedziała, że to on będzie pierwszy, że on dostąpi zaszczytu, wespnie się w szeregach, zdobędzie uznanie, nigdy jednak nie sądziła, że ta chwila już nadeszła. Że była tak prędka, tak nieunikniona. Uniosła jego dłoń do ust, składając na niej przelotny pocałunek i wypuściła wreszcie nadgarstek Ślizgona, mierząc się z jego ciemnymi ślepiami kolejny raz.
Evan Rosier
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Sro 10 Cze 2015, 17:48
Nigdy nie potrafił zrozumieć do końca zawiłej struktury uczuć, bo choć w duchu szczycił się tym, że doskonale radził sobie z odczytywaniem intencji i ukrytych zamiarów rozmówców, że umiał zlokalizować, określić i wykorzystać ich emocje, jednocześnie był jednak okrutnie kaleki w rozpoznawaniu i nazywaniu własnych, negował je więc i wypierał, dopóki nie przeobrażały się w ten znajomy, rozkoszny, wypełniający żyły energią i adrenaliną gniew. Bo gniew był mu znany, był oswojony i bliski, potrafił pokierować nim, jak chciał i zwrócić go przeciwko każdemu z całą siłą i niosącym się z tym niebezpieczeństwem. Odczuwał na innym, bardziej złożonym poziomie, nie do końca akceptując ten element swego jestestwa, być może nawet się go obawiając. — W maju — odparł spokojnie, nie do końca neutralnym tonem, nie podnosząc głosu bardziej niż byłoby to konieczne w cichej, pustej sali, gdy rozmówca znajdował się tak namacalnie blisko; bardziej niż byłoby to rozsądne, zważywszy na tematykę poruszanych kwestii. Czoło miał lekko zmarszczone, a w oczach odbijał się niejasno błysk satysfakcji i buty, wyraz triumfu i samozadowolenia, który pozwalał przypuszczać, że uznawał to osiągnięcie za kluczowe, że czekał na nie długo i z dużą wytrwałością, a gdy dostał, od razu dostrzegł nowe drogi, które otworzyły się przed nim, pozwalając wyjść z dręczącej go przedtem stagnacji i zarysować większe cele. Ktokolwiek go znał, powinien wiedzieć, że był zachłanny; chciał więcej, chciał bardziej i nigdy nie był nasycony na długo, osiągnąwszy jeden zamiar, sięgał wciąż po to, co znajdowało się dalej, aż zmuszony był naginać, łamać i burzyć granice, nie potrafiąc zrozumieć, że żadnego dalej już nie ma i że nie powinno wcale być. Nie potrafił się zatrzymać ani tkwić bezczynnie w miejscu, umiał grać tylko o całą pulę albo nie grać o nic. Pochylił się ku niej, gdy z niemą fascynacją gładziła opuszkami palców wyraźny kontur Znaku, grającego łagodnie pod wpływem napinających się i rozluźniających mięśni przedramienia, a potem bezgłośnie wyszeptał jej na ucho, jak najczulsze z miłosnych wyznań: — Meadowesowie. Któż nie słyszał o tej głośnej rzezi w domu jednego z aurorów? Któż nie widział tej całej Dorcas snującej się po korytarzach jak cień, przynajmniej dopóki nie zdecydowała się opuścić na jakiś czas Hogwartu. Nagłówki krzyczały, lecz Brygada Uderzeniowa pojawiła się na miejscu niedługo potem tylko po to, by znaleźć trzy trupy i zieleniący się na niebie Mroczny Znak. Być może nie wszystko poszło tamtej nocy dokładnie tak, jak by chciał, nie wszystko było idealne, jednak ciężko odmówić temu wydarzeniu zasadniczego wpływu na otrzymaną niedługo potem gratyfikację, słodką nagrodę z rąk samego Czarnego Pana. Jego wargi wykrzywiły się w cierpkim uśmiechu, po chwili jednak poczuł, jak Aristos unosi jego dłoń i pieszczotliwie muska wierzch ustami, wznosząc bławatkowe spojrzenie na jego twarz. Dotyk był mu miły, lecz z jakichś względów niepożądany, jak gdyby kilka słów rzuconych nieopatrznie w Emerald Fog wzniosło między nimi potężny mur dystansu, popierany z drugiej strony niezrozumiałym, acz silnym napięciem, wzrastającym z każdym calem odkrywanej i burzonej intymności. Tej, która kiedyś, nawet gdy obnażyła się przed nim i oddała wszystko piękne, co miała, nie stanowiła między nimi problemu. Chwycił podwinięty rękaw i opuścił go skrupulatnie, z czystej przezorności, noszącej niekiedy znamiona paranoi, zasłaniając Znak. Odsunął się od niej na moment i wcisnąwszy prawicę w kieszeń spodni, lewą dłonią pocierał lekko szorstki podbródek, spod zmarszczonych w zamyśleniu brwi patrząc gdzieś w ciemny kąt pomieszczenia. — To kwestia miesięcy, tygodni, Ari — zwrócił na nią chłodne spojrzenie i chwycił jej dłoń z niepokojącym błyskiem w ślepiach. — Niedługo walka rozgorzeje na dobre i oczekuję od ciebie, że pozbędziesz się śmiesznych sentymentów. Pozbądź się tego — kontynuował, w ten pogardliwy sposób wyrażając się najwyraźniej o runicznej klątwie, która stała się jej udziałem — zanim pozwolisz mi przyjąć, że nie jesteś przekonana, po której stronie zamierzasz stanąć. Nadszedł czas na działania i jeśli rozegramy to dobrze — tak mówiąc, ujął jej twarz w dłonie, wykrzywiając wargi w wyjątkowo nieprzyjemnym uśmiechu — uzyskamy dostęp do wiedzy i potęgi, o jakiej może marzyć niewielu. Czy wykorzystywał właśnie specyficzną więź, siłę uczucia, które do niego żywiła? Być może. Kłamstwem byłoby powiedzieć jednak, że od początku nie widział jej walczącej po zwycięskiej stronie u swojego boku; że nie dostrzegał zasadniczej różnicy pomiędzy nią a Chiarą; że nie spodziewał się w niej właśnie znaleźć zrozumienia dla idei i podobnej determinacji.
Aristos Lacroix
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Czw 11 Cze 2015, 17:42
– Jest piękny – Sekundy zamieniały się w minuty, gdy w milczeniu wpatrywała się w Znak, powoli przetwarzając w myślach całą sytuację.. Cichy szept, głos wybrzmiewający w uchu tonem znajomym, boleśnie szarpiącym za struny, które nie powinny być dotykane i bliskość jego ciała rozpraszały ją, rozbijały na drobne kawałki i znów spajały w całość. Przez krótki moment nie potrafiła powiedzieć gdzie zaczyna się on, a gdzie kończy ona sama, zbyt zaaferowana zapachem, ciepłem parzącym w opuszki palców i dławiącym żołądek uczuciem, które nie chciało odejść mimo uporczywych prób puszczenia go w niepamięć. Otrząsnęła się po chwili, przymykając oczy z cichym, pełnym zadowolenia pomrukiem, który wybrzmiawszy w ciszy osiadł na nieznacznie rozchylonych wargach dziewczyny. Meadowsowie. Powinna była się domyśleć. Wszystkie czarodziejskie media próbowały dojść do sedna tego bezsensownie okrutnego morderstwa. Media i nie tylko one: uczniowie również zachodzili w głowy, dyskutowali zawzięcie, milknąc wymownie gdy osierocona Gryfonka pojawiała się w pobliżu. Aristos nie stanowiła wyjątku – czyż nie pamiętała, nie potrafiła w najmniejszym szczególe przywołać satysfakcji, jaką odczuwała, gdy Dorcas zniknęła z zamku po tygodniach snucia się korytarzami niczym potępiona dusza? Smak słodkiej złośliwości rozpływał się na jej podniebieniu za każdym razem, gdy gryząc się w język powstrzymywała komentarz, w połowie formowania słowa ukrócała własną samowolkę, nie chcąc paść ofiarą nieopatrznie zaczętego konfliktu. Z niewiadomego bowiem powodu Meadowes była w swoim domu dość popularna, na dodatek również lubiana. Publiczne ubliżanie jej w obliczu - Merlinie i Morgano, to takie żałosne – rodzinnej tragedii byłoby przysłowiowym społecznym samobójstwem. A Aristos nie należała do ludzi, którym przeznaczone było życie na marginesie. Społecznym, czy jakimkolwiek innym. Uśmiechnęła się bezwiednie, winszując mu w duchu tego morderstwa, jednocześnie wiedząc, że taka odpowiedź w zupełności mu wystarczy. Niektóre słowa nie musiały zostać wypowiedziane. Niektóre zaś nigdy nie powinny paść. Przypomniała sobie o tym gdy po jego twarzy przebiegł krótki skurcz, gdy odsunął się, zabierając ze sobą część ciepła. Irracjonalnie silna fala złości targnęła jej ciałem, rozlewając się w żołądku plamą gorąca; nieprzyjemnego, ściskającego wnętrzności, podchodzącego żółcią do przełyku. Wiedziała skąd bierze się ten dystans, wiedziała doskonale skąd chłód, utrzymujący w ryzach zupełnie naturalne dla nich odruchy, przewartościowujący wszystko, co do tej pory było im znajome. Kilka nieopatrznych zdań, wyznanie, którego nie powinna była pokazywać światu i uczucie, którego nie dała rady zabić, gdy był na to czas – właśnie to tkwiło zadrą w przestrzeni między nimi, chociaż Francuzka nie potrafiła wzbudzić w sobie żalu. Część ciężaru spoczywającego na barkach zniknęła wraz z tamtą chwilą, a chociaż prędko zastąpiły go inne problemy, w jakiś sposób nie wydawały się być tak wyniszczające. Jego głos znów wyrwał ją z zamyślenia, skłonił bławatkowe oczy do skupienia się na jego własnych, ciemnych, groźnych. Przygryzła wargę, przez kilka sekund marszcząc brwi, słuchając uważnie tego, co miał do powiedzenia, choć doskonale wiedziała dokąd zmierza ta wypowiedź; palce bezwiednie drgnęły, gdy odruchowo chciała unieść je do dekoltu, w zamian jednak zacisnęła je na jego nadgarstku. Ciepło dłoni obejmujących twarz zatarło na jej skórze ostatnie ślady rumieńców, wyrwało z gardła ciche westchnienie, by wreszcie zakwitnąć uśmiechem, bliźniaczo podobny do tego, którym uraczył ją właśnie Rosier. Wiedza, o której mówił, potęga, która była na wyciągnięciu ręki; prowadzące do władzy sznurki kusiły ich oboje, wodziły na manowce i obdarowywały fragmentami większej układanki, której widmo, spragnieni niczym szaleńcy, wyśnili razem wiele miesięcy temu. Ziarno padło na żyzny grunt, gdy los zdecydował na zetknięcie ich ze sobą – Aristos była ambitna, wystarczyło więc zarazić ją ideą, pchnąć w pożądanym kierunku, by zaczęła współgrać z każdą jego myślą. Evan wiedział jak to zrobić, najprawdopodobniej znajdując w tym nie tyle satysfakcję, co zwyczajną przyjemność, Gryfonka zaś nie pozostawała mu dłużna, karmiąc pychę i ego starszego chłopaka dziewczęcym uwielbieniem, posłuchem. Przywiązaniem, którego nie sposób było udawać. Tknięta chwilą, poruszona jakimś ulotnym szaleństwem, nutą iskrzącego między nimi zrozumienia, chwyciła go za koszulę, przesunęła dłoń na kark i prostując się nieznacznie miękko złożyła na wykrzywionych ustach Rosiera pocałunek, dzieląc się słodyczą własnych warg, słonym posmakiem łez majaczącym w ich kącikach. Licząc się z możliwością brutalnego odepchnięcia obdarzyła go pieszczotą śmiałą, lecz leniwą. Ospale czułą; taką, która łaskotała przyjemnie unoszącymi się na karku włoskami. – Zawsze jestem po twojej stronie – jej szept odbił się drżeniem powietrza na jego wargach, nim pocałowała go kolejny raz – Nie wyobrażaj sobie, że mogłabym być gdzie indziej, Rosier – mruknęła jeszcze, odsuwając się niespiesznie. Smak jego ust sprawił, że nieświadomie przesunęła językiem po dolnej wardze, nim uśmiechnęła się znów w ten charakterystyczny, drwiący sposób. – Nie ma takiej rzeczy, która mogłaby sprawić, że opowiedziałabym się po stronie mieszańców. Nie obrażaj mnie –
Evan Rosier
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Sro 17 Cze 2015, 01:58
Powietrze w lochu było wilgotne i przyciężkawe od starości, stęchlizny i kurzu. Jej włosy nie schły, lecz skręcały się niesfornie przy policzkach, opadały na czoło, odgarniane niecierpliwą ręką z oczu, które jaśniejsze dziś były niż zwykle, dla odmiany szarobłękitne, lśniące, bez wątpienia z powodu łez. Patrząc na nią teraz, przemokniętą, zapłakaną i bezradną, w swojej zbyt obszernej bluzie drobniejszą nawet od obrońcy Krukonów, ktoś pomyślałby pewnie, że to anielskie stworzenie całkiem jest bezbronne, nieszkodliwe i niewinne, groźne nie bardziej od puszka pigmejskiego albo falującego nibynóżką gumochłona. I jakkolwiek myliłby się srodze, ta gra pozorów i słodycz, ta delikatna, dziewczęca uroda, ten niewątpliwy urok połączony z czerwienią szalika bez wątpienia czyniły ją w całym tym przedstawieniu mniej wystawioną na podejrzliwe spojrzenia od rosłego, dość potężnego Ślizgona o groźnych oczach i chmurnym wyrazie twarzy. A fakt ten można było przecież sprytnie, z rozmysłem, na różnorakie sposoby wykorzystać. W gęstniejącej atmosferze przedednia wojny każda relacja, każdy krok i decyzja miały swoje doniosłe znaczenie, a oni, czyż nie dążyli do tej chwili od miesięcy, nawet lat? Czuł, jak blisko się znajduje, jak jej oczy spoglądają nań z nieskrywanym podziwem, jak w spojrzeniu tym odnajduje jednomyślność, uznanie dla osiągnięć, nieuchwytną, lecz trwałą jak stal nić porozumienia; jej malinowe usta wygięły się w podobnym uśmiechu jak na zawołanie, w odpowiedzi na słowa o rojeniach i snach o potędze, które wyśnili oboje, a które wreszcie znalazły się w zasięgu ręki, tak blisko, jak jeszcze nigdy do tej pory. I czuli to oboje, przepełnieni z nagła jakimś dziwnie podniosłym uczuciem wyższości i władzy, do cna młodzieńczym w swych początkach, zuchwałym i butnym, zupełnie jakby świat leżał gdzieś u ich stóp i skomlał błagalnie o litość. Czuli przez chwilę, ale wyraźnie, zgodnie i mocno, razem z krwią, która jakby gwałtowniej uderzyła w żyłach, a także magią, która krążyła żywo w obiegu. Trzymając w dłoniach jej twarz, w tej przelotnej chwili powinien był przypuszczać, że tknięta wpływem ulotnego momentu, może wymknąć mu się spod kontroli, poważyć na powtórzenie czegoś szalonego, co raz już spełniło swoją rolę, gdy podobnie jak teraz grały w nich wymykające się rozumowi, nienazwane emocje. I nie dostrzegł chyba niejasnego błysku w jej oczach, a może dojrzał go za późno, bo w następnej chwili jej drobne palce zaciskały się kurczowo na przedzie czarnej koszuli, a usta, słodkie, lekko słonawe posmakiem łez, szukały wzajemności w pocałunku. Poruszył się, jakby zmierzał do cofnięcia, jednocześnie jednak ze stawianym w tył krokiem jego dłonie objęły ją w talii, sięgnęły znów do policzków, zaplątały się w delikatnie wilgotne włosy, ulegając nieuświadomionej potrzebie. Odpowiedział na czułą miękkość pocałunku z nieproporcjonalną doń żarliwością, chwytając każdy kolejny łapczywie, nie słuchając niczego z tego, co miała mu do powiedzenia, od całowania kącików ust i zaczepnej zabawy ze słodkimi wargami przechodząc do głębokiej, gorącej pieszczoty. I być może jej słowa, być może próba wymknięcia, kiedy nie był na to przygotowany, nie był oswojony z szaleństwem, któremu dał się ponieść, może zaś obie naraz były w tym momencie jej błędem, bo gdy odsunęła się, delikatnie oblizując usta, pozwalając mu patrzeć na to w pewnym wyłączającym racjonalność oszołomieniu, poczuł z nagła, że gdzieś płytko pod skórą rodzi się niezrozumiały gniew i zalewa mu trzewia od środka. Odsunął się od niej, odpychając z siłą stojące obok krzesło, przeszedł kilka kroków i przystanął w pewnym oddaleniu od drzwi, przecierając dłonią twarz i mierzwiąc rozczochrane włosy. Cała jego sylwetka w swym napięciu wykazywała pewną gotowość do agresji i obecność rozlewającego się po ciele gniewu, reakcji na potrzeby, których nie akceptował i nie potrafił zrozumieć. — Powinnaś wracać do wieży — odezwał się do niej wreszcie, zaskakująco spokojnym, chłodnym, wyważonym głosem, nie racząc jej nawet krótkim spojrzeniem. Przeniósł na nią wzrok ciemnych, iskrzących groźnie ślepi. — Jeśli chodzi o ojca, daj znać kiedy pogrzeb.
Aristos Lacroix
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Sro 17 Cze 2015, 03:45
Powietrze w lochu było wilgotne i przyciężkawe od starości, stęchlizny i kurzu. Jej włosy nie schły, jak na złość, lecz skręcały się w naturalne pukle, otaczając głowę niczym aureola; pojaśniałe od łez oczy spoglądały z kociej, nieco jeszcze pobladłej twarzyczki uważnie, ze skupieniem, górując nad malinowymi wargami. Sam ich kształt zachęcał podświadomie do całowania, do pieszczenia, do rozchylania ich i smakowania, jakoby w zastanowieniu, czy to anielskie stworzenie ma usta tak słodkie, jak słodka była powierzchowność ich właścicielki. Niewiele było osób, które zdawały sobie sprawę, że za tą aparycją cherubina kryje się osoba nieprzewidywalna, gwałtowna w słowach i czynach, porywcza niczym letnia burza i jak ona – równie bezlitosna. Jeszcze mniej, które miały okazję się o tym przekonać i przekazać wieść dalej, burząc mur niewinności, za którym się chowała. Ciepło jego dłoni na policzkach paliło żywym ogniem, pozwalało jej rozproszyć myśli, zaginąć w nich na kilka chwil, w przelotnym pragnieniu, by ten jeden moment trwał wieczność. Nienaruszalna, twarda nić porozumienia, coś pierwotnie im właściwego, coś, co było tak naturalne jak oddychanie pulsowało w powietrzu, przedzierało się przez osłony uprzedzeń, żalu i gniewu. Kiełkowało tężejącą w pomieszczeniu magią i migotliwymi płomieniami świec, których światło nie wystarczało by ukoić strach przed ciemnością, lecz doskonale odbijało pełne zrozumienia błyski w oczach. Nadawało drażniąco wręcz intymny wydźwięk całej sytuacji. Może dlatego pozwoliła sobie na słabość? Może dlatego, pchnięta potrzebą, zachęcona pieszczotliwym dotykiem, znajomym kształtem jego dłoni ujmujących twarz w ostrożnym uścisku zerwała się ze smyczy powinności, nakazów i dystansu, sięgając po to, do czego tęskniła najbardziej. Zrazu niepewnie, pogłębiając wreszcie pieszczotę, pchając ją do przodu, spodziewała się niechybnego odtrącenia. Kiedy poczuła jak jego ciało cofa się, spina wyraźnie, coś zatrzepotało w okolicach dziewczęcego serca, zacisnęło żelazne szpony na żołądku, gotowe wydrwić jej naiwność bolesnym spazmem mdłości. Zawahała się na moment, ten jednakże wystarczył, by jego dłonie odnalazły w fałdach ciepłej bluzy smukłą talię, musnęły policzki, wplątały się w jasnozłote loki, podczas gdy usta narzucały rytm zgoła inny od tego, którym sama uraczyła je jeszcze chwilę wcześniej. Jak w amoku zarzuciła mu ramiona na szyję, wplotła palce w krótkie, ciemne włosy, wbiła paznokcie w kark w promieniującej słodkim bólem pieszczocie, wiedząc, pamiętając, że to sprawi mu przyjemność. Fala gorąca uderzyła niespodziewanie, odezwała się przyjemnym drżeniem mięśni, westchnieniem, wydzierającym się spomiędzy rozchylonych ust, gdy jego wargi pieściły ich kącik, zaczepiały, zwodziły, by znów zamknąć je w łapczywie rozpaczliwej wręcz pieszczocie. Może więc to przez zaskoczenie, przez zdezorientowanie palące skórę jego dotykiem wymknęła się, wysmyknęła spod władzy żarliwych, zachłannych pocałunków, uciekła od szaleństwa, jakie niosły jego wargi? Może założywszy, że jego gniew wciąż nie ulotnił się zupełnie, że upokarzające, ostre słowa, jakimi uraczył ją w Emerald Fog mogły paść kolejny raz, znów zostawiając za sobą bolesne zgliszcza wycofała się, by nie zniweczyć znajomego, ciepłego, miękkiego poczucia bezpieczeństwa? Nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania. Odsunęła się, odezwała, drżące palce zaciskając na krawędzi bluzy i dopiero gdy spojrzała mu w oczy, gdy ujrzała oszołomienie wymalowane na twarzy Ślizgona zrozumiała, jak kolosalny popełniła błąd. Wyciągnięta w kierunku Rosiera dłoń nie zdążyła go zatrzymać, a Aristos zacisnęła zęby, patrząc jak chłopak cofa się gwałtownie, jak odtrąca niecierpliwym gestem krzesło. Jego reakcja ubodła ją do żywego, gdy w niekontrolowanym odruchu przeczesywania włosów i pocierania twarzy rozpoznała dobrze znany wyraz irytacji, złości, jaka zapewne pulsowała już tuż pod skórą rosłego Anglika, gotowa w każdej chwili wybuchnąć pod nieostrożnym słowem czy gestem. Sztywno zsunęła się z ławki, chwyciła z blatu wilgotną koszulę, nachyliła nad torbą, którą rzuciła na podłogę wchodząc do klasy; i ją samą ogarniało zirytowanie, wypędzające słodki smak zwycięstwa z koniuszka języka, palące czymś, co równie dobrze mogło być wstydem jak i chęcią podjęcia próby ugryzienia się ze złości w tyłek. Wcisnęła do wnętrza torby zwiniętą niedbale szatę i kiedy już otwierała usta, by przerwać wibrującą czymś nieprzyjemnym ciszę, on ubiegł ją w tym, zatrzymał w miejscu. Wyprostowała się powoli, zaciskając dłonie w pięści tak mocno, że paznokcie zostawiały w ich wrażliwym wnętrzu krwawe półksiężyce, ale gdy się odezwała, jej głos brzmiał do złudzenia tak samo, jak jego. W końcu odebrała świetne nauki. – Powinnam – odpowiedziała krótko, zarzucając torbę na ramię. Jej ciężar zdawał się być niczym w porównaniu z przesyconym niezrozumieniem gniewem, znów osiadających na drobnych barkach. Gniewem na niego, na własną głupotę, na bezsilność, jaka odegnała niemal całe ciepło, które wracało opornie do zziębniętego ciała. – Wyślę Ombre, kiedy tylko czegoś się dowiem. Dobranoc, bien-aimé. – rzuciła jeszcze, już z dłonią na klamce, szarpiąc do siebie drzwi w bezwiednym odruchu, nieświadomej chęci wyładowania frustracji. Framuga załomotała z niebywałym dźwiękiem, a choć słyszała, jak drzwi otwierają się niemal natychmiast po jej wyjściu, choć słyszała przekleństwo, jakie wyrwało mu się najpewniej w złości równej tej, którą odczuwała sama, nie zatrzymała się, szybkim krokiem przemierzając lochy, by dostać się do wieży, do której odesłał ją znów niczym małą dziewczynkę. [z tematu dla obojga]
Gość
Temat: Re: Stara klasa eliksirów Sob 27 Cze 2015, 13:13
Po śmierci, funkcjonowanie w Hogwarcie stało się prostsze. Nie trzeba było się już martwić kaprysami zamku: schodami, które jednego dnia prowadzą na trzecie piętro, a drugiego do lochów; stopni, które znikają pod nogami; świeczek, ociekających woskiem i innych obiektów, które lewitują, poruszają się albo są w jakiś sposób ożywione, choć nie powinny. Rozwiązła Jenny była martwa od dwudziestu dwóch lat i jeżeli chodzi o Hogwart, to brakowało jej tylko jedzenia z Wielkiej Sali. Oprócz tego, śmierć oznaczała dla niej wyłącznie udogodnienia. Nie musiała przechodzić przez każdy, wijący się w murach zamku korytarz, aby gdzieś dotrzeć. Nie musiała w żaden sposób zdradzać swojej obecności, aby coś usłyszeć. Mogła ignorować te cholerne schody, w każdej chwili pójść sobie do Zakazanego Lasu, a jeżeli zaszła taka potrzeba, to nawet podejść do stada centaurów i pokazać im środkowy palec albo piersi. Jednym słowem, nie mogła umrzeć drugi raz i bardzo ten fakt wykorzystywała. Tego wieczora, z listopadowego nieba polało się nieco zimnego deszczu, przeganiającego uczniów do wnętrza zamku. Jenny miała więc dość osób, które mogłaby zaczepiać, podrywać albo – jeżeli były to uczennicami obdarzone niezbyt urodzajnych buziami – wyśmiać. Nie znalazła jednak nikogo ciekawego, nawiedziła więc lochy, w których czuła się najlepiej z powodu ciemność, wśród której jej postać była dobrze widoczna ( w odróżnieniu od na przykład takich błoni w słoneczny dzień, kiedy trzeba się było naprawdę skupić, żeby zobaczyć, że niedaleko lata sobie Jenny). A Rozwiązła Jenny nie znosiła być na uboczu, nie znosiła, kiedy traktowano ją jak tło. Ludzie w Hogwarcie natomiast chyba za bardzo przyzwyczaili się do obecności duchów i z czasem zaczynali podchodzi do nich trochę jak do gadających obrazów. A duchy były czymś więcej, i mogły więcej. Jenny była tego najlepszym przykładem. Wybierając lochy, miała też nadzieje spotkać Krwawego Barona, którego nie widziała od dłuższego czasu. Miała jednak wrażenie, że ilekroć wlatuje do Wielkiej Sali, w którejś ze ścian znika zakrwawiony skrawek szaty. W ogóle od jakiegoś czasu coraz rzadziej spotykała duchy domów, jak gdyby byli bardzo czymś pochłonięci i rzadko pokazywali się wśród żyjących. Może znowu chodzi o jakąś imprezę? Ostatnim razem jeden z duchów wyprawiał rocznicę swojej śmierci, a zaproszenie dla Jenny jakoś nie dotarło. Ale i tak tam poszła. Poznała przystojnego topielca zza granicy, który się jednak spłoszył, bo Jęcząca Marta usiadła między nimi i zaczęła swój tradycyjny koncert jęków. No trudno, jak nie ten, to inny. Topielców nie brakuje. Dotarła do pustej klasy eliksirów, kiedy na dworze zapadł zmrok. Z nadzieję zajrzała do środka, spodziewając się na przykład baraszkującej pary Ślizgonów albo Krwawego Barona unoszącego się nad biurkiem, z zachętą odsłaniającego fałdy swojej szaty. Ale w klasie było pusto. W powietrzu podrygiwały gęste tumany kurzu, i gdyby Jenny była żywa, na pewno by kichnęła. Cisza. Pusto. Nuda.