Ciężko jest stwierdzić, czy pewne zdolności wykraczające poza standardowy zestaw umiejętności czarodziejskich są wrodzone, gdy twoi rodzice są martwi. Albo gdy całe życie uważałeś, że byli mugolami.
Faktem pozostaje jednak, że one wciąż tam są i nigdzie się nie wybierają.
Thomas Alex Hall nigdy nie był spokojnym, ułożonym dzieckiem, które można spuścić z oka na więcej niż dwie minuty – chyba, że chciałeś zobaczyć, jak coś w pobliżu eksploduje z niewyjaśnionych przyczyn, bo chłopak posiadał dziwny talent do niszczenia. Ciężko było z tym polemizować, znając kolejne historie próbnych adopcji pełne wrzasku i krnąbrności, a także opowieści o wybuchających gaśnicach, czy kieliszkach pękających w dłoniach, jeśli tylko na nie spojrzał. Niektórzy próbowali wybielać chłopca, przypisując (zapewne słusznie) jego buntownicze zachowania brakowi stałości i zdruzgotanemu poczuciu bezpieczeństwa, ale nikt, absolutnie nikt nie potrafił przejść do porządku dziennego nad tą całą niewyjaśnialną dziwnością, która zdała się do niego przylgnąć jak skaza. Jak czarny rak rosnący gdzieś głęboko.
Rak, który koniec końców zadecydował o tym, że uwięziony w mugolskim świecie Hall miał nigdy nie stać się częścią czyjejś rodziny, naturę swojej odmienności poznając dopiero w dniu jedenastych urodzin – choć miał to być początek nowego życia, o czym wkrótce zaczął się przekonywać.
Hogwart nie starł w proch bagażu problemów, z którymi Alex pojawił się w progu, ale mimo niechcianego zamieszania, jakie wkrótce zaczął sobą wnosić, zaoferował możliwości niedostępne w świecie mugoli.
Należałoby jednak nadmienić, uzupełnić, że objawy posiadania magicznego talentu, manifestujące się na przykład w postaci nagłej lewitacji przedmiotów, przez które prędzej czy później przechodziło każde dziecko należące do społeczności czarodziejów, u Halla po prostu nie zanikły. Co więcej, wraz z biegiem lat zdawały się tylko przybierać na sile, wkładając w dłonie krnąbrnego, pełnego obaw dziecka moc, z jakiej opanowaniem miałby trudność niejeden dorosły i należało dziękować wszystkim siłom wyższym, że w pewnym momencie do jego życia wkradł się William Lewis. Chłopiec raptem rok starszy, ale z powodów bliżej Alexowi niezrozumiałych traktujący go jak własnego brata. To właśnie jego obecność i przyjaźń, pierwsza stała więź, jaką dane było doświadczyć młodemu Anglikowi, łagodziły z początku skutki magii wylewającej się bez udziału świadomej woli. Bojąc się, że mógłby go skrzywdzić i odepchnąć, jak całą resztę, chłopak robił wszystko, by próbować panować nad tym, co w nim było i czasem, czasem się udawało. Ale to było przed Hogwartem, bo w miejscu przesyconym magią, otoczony nią ze wszystkich stron, wdychając ją z każdym haustem powietrza, mimo całego protestu przyjaciel przestał być hallowym hamulcem.
Z początku było dobrze – kłębiąca się w żyłach moc zdała się uspokoić wraz z pierwszą lekcją zaklęć, jakby zadowolona, że wreszcie może być bez przeszkód używaną, że jest pożądana, że jedenastoletni wówczas Alex pojął, jak bardzo jej potrzebuje. Bez niej nie znalazłby się przecież w tym nowym miejscu, nie otrzymałby szansy ułożenia życia na nowo, z dala od siostrzyczek z sierocińca, które nie potrafiły już spojrzeć na niego przychylniejszym spojrzeniem, zmęczone ilością szkód, jakie sprawiał. Ale tutaj... Tutaj było dobrze. Tutaj zaczęli naprawdę stawać się jednym. I tak trwałoby to dalej, gdyby nie fakt, że w przeciągu półtorej miesiąca Alex wrócił do punktu wyjścia – rozochocona kolejnymi zajęciami moc rwała się do użytku, rozgrzewając czasem różdżkę tak mocno, że zaczynała parzyć młodego Gryfona w dłoń, znów wylewając się bez pytania o zdanie, kiedy najmniej się tego spodziewał, uderzając bólem głowy, jeśli próbował nad nią zapanować. Przedmioty znów zaczynały nagle lewitować w jego obecności, ledwie tlący się ogień w kominku buchał huczącym płomieniem, jeśli niebacznie przeszedł obok, czyjś kot wracał ze zmienionym kolorem futra i dodatkowym ogonem, gdy schylił się go pogłaskać... Zanim się obejrzał, Hall znów widział dookoła siebie tylko strach i niechęć. Miał tego dość. Tak się nie dało żyć i gdyby mógł, gdyby opiekun domu Lwa zaalarmowany przez wychowanków nie zaprowadził go pewnego wieczoru do gabinetu dyrektora, doszłoby do tragedii.
Albus Dumbledore okazał się być dokładnie tym, czego Alex potrzebował – i choć z początku wcale nie chciał rozmawiać z czarodziejem, który przyglądał mu się tylko z łagodnością, powoli, bardzo powoli i starając się okrajać słowa z jakichkolwiek emocji, zapytany o swoje problemy z magią, zaczął o nich opowiadać. Wciśnięty w fotel, odruchowo owijając się ciaśniej uczniowską szatą, zdawał relację – z początku do bólu rzeczową, gdy mówił o gaśnicy, która odpaliła złotej rączce sierocińca w rękach, psie który za jego sprawą przeleciał nad dachem i zatkał się w kominie, pękniętych szybach, lewitujących przedmiotach, buchającym ogniu, przyprawieniu dodatkowego ogona czyjemuś kotu. Przez twarz Gryfona przetoczył się wyraz bólu, a głos załamał dopiero, kiedy wpatrzony niewidzącym wzrokiem gdzieś w podłogę podniósł wreszcie głowę, lękliwie napotykając spojrzenie dyrektora. Bo przecież zaraz wyrzuci go ze szkoły, prawda? Nie pozwoli narażać innych uczniów i nie będzie w tym nic niezrozumiałego. Stało się jednak coś zupełnie innego, coś o czym Hall w ogóle nie wiedział, że jest możliwe – Dumbledore uśmiechnął się i zaproponował naukę pod jego okiem, bo to co wcześniej wszyscy uważali za przekleństwo, okazało się rzadkim talentem.
Dyrektor był świetnym nauczycielem – choć byłoby to stwierdzenie cokolwiek przykre, to właśnie na zajęcia z nim (poza swoimi ukochanymi eliksirami) Hall zawsze pędził najchętniej, nierzadko pojawiając się pod gabinetem przed czasem. Tylko, że pochwały z ust jednej osoby w pewnym momencie przestają być wystarczające, a umiejętności domagają się zaprezentowania jeszcze komuś. Całkiem naturalnym wyborem w przypadku młodego Gryfona okazał się jego najlepszy przyjaciel, ostoja i podpora, której mógł zawierzyć każdy sekret. To właśnie Williama po niemal roku systematycznych ćwiczeń Alex zaciągnął pewnego wiosennego wieczora do sowiarni i zamykając drzwi, sięgnął po jednego z małych, szkolnych ptaków. Sóweczka idealnie mieściła się w dłoniach, nie wyglądała też na specjalnie zaalarmowaną czy przejętą faktem, że ktoś po prostu ją trzyma, zamiast przywiązywać list do nóżki.
- Nie mam różdżki, nie? To teraz patrz. Vera Verto.
Moc była posłuszna, pewnie prowadzona przepłynęła przez ciało chłopaka i skumulowała się w dłoniach, zmieniając ptaka w gładki, błyszczący pucharek, który odbijał gasnące słońce. Udało się, pierwszy raz poza gabinetem Dumbledore'a – zdumienie tak wyraźnie widoczne w oczach i całej postawie przyjaciela wyrwało radosny, lekki śmiech z gardła Alexa, a duma jaka go wtedy wypełniła uderzyła do głowy lepiej niż niejeden szampan. W pierwszej chwili wyraźnie czuł dreszcze podekscytowania, dopiero potem dołączyły do nich ulga, radość i ta musująca, wdzierająca się w każdy zakamarek duma. Tego wieczora nie tylko jedna sowa przeżyła kilka chwil jako gustowny pucharek – Hall targnął się na godność całego stada ptaków, nie tylko transmutując je w przedmioty codziennego użytku, ale zmieniając też kolory piór na iście tęczowe kombinacje. Williamowi też się wcale nie upiekło, bo zachęcając, by Alex pokazał co jeszcze potrafi teraz zrobić, nie trzymając różdżki, dostał w nagrodę zaklęciem zniewalającej łaskotki, a potem jeszcze wrednym Capilio, które malowniczo postawiło mu dęba wszystkie włosy. Trudno było zapomnieć o tym wieczorze, o emocjach jakie wywołało podzielenie się z kimś tajemnicą i zobaczenie w jego oczach niczego poza fascynacją.
I tak minęło sześć kolejnych lat, jak kolorowy sen w wirującym kalejdoskopie, z którego Alex nigdy nie chciał się obudzić. Tak było dobrze, bo z nieocenioną pomocą dyrektora odnalazł wreszcie swoje miejsce – od czasu ich pierwszej rozmowy pojawiał się w jego gabinecie dwa razy w tygodniu, ucząc się posługiwania mocą dotąd tak krnąbrnie niepoddającą się woli. Wcale nie było łatwo, wiele prób kończyło się porażką nie przynoszącą rezultatów, bądź wręcz przeciwnie, magia wyrywała się spod kontroli, raz czy dwa ucierpiała nawet szata Dumbledore'a zaczynając palić się na brzegu. I mimo strachu, jaki zaraz ogarniał jego ucznia, bo może właśnie teraz starszy czarodziej oznajmi, że ma dość, on tylko za każdym razem kręcił głową, zachęcając Próbuj aż do skutku, skup się jeszcze raz. Uda się, wierzę w to. Tyle wystarczyło, by na nowo rozbudzać determinację Gryfona, uparcie popychać go dalej, siłą woli zmuszać pulsującą w nim moc do posłuszeństwa choć przez krótką chwilę – bo wreszcie ktoś w niego wierzył. Nie wspominając już o tym, że gdy ilość wypadków dookoła Halla zmalała, aż wreszcie całkiem zniknęły, uczniowie szybko o nich zapomnieli, akceptując go między sobą.
Alex nie zrezygnował z używania różdżki nawet wtedy, gdy doszedł do wprawy w obywaniu się bez niej – magiczne drewno dawało większą kontrolę i przede wszystkim pozwalało ukrywać nadprogramowe umiejętności, którymi wcale a wcale nie miał ochoty się chwalić. O wizytach u Dumbledore'a wiedział tylko William oraz grono pedagogiczne, a wszyscy koledzy i koleżanki, nawet ci bliżsi pozostawali w słodkim braku doinformowania, bo przyszły auror nigdy nie wyzbył się lęku przed byciem odtrąconym po raz kolejny. Tylko u dyrektora bez wahania ciskał zaklęciami, choć jego różdżka leżała na biurku, tylko tam cieszył się z kolejnych odnoszonych sukcesów, nie wiedzieć kiedy, zaczynając traktować płynącą mu w żyłach moc jako nieskończony potencjał, a nie pasożyta, którego należałoby się wyzbyć. A jeśli Dumbledore wiedział, że czasem Alex robił wyjątki od własnej reguły, by lepiej udawały mu się niektóre żarty (w których notabene szybko stał się wirtuozem, konkurując o tytuł najlepszego z samym Irytkiem), to nigdy nic nie powiedział. Przyglądał się tylko znad okularów połówek i zachowywał swoje myśli dla siebie.
Kiedyś musiało się jednak stać coś złego w ramach wyrównania kosmicznego rachunku strat i zysków.
Podobnie jak i reszta uczniów pochodzących z rodzin mugolskich, Alex nie uniknął wyzwisk oraz prześladowań mniej lub bardziej intensywnych – o ile w większości takich nieprzyjemnych chwil krzywił się tylko i odpłacał jakimś wyjątkowo wrednym żartem lub zwykłą bijatyką, o tyle w końcu nastąpił moment, gdy pękł. Tuż na początku siódmej klasy, kiedy Williama nie było już w szkole, a Hall w większości włóczył się korytarzami sam, próbując dostosować do sytuacji, w której nie miał przy sobie przyjaciela. Był rozedrgany, w bardzo złym nastroju niepodobnym do jego wiecznie uśmiechniętej twarzy i roziskrzonych chochliczo oczu. Nigdy nie miał wiele cierpliwości, ale tego dnia nie posiadał jej wcale, roznoszony wewnętrzną potrzebą, by w jakiś sposób rozładować stres oraz niezadowolenie.
W takim stanie znalazła go grupka starszych Ślizgonów, kilku wyjątkowo wrednych typów przekonanych o własnej wyższości z powodu statusu krwi – och, jak bardzo zabolałaby ich ta okropna, wężowata duma, gdyby wiedzieli, że pospolity mugolak posiadał talent, o którym mogli tylko marzyć! Już z daleka słysząc nawoływania, kolejne kreatywne wariacje na temat słowa szlama i swoje pierwsze, znienawidzone imię, którego używanie szybko wybił wszystkim innym z głowy, w pierwszym momencie przyspieszył kroku, wcale nie mając ochoty na konfrontację. Jeden na całą grupę, nawet będąc dumnym posiadaczem ognistej, gryfońskiej brawury, Alex nie chciał dać się uwikłać w starcie – był już na to po prostu zbyt mądry, nawet jeśli większość nie chciała dostrzegać, czy uznawać jego specyficznego rodzaju inteligencji nie przekładającego się zbytnio na oceny, woląc upierać się przy bardziej zjadliwym froncie lekkoducha, na jakiego się kreował.
Udałby, że nic nie słyszy i poszedł wyżyć się gdzie indziej, ale mu na to nie pozwolono. W momencie, w którym szeroki w barach siódmoklasista zastąpił chłopakowi drogę, a z tyłu nadeszli jego koledzy, Hall znalazł się w potrzasku, czując narastające swędzenie pod skórą, bezgłośne nawoływanie tętniącej w ciele mocy, by raz na zawsze dać im nauczkę. Popchnięto go tego dnia tylko raz, zanim cała zbierająca się od rana wściekłość przelała szalę goryczy i zalała obraz czerwienią. Z całego tego wydarzenia Alex pamięta bardzo niewiele: poczucie władzy, lekkość i ostatnie pchnięcie, które posłało stłoczonych razem Ślizgonów w dół schodów, gdzie łupnęli głucho o posadzkę. A potem ucieczkę i pełną paniki myśl Połamałem im karki.
To Dumbledore znalazł go wciśniętego we wnękę przy drzwiach swojego gabinetu, on zaprosił go do środka i dłuższą chwilę obserwował, jak drobne przedmioty ustawione w różnych miejscach drgały, podzwaniając lekko, a niektóre poderwały się w powietrze. To on też zakomunikował Anglikowi, że ślizgońscy chłopcy wylądowali w Skrzydle Szpitalnym, są trochę poobijani, ale zdecydowanie żywi i nieokaleczeni w sposób trwały. W opinii Alexa niepotrzebnie strzępił sobie wtedy język oraz proponował zwiększenie ilości zajęć, by nic takiego już się nie powtórzyło, bo on podjął już decyzję.
- Nie chcę tego wszystkiego. Niech pan zabierze to ze mnie, bo w końcu kogoś zabiję!
Nie dał się przekonać, nieważne jakie argumenty usłyszał – Hallowi skutecznie wbiło się do głowy, że przy kolejnym napadzie złości, przy kolejnej utracie kontroli nad własną magią, zrobi komuś nieodwracalną krzywdę, a tego by nie zniósł. Nie zniósłby, bo mimo wszystko, miał serce we właściwym miejscu. Niezdolny przekonać upartego Gryfona, by nie rezygnował z talentu, jaki został mu dany, dyrektor rozmówił się ze szkolnym mistrzem eliksirów, by stworzył wywar mający za zadanie zablokować ponadprzeciętne umiejętności Alexa. Metodą prób i błędów, ze wsparciem ze strony kilku świetnych eliksirowarów, lekarstwo wreszcie zaczęło działać, z dnia na dzień zmieniając chłopaka w zwykłego czarodzieja – tylko tyle, że uzależnionego od picia specyfiku wymyślonego specjalnie dla niego.
Lekarstwo nie powstało jednak z dnia na dzień – wiele lat później Alex wciąż był pełen podziwu, że wystarczyły ledwie dwa miesiące, by nawet z całą masą przydatnych rad i dostępem do cudzych badań, szkolny nauczyciel dał radę stworzyć dla niego odpowiednią formułę. Proces powstawania eliksiru nie był przecież taki prosty, miksturę należało przetestować pod wieloma względami, spróbować przynajmniej kilku kombinacji, gdy przychodziło do dawkowania składników, temperatur, czasu gotowania... A to był ledwie początek, wierzchołek góry lodowej. To zdecydowanie nie były łatwe dwa miesiące. Porzucając lekcje z Dumbledorem, Hall siłą woli usiłował wyciszać pulsującą mu pod skórą magię, próbował też picia uspokajających eliksirów, ale ich skutki wyglądały co najmniej miernie. By odnieść jakikolwiek wymierny efekt, musiał wypić podwójną zalecaną dawkę, a potem spał, zwykle wciśnięty w jakiś przypadkowy, nieuczęszczany kąt – byle jak najdalej od ludzi, żeby nikomu nie zrobić już krzywdy. Unikał większości zajęć, chodząc potem osobiście do nauczycieli w ramach nadrabiania zaległości, w dormitorium Gryfonów prawie nie bywał, spędzając czas samotnie, lub razem ze szkolnym eliksirowarem, obserwując go przy pracy, lub próbując najnowszej mieszanki, nierzadko przypłacając to mdłościami. Bał się, bał się tak cholernie mocno, że nic się nie uda i będzie musiał na stałe zostać odludkiem, że nie pamięta z tego okresu jednej, w pełni przespanej nocy. Tylko panikę, ciągły stres i skupienie na tym, by utrzymać w ryzach to, czemu nagle odmawiał prawa do manifestacji.
A potem ulgę, gdy wreszcie jeden z przepisów zaczął działać – może nie idealnie, ale od czegoś należało zacząć.
Mimo upływu lat, Alex nie przestał pić eliksiru, choć z czasem zaczął to czynić bardziej z przyzwyczajenia niż z faktycznej, palącej obawy, że nastąpi jakiś wypadek przy pracy. Wciąż mniej lub bardziej intensywnie czuje pulsowanie mocy chcącej wydostać się na zewnątrz, ale przyzwyczajony do aktualnego stylu życia, niewiele myślał o tym, by zaprzestać blokowania swoich umiejętności. Wie, że wystarczyłoby tylko przestać pić eliksir, by wszystko wróciło, ale nie jest na to gotowy.
Jeszcze.