Temat: Las [gdzieś w Irlandii] Sro 30 Gru 2015, 11:39
Las
To naprawdę duży i bardzo stary las. Drzewa są ogromne, porośnięte mchem, szumią uspokajająco. Nie widać tutaj ręki człowieka, często można natknąć się na powalone drzewa i śladu zwierząt. Gdzieś tutaj płynie strumyk, może uda Ci się go znaleźć.
Kenneth Watts
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Sro 30 Gru 2015, 22:31
Kolejny dzień w pracy. Pracy, która pochłaniała go bez reszty… no, przynajmniej do momentu wybicia końca zmiany. Wtedy chociaż by się paliło i waliło wracał do domu do swojej żony. Do kochanej Arturii, która jak zwykle miała dla niego cudowny obiad. Kochał swoją pracę, ale zdecydowanie ważniejsza była dla niego rodzina. Ukochana oraz bratanek, którego traktował jak syna. Właśnie czytał jeden z raportów przy swoim osmalonym i podrapanym biurku, kiedy przybyła sowa z tlącym się zwitkiem pergaminu. Dopiero głośne hukanie oderwało Kennetha od lektury. Podniósł wzrok błękitnych oczu na doręczyciela i przez chwilę przyglądał się mu. Z rozczarowaniem musiał stwierdzić, że to nie był żaden przedstawiciel groźnego dla życia człowieka gatunku. Odebrał pergamin i rozwinął go. Oparł się nonszalancko o krzesło, wyciągając nogi w wygodnych, czarnych bojówkach. Włosy sięgające już za ramiona były ściągnięte w kucyk za pomocą jednej z recepturek. Gwizdnął z kuchni, kiedy Arturia nie patrzyła. Pan Watts w momencie, gdy doszedł do końca listu, zerwał się na równe nogi i narzucił na swoją koszulę skórzaną kurtkę. Wybiegł z gabinetu nawet go nie zamykając, bo i tak nie miał w nim nic, co można by było ukraść. Chyba, że raporty. Deportował się tuż za progiem. Wylądował w lesie, w którym już kiedyś był na interwencji. List dodatkowo zawierał szczegółowe współrzędne. W pierwszej chwili stanął nieruchomo i zaczął wypatrywać oznak przebywania tu jakiegokolwiek stworzenia. Żaden ruch nie zdradzał się wśród roślin i skał. Uklęknął, przypatrując się ziemi. Wziął jej odrobinę na ziemię i roztarł. Przysunął do nosa i powąchał, wyraźnie chcąc sprawdzić trop. Zmarszczył nos i rozsypał próbkę. Otrzepał dłonie, wracając do pozycji stojącej. Nie chciał być sceptyczny, ale pachniało mu to podstępem. Po pierwsze – w lokalizacji jaką były trzy brzozy na rozstaju ścieżek nie było nawet śladu żywej istoty. Nie było w okolicy legowiska, a chimera nie opuszczała swojego stanowiska dalej niż na pięćset metrów. Zwłaszcza, gdy była zbyt ospała aby poszukiwać jedzenia dalej. Po drugie – nie znalazł śladów krwi, a chimera nie była zbyt kulturalna przy jedzeniu. A już po trzecie – nie było ani kropli uryny, która miała bardzo silny, specyficzny zapach. Więc co stało za listem? Fałszywy alarm? Głupi żart? A może nie coś, ale ktoś? Kenneth wyjął zza pazuchy różdżkę i uważnie zaczął się rozglądać po okolicy. -Pokaż się kimkolwiek jesteś. –rzucił cicho, ale był pewien, że został usłyszany. Sokoli wzrok pomógł mu zlokalizować na ścieżce ślady małych stóp. Dzieci? Kobieta? Gobliny? Skrzaty?
Gość
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Czw 31 Gru 2015, 19:20
Mary długo debatowała sama ze sobą, zastanawiając się, czy słusznie robiła – koniec końców jednak jej decyzja została przypieczętowana wraz z odlotem sowy. Być może robiła źle. Być może popełniała drugi najgorszy błąd w swoim życiu. Niedługo miała się tego dowiedzieć. Zaaranżowanie w pierwszej kolejności rozmowy z Kennethem, szwagrem i plugawym zdrajcą krwi, zamiast z własnym synem, wyniknęło tylko i wyłącznie z obaw czarownicy. Dziwna, nieprzyjemna sprawa dla kogoś, kto nigdy nie określał się mianem tchórza – bo jeśli pani Watts wycofywała się z pola walki, robiła to z powodów czysto strategicznych, by niedługo powrócić bogatsza w lepszy plan i środki. Tutaj jednak nie było mowy o manewrze taktycznym w sytuacji, w której jeszcze nie podjęła żadnych konkretnych kroków, by zrealizować swój cel. A tym było odzyskanie syna, którego głupio pozostawiła z jego ojcem, gdy wreszcie postanowiła porzucić mężczyznę zmieniającego jej życie w coraz większe piekło. W idealnych planach Mary, końcowy rezultat jawił się przeraźliwie jasno – odnowi kontakt z Benem, zyska na nowo jego miłość i przywiązanie, a potem razem będą wprowadzać w życie wizję świata Czarnego Pana. Prosty, trzystopniowy plan, w którym każdy najdrobniejszy szczegół mógł pójść katastrofalnie nie tak, jak sobie wyobrażała. Nie miała pojęcia, kim stał się jej pierworodny w trakcie ośmiu ostatnich lat – jakim ideom hołdował, jakie miał marzenia i cele. Nie wiedziała o nim nic, ponadto że Tiara umieściła go w Ravenclawie tak jak kiedyś i ją oraz że wciąż mieszkał z wydziedziczonym przez rodzinę młodszym bratem Archibalda. Tutaj historia zataczała pełne koło – Kenneth po raz drugi miał stać się punktem zapalnym w życiu Mary. Jak kiedyś dawno temu, kiedy zapoznał ją ze swoim bratem, samemu odsuwając się w cień. Zapach lasu przyjemnie wypełniał nozdrza kobiety, uspokajając nadszarpnięte rozmyślaniem nerwy. Zawsze czuła się lepiej otoczona naturą zamiast ludźmi czy konstrukcjami miast, w przyjemnym odosobnieniu, zdana na pracę własnych dłoni i spryt podpowiadający, jak przetrwać w najgorszych nawet warunkach. Charakterystyczny dźwięk towarzyszący teleportacji otrząsnął śmierciożerczynię z chwilowego marazmu, każąc jej skierować całą uwagę na otaczającej ją rzeczywistości – teraz musiała być sprytna, tak cholernie sprytna i przenikliwa jak jeszcze nigdy wcześniej, jeśli miała obrócić tę sytuację na swoją korzyść. Rozstali się z Kennethem w fatalnych relacjach, a co ważniejsze sama Mary wciąż szczerze gardziła Szkotem za splugawienie czystej czarodziejskiej krwi mariażem z najgorszym rodzajem robaka, który kiedykolwiek pełzał po świecie – mugolem. Sytuacja wydawała się patowa i nieprzemyślana, zupełnie nie w jej stylu. Podobnie jednakowoż czarownica nigdy nie żałowała popełnianych błędów, poza tym jednym, kardynalnym dotyczącym Bena. Gdy chodziło o niego, chyba już zawsze miała zaskakiwać samą siebie łamaniem podstawowych zasad narzucanych przez niezależny, twardy charakter czy instynkt samozachowawczy. Niedobrze. Czarny Pan nie będzie zadowolony, kiedy odkryje, że jedna z jego najwierniejszych popleczniczek okazała się tak słaba. Nie łudziła się myślą, iż potrafiłaby oszukać Lorda Voldemorta. Mary miała więc w tej chwili tylko dwie drogi do wyboru – raz na zawsze zerwać kontakt z rodziną i wykorzenić z siebie szaleństwo, lub pociągnąć syna na stronę śmierciożerców, by pokazać, że to wszystko miało większy sens. Skryta pod zaklęciem kamuflującym, czarownica nasłuchiwała szybszych kroków, ciskania się, może przekleństw – Kenneth był bardziej wyważony i ostrożniejszy, niż go zapamiętała. Kimkolwiek jesteś. Kąt ust kobiety drgnął w delikatnym, gorzkim uśmiechu, gdy wciąż niewidoczna, otoczona mgiełką wytłumiającą dźwięki przemknęła bezszelestnie między brzózkami, w które tak usilnie wpatrywał się pan Watts, zachodząc go od lewej flanki, gdzie znajdowało się niewielkie wzniesienie mogące w razie potrzeby służyć za osłonę. Jak łatwo byłoby teraz trafić go Avadą prosto w szeroką pierś, patrzeć jak zwala się na ziemię jak góra. Zastanowi się nad tym, jeśli ich spotkanie pójdzie w kierunku nie pozwalającym na naprawę czegokolwiek. Trzymając różdżkę w dłoni ukrytej pod skórzaną rękawiczką, Mary postawiła jeszcze kilka kroków, obserwując otoczenie szwagra – wyglądało na to, że przybył sam, bez wsparcia. Czyżby po prostu wypadł z biura i pognał tutaj? Wzorowy urzędnik, Ministerstwo powinno być dumne. Przystając i unosząc dumnie głowę, kobieta bez większego namysłu, niefrasobliwie odgarnęła na plecy długie pasma falowanych włosów, po czym niewerbalnie zdjęła z siebie ochronne czary. - Tutaj – powiedziała krótko, a jej twardy, nieco chłodny ton powinien bez problemów zwrócić uwagę Kennetha w odpowiednią stronę. Nie zmieniła się wiele, przez myśl jej nawet nie przeszło, że mogłaby zostać nierozpoznana. Różdżka czekała w pogotowiu ukryta nieco pod przydługim, podbitym futrem rękawem kożucha.
Kenneth Watts
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Pią 01 Sty 2016, 20:58
Delikatny powiew wiatru poruszył liśćmi w lesie. Ptaki poderwały się z swoich gniazd, wywołując rwetes swoim śpiewaniem i trzepotem skrzydeł. Zapach kory i zbutwiałej ziemi dotarł do nosa Kennetha, wyczulając jego zmysły. Starał się wypatrzeć między pniami osobę, która postanowiła go tu przywołać. Dopóki nie odkrył, że nie ma tutaj żadnej chimery nie przeszło mu przez myśl, że to zasadzka. Mimo, że wojna wisiała w powietrzu, Kenneth nie uznał za stosowne zabrać ze sobą kogokolwiek. Po pierwsze, nikt nie był na tyle odważny, a może zarazem głupi, by bez sprawdzenia sytuacji wyruszać na miejsce interwencji. Po drugie, natura Kennetha kazała ruszać z marszu, gdyż nie raz już przybywał w ostatniej chwili. Nie robił z siebie bohatera przy każdej okazji, ale wierzył, że życie mugola jest równe wartością z życiem czarodzieja. Od kiedy poznał społeczność mugolską, pokochał ją jak własną. Z reguły po pracy chodził do garażu, aby pojąć obsługę swojej Corvetty. Nie do końca był jeszcze pewny, do czego służy wajcha z numerkami. Miał dzisiaj to sprawdzić. Agent pojął, że został tutaj ściągnięty podstępem. Dlaczego twierdził, że była temu winna jedna osoba? Bardzo prosta konkluzja. Gdyby była to większa grupa, już dawno leżałby martwy lub spętany. Nikt nie dawałby mu czasu na pojęcie, że jest w pułapce. Chyba, że nie miał ochoty go atakować. Przynajmniej od razu. A czemu nie uciekał? Z powodu swojej durnej ciekawości. Zmrużył błękitne oczy, dopatrując się męskiej sylwetki. Było to zgubne, bo jak się raczyło okazać, głos, który ściągnął uwagę Wattsa należał do kobiety. Chociaż minęło tyle lat, barwa i ton nie zmieniły się ani odrobinę. -Mary. –rzucił głośno, nie zmieniając swojej pozycji. –Dorodny okaz chimery. –dodał kwaśno. Dopiero po chwili odwrócił się w kierunku blondynki. Gdyby byli w lepszych relacjach, gdyby Mary nie uznawała go za zdrajcę krwi, a on jej za szmatę, a nie matkę to pewnie ucieszyłby się na jej widok. Doceniłby by łagodne załomy na blond falach. Uśmiechnąłby się widząc błękit tęczówek, tak podobny do oczu Bena. Jednakże świat się zmienił. Czas nie był łaskawy i nie uleczył żadnej z ran. -Muszę pogratulować Ci sprytu. Prawdziwa córa domu Roweny. –na usta mężczyzny pojawił się ledwie widoczny uśmieszek, ale nie zwiastował niczego dobrego. Różdżkę trzymał w dłoni, ukazując raptem jej koniuszek spod wiszącej swobodnie dłoni. -Nie widzę nigdzie stolika ani dzbanuszka z herbatą. Nie sądzę więc, że to spotkanie towarzyskie. Czego chcesz? –patrzył na Mary z rozpostartymi szeroko rękoma, ale ostatnie zdanie nasączone było gniewem. Jego krew zatruwała ta niezdrowa adrenalina, która napędzała go do walki. Walki o życie.
Gość
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Sro 13 Sty 2016, 21:10
Las był idealnym miejscem na zasadzkę. Nie ma tu zbyt wielu ludzi, za to znajdzie się tysiąc i jeszcze jedna kryjówka dla ciała, które nigdy ma nie być odnalezione. Mary dorastała w otoczeniu lasów, od najmłodszych lat wiedziona wskazówkami i naukami dziadka uczyła się jego mowy, zwyczajów zwierząt, zastosowań dla każdej, niepozornej rośliny. Jak przeżyć, gdyby musiała pozostawiona sama sobie, jak nie dać się pożreć drapieżnikom. Jak z człowieka samej się nim stać. Może dlatego nie odczuwała strachu przed postawnym, wyraźnie rozdrażnionym mężczyzną, co do którego nie miała wątpliwości, że chciałby ją skrzywdzić. Niedoczekanie. Miast go jednak pacyfikować jednym, zgrabnym ruchem dłoni i niewerbalnie rzuconą formułą, musiała przyjąć inną taktykę – nie być modliszką, gotową pożreć i nie zostawić śladu, a wężem lejącym miód na uszy słuchacza. Nigdy nie przepadała za używaniem zaklęcia Imperiusa w tych naprawdę ważnych kwestiach, bo pozostawiało ślady i zawsze mogło zostać zdjęte bez wiedzy czarnoksiężnika, który wpłynął nim na umysł ofiary. Skuteczniejsze, choć zdecydowanie trudniejsze i bardziej mozolne, preferowane przez panią Watts, było tradycyjne pranie mózgu. Takie przedstawienie faktów i argumentów, by ktoś uwierzył w twoje postrzeganie prawdy, objął je za własne, nie wiedząc nawet kiedy to się stało. Jeszcze zanim odsłoniła się przed Kennethem, musiała dać sobie chwilę na uspokojenie tak niecharakterystycznie mocno bijącego serca – to nie jego się obawiała, a porażki którą mógł reprezentować. Mary miała z bratem Archibalda sporo dobrych wspomnień, bo choć z początku wydawał się jej irytującym, głośnym Gryfonem, kolejnym z wielu nieokrzesanych szaleńców, miał w sobie coś, co zarażało optymizmem. Rozpędzało ciemne chmury, zadziwiało irytującym i niepraktycznym idealizmem. Często doprowadzał ją do irytacji, ale uczucia te szybko się rozwiewały – o wiele szybciej, niż blondynka byłaby w stanie przyznać na głos powstrzymywana dumą. Był też dobrym materiałem na ojca chrzestnego. Misterny domek z kart, jaki ustawiała latami rodzina Wattsów, zawalił się dopiero, gdy związał się z mugolką, najgorszym rodzajem robaka, plagą i zarazą czarodziejskiego świata. Mary dobrze pamiętała odrazę, palenie w tyle gardła i moment w którym niemal zwymiotowała z obrzydzenia, gdy blady jak trup Archibald powiedział jej, co się stało. Kenneth sam odciął się od rodziny, choć to starsi państwo Wattsowie oficjalnie go wydziedziczyli i wykreślili z rodowego drzewa genealogicznego. Kenneth od wielu lat nie był w jej oczach człowiekiem – teraz uniósł się nieco wyżej niż status brodzącego w błocie robala tylko dlatego, że mógł okazać się użyteczny w planie, który czarownica miała zamiar zrealizować bez względu na koszta. Z pewnym zdumieniem zrozumiała nagle, że jeśli raz pójdzie tą drogą, nie będzie już dla niej odwrotu – nie wycofa się z taką łatwością, jak czyniła to podczas bitew i potyczek, by spokojnie sformułować lepszy plan i powrócić bogatsza w odpowiednie zasoby. Czekały ją improwizacja, nieustanne myślenie i granie na cudzych emocjach w tysiące różnych sposobów. Wszystko po to, by odzyskać jednego człowieka, o którego przydatności właściwie nic nie wiedziała – może był jąkającym się niedorostkiem przerażonym własną różdżką, tępym jak kij od łopaty? Mięsem armatnim? Nie miało to znaczenia, bo był jej jedynym synem, a niespełniona matczyna miłość domagała się mieć go przy boku za wszelką cenę. Wypuszczając powoli powietrze przez usta, kobieta rozluźniła mięśnie twarzy, ścierając z niej wszelkie objawy grymasu i pewniej ustawiła stopy na ziemi, jakby gotowała się do pojedynku. Spojrzenie oczu mężczyzny było ciężkie jak zwalające się nagle na głowę kowadło. - Kenneth – odparła spokojnie, jakby w dziwnej parodii powitania, gdy czarodziej najpierw wymówił jej imię. Poruszone powiewem wiatru pasmo włosów lekko załaskotało policzek. Na razie nie przejmowała inicjatywy w tej rozmowie, pozwoliła zrobić to szwagrowi, by już na wstępie dać mu złudne poczucie dominowania. W gruncie rzeczy każdego mężczyznę można było łatwo zmanipulować, jeśli tylko odpowiednio popieścić jego ego i pozwolić myśleć, że stał na pozycji pana całej sytuacji. Kwaśno wypowiedziane gratulacje skwitowała delikatnym, zadziwiająco miękkim uśmiechem, który mógł uchodzić tylko i wyłącznie za ładny, wręcz czarujący. Subtelne przeniesienie ciężaru ciała na jedną nogę ustawiło kobietę w pozycji z mocniej zarysowaną linią bioder – taką, która zawsze przyciągała samczy wzrok, na kilka chwil rozpraszając myślenie. Próbowała grać na Kennethcie jak na instrumencie, robiąc to w sposób, jaki miał pozostać niezauważony i nie wzbudzać żadnych podejrzeć. - Gdybym postawiła przed tobą mój najlepszy dzbanek i próbowała ugościć, pewnie zarzuciłbyś mi, że chcę cię otruć – stwierdziła, niezmiennie patrząc czarodziejowi w oczy, jakby chciała odczytać wszystkie sekrety skrywane przez jego myśli. Na nieszczęście jednak dla niej samej i ku niewiedzy obojga, nie posiadała takich samych zdolności co jej zbyt ambitny syn. - Nie próbujmy udawać, że byłoby inaczej. W końcu oboje dobrze pamiętamy nasze ostatnie spotkanie, ja to wiem i ty to wiesz, jeśli mam sądzić tylko ze sposobu, w jaki na mnie patrzysz. Jakbyś chciał mnie powiesić i obedrzeć żywcem ze skóry połać po połaci. – pod koniec zniżyła głos, sprawiając że był już bardzo blisko gorącego, dziwnie eterycznego szeptu. - Dlatego oszczędziłam nam tej przyjemnej wymiany zdań i zarzutów – dodała po chwili, przekrzywiając głowę w sposób, który mimochodem odsłonił fragment smukłej szyi. - Bo nie chcę dzisiaj z tobą walczyć, Kenneth, pragnę prawdy i pomocy w naprawieniu krzywdy, którą komuś zrobiłam, a której do dzisiaj żałuję – musiała urwać na krótki moment, by oblizać dolną wargę i przełknąć gulę, która niespodziewanie pojawiła się w gardle. Powiedziała już dzisiaj zbyt wiele prawdy, ale jeśli chciała zyskać sobie przychylność szwagra, musiała się nieco odsłonić – jeśli okaże się, że nadaremno, zawsze mogła trwale zmazać swój błąd jedną celną Avadą. - Nic za darmo, oczywiście. I ty już wiesz, czego chcę, widzę to po twojej minie. Nie ruszyła się z miejsca, ani drgnęła, a jednak miała wrażenie, że właśnie siłuje się ze stojącym naprzeciwko czarodziejem, a wyniku tego starcia nie mogła być pewna.
Kenneth Watts
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Sro 03 Lut 2016, 00:30
Czasami czysta gryfońska nierozwaga i brak namysłu wprowadzały Kennetha w kłopoty. Dość poważne, a patrząc na Mary można wręcz rzec - katastrofalne w skutkach. Kenneth pluł sobie w brodę, że nie zastanowiła go tak dziwna lokalizacja. Chęć niesienia pomocy bliźnim mogła doprowadzić do jego śmierci. I komu on niby wtedy pomoże? Porywczość też nie stanowiła zalety w jego zawodzie. Przecież zwierzęta lepiej wyczuwały emocji niż legilimenci. Tutaj miał do czynienia z na prawdę paskudnym wcieleniem chimery, na które nie było skutecznej pułapki. Nie żywił otwartej wrogości do nikogo zbyt długo, ale Mary była jednak tym wyjątkiem. Znali się od czasów szkoły. On w Gryffindorze, ona w Ravenclawie. Poznali się dość wcześnie. Zawiązała się między nimi nić porozumienia. Już w okolicach czwartej klasy przyjaźń jaką darzył do Mary zaczęła zamieniać się w sympatię, a ta z kolei w zakochanie. Pech chciał, że chcąc naprawić relacje z bratem poznał go z koleżanką... a zamiast niego to Archibald zakładał jej pierścionek na palec. Ile jadu wtedy z siebie wypluł, ale uznał, że to dla dobra rodziny. I tak w niekrótkim czasie poznał Arturię. Mając ją, nie zechciałby Mary nawet, jeśli by nigdy nie zostawiła Bena. Nauczony doświadczeniem czarodziej obserwował każdy krok kobiety. Wiedział, że im spokojniejsze zwierze, tym niebezpieczniejsze. Szykowało się do ataku, węszyło, starało się uspokoić i wyczuć ofiarę. Ken przybrał podobną strategię. Tkwił w miejscu i tylko skupił się na obserwacji. Wykrzywił usta w cierpkim uśmiechu. -Przypomnę Ci, że Twój najlepszy dzbanek rozbił się tuż po narodzinach Bena, kiedy rzuciłaś go w Archibalda. Akurat miałem okazję się aportować u was w domu. Gdybyś jednak wypiła razem ze mną, nie czułbym się zagrożony.-rzucił, przypominając jedną z rodzinnych utarczek. Roześmiał się, można by rzec, że nawet wesoło. Pokręcił głową w rozbawieniu, ale pięści nadal miał mocno zaciśnięte. -Nasze ostatnie spotkanie powinno zaliczać się do ostrej sceny erotycznej. Nigdy nie widziałem Cię w takiej furii, te Twoje rumieńce śniły mi się po nocach. Byłaś seksowna jak diabli. -komplement? Prześmiewczy, gdyż ich ostatnie spotkanie bardziej przypominało arenę walki. Na słowa i na zaklęcia. W oczach Mary Kenneth nie był niczym więcej jak robakiem, który zbrukał tak nienagannie czystą krew swojej rodziny. -Twoja skóra na nic mi się nie przyda. Co najwyżej chciałbym Cię wysłać poza zasięg mojego wzroku, co jest doprawdy kuszącą wizją. Ostatnie zdanie wywołało falę złości w ciele Kennetha. Nie pozwoli, aby ta wredna baba miała jakikolwiek kontakt z Benem. Niby Krukon był już dorosły, ale Ken znał odpowiedź na pytanie, co będzie, gdy się spotkają. Poza tym nie wierzył w czystość intencji Mary. -Po tylu latach? Merlinie, podobno Krukonki są bystre, Tobie trybiki zaskoczyły zbyt późno. -warknął, czując iskrzenie różdżki schowanej w rękawie. Napięta atmosfera nie sprzyjała dobrej relacji, a tym bardziej fakt, że nagle za plecami Kennetha pojawił się psidwak. Wyskoczył z szelestem z krzaków i mocno trącił Kenna w nogę. Ten poderwał się nieco wystraszony, ale tyle wystarczyło, aby zaklęcie Everte stati z ogromną siłą powędrowało w stronę Mary. Ring wolny, pierwsze starcie.
Gość
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Sro 23 Mar 2016, 20:29
Nie był to zdecydowanie jeden z korzystniejszych układów, w jakich Mary miała przyjemność kiedykolwiek się znajdować. I, szczerze powiedziawszy, oddałaby wiele oraz poświęciłaby jeszcze więcej, byle tylko nie musieć negocjować z Kennethem czegoś tak fundamentalnego, tak szalenie istotnego w jej życiu, jak kontakt z jedynym synem. Właśnie dlatego zwykle nie próbowała naprawiać swoich błędów, przyjmując ich konsekwencje za najlepszą możliwą lekcję – wkupywanie się w czyjeś łaski, by mogła odkręcić ciąg wydarzeń, który zapoczątkowała, zwyczajnie jej nie odpowiadało. Nie odpowiadało, bo Mary była stworzeniem ze wszechmiar dumnym, pewnym swoich racji i nie znoszącym kompromisów. Niestety, w tej konkretnej sytuacji nie za bardzo mogła rozwiązać swojego problemu jedną Avadą – gdyby zamordowała Kennetha z zimną krwią (co niewątpliwie sprawiłoby jej wiele przyjemności), a następnie zjawiła się w życiu Bena, wywołałaby podejrzenia. Jak to, ukochany wuj i przybrany ojciec zostaje pochowany, a w tym samym czasie wraca dawno niewidziana matka? Nawet gdyby Ben nie był tak inteligentny, jak zakładała, choćby z racji samej przynależności do Ravenclawu, inni dorośli w jego otoczeniu szybko zaczęliby coś podejrzewać. A wtedy wszystko mógłby trafić szlag. Nie, ta samozwańcza misja była najtrudniejszą, z jaką kiedykolwiek miała się borykać pani Watts. Najtrudniejszą, najbardziej irytującą, wymagającą idealnego skupienia i nieustannego myślenia. Miała wątpliwości, czy podoła, skazana w pewnym stopniu na łaskę lub niełaskę zewnętrznych czynników, nad którymi nie miała kontroli – innymi ludźmi. Nie ustając w swoich subtelnych próbach kokietowania Kennetha, śmierciożerczyni dostrzegała, że żartowanie było jego sposobem na radzenie sobie ze złością. Musiał być wściekły, zdradzały to zaciśnięte pięści, mięśnie drgające na szczęce oraz stalowy błysk w oku. Podobnie jak i ona zdążył jednak dorosnąć oraz przetrawić pewne rzeczy – w efekcie nie dawał się tak łatwo omotać wokół małego palca, jak mogłaby sobie tego życzyć Mary. Ale wszystko w swoim czasie, na pewno w końcu znajdzie sposób. Jeśli nie po dobroci, zawsze miała pod ręką klątwę Imperius, choć w sprawie tak fundamentalnej wolałaby z niej nie korzystać, a umiejętnie wyprać Kennethowi mózg. Prześmiewczy komplement, który brzmiał absurdalnie nie na miejscu sprawił, że pani Watts tylko zadarła nieco brodę, usilnie powstrzymując się przed przewróceniem oczami – jeśli sądził, że ją w jakiś sposób ugłaska, grubo się mylił. Choć sądząc po jego kolejnych słowach, nie takie były intencje Szkota. - Nic nie musiałoby zaskakiwać, gdyby twój brat nie okazał się najgorszą szują – odparła spokojnie, może nieco zbyt mocno ważąc słowa. Wzmianki o Archibaldzie mimo upływu lat, wciąż bodły dumę kobiety i jej poczucie bezpieczeństwo. - Albo gdybyś nie uciekł, oddając mu po... Zabarwione wyrzutem słowa nie doczekały się wypowiedzenia w całości – a wszystko z winy nieświadomego stworzenia, które zaskoczyło Kennetha i Mary na tyle, że czarownica dała się ugodzić zaklęciem. Trafiona nagle w ramię syczącym promieniem Everte stati padła na ziemię kilka stóp dalej z siłą, która na dłuższy moment wydusiła jej powietrze z płuc. Brudny, bezczelny...! Zaciskając mocno zęby i próbując opanować furię krążącą w żyłach przez ten gwałt na jej osobie, Mary powoli podniosła się do siadu, zaciskając dłoń na pulsującym bólem ramieniu. Jasne kaskady włosów opadły do przodu, na chwilę osłaniając jej twarz przed wzrokiem Kennetha, póki nie pokręciła nieco głową, odrzucając je na boki. - Mogłeś od tego zacząć, zaoszczędzilibyśmy czasu – syknęła, krzywiąc się nieco. - Zawsze tak traktujesz ludzi, którzy tylko chcą rozmawiać? Mojego syna też tłuczesz, jeśli śmie mieć inne zdanie?
Kenneth Watts
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Wto 29 Mar 2016, 19:39
Zabawne, że jeszcze za czasów szkoły byłby w stanie skoczyć w ogień za Mary, tak szaleńczo w niej zakochany jak jakiś naiwny szczeniak. Raptem parę lat sprawiło, że on stał się dla niej czarną owcą, a ona dla niego najgorszym typem matki. Chyba wiecznie poddana woli męża matka Kennetha była o procent lepsza w roli rodzicielki. Liczył na to, że Mary zdawała sobie sprawę, jak wiele zła wyrządziła Benowi i będzie miała na tyle honoru, aby dać mu spokój. Najwyraźniej przeceniał niegdyś dobrą znajomą. Dlaczego to wszystko tak się potoczyło? Może gdyby Mary wróciła, spróbowała wyjaśnić swoją postawę... może wtedy Ken by jej to wybaczył. Nie było jej jednak stanowczo za długo. W momencie, kiedy Ben osiągnął pełnoletność, pan Watts stracił jakiekolwiek nadzieje na powrót jego matki. I znowu się pomylił co do niej. Dlaczego tak źle oceniał osobę, dla której niegdyś mógł zrobić wszystko. Uchylić nieba, przynieść kwiaty z dna jeziora, a nawet zapalić ognisko za pomocą samego Słońca. Chcąc zapoznać ją ze swoją rodziną dokonał najgorszego możliwego posunięcia. Raptem parę dni po przedstawieniu Mary Archibaldowi miał zamiar ujawnić się ze swoimi uczuciami. Zamiast tego zastał brata z przyjaciółką idących razem za rękę. Mieli na tyle kultury w sobie, że podziękowali mu, iż ich poznał. Koniec końców była szczęśliwa. Nie z nim. Szkoda, że nie przewidział, jak wszystko dalej się potoczy. Wyklęcie z rodziny, ucieczka Mary, drakońskie zachowanie Archibalda wobec Bena oraz jego śmierć. Do tego doszła bezpłodność Arturii. Potrafił to przełknąć, w końcu miał Bena. Traktował go niczym rodzonego syna. Dlatego tak ciężko było mu teraz oddać go w ręce Mary, chociaż był dorosły. Mógł zadecydować sam. Oczywiście, że był wściekły. Gdyby nie żałosne próby żartowania sobie z całego zajścia, Mary już dawno oberwała jakimś zaklęciem. Chociaż Kenneth był porywczy, nigdy nie zrobił krzywdy kobiecie, jeśli ona sama nie chciała właśnie wbić mu noża w aortę. -Szują był od początku. Miałaś wybór, wybrałaś tego, który był dla Ciebie lepszy. -wzruszył ramionami, trochę ujawniając swój dawny afekt wobec kobiety. -Nie uciekłem! To wy nie daliście mi wyboru, chcąc otruć moją żonę na najbliższym spotkaniu rodzinnym! Dlaczego?! Bo jest mugolką, a jest milion razy lepszą zastępczą matką niż Ty. Wiesz może, kim chce zostać? Z kim się spotykał przez ostatnie lata? Jaki jest jego patronus? Znasz przebieg chorób ostatnich dziewięciu lat?! To ja trzymałem go na rękach całą noc, kiedy dostał smoczej gorączki, ocierałem wymiociny z jego ust, bo wszyscy - włącznie z jego dziadkami, a Twoimi teściami wypięli się na Bena. Zaklęcie wyszło przypadkiem z jego różdżki, ale biorąc pod uwagę wybuch złości Kena, nie było szans, aby tak spokojnie przyjął fakt, że jakiś szpiczak właśnie zaatakował go z krzaków. Zacisnął zęby widząc zbierającą się z ziemi Mary. Smagnął różdżką ponownie, tym razem wywołując u Mary coś na wzór mocnego trzepnięcia w plecy. Na pewno zaparło dech w kształtnej piersi. Podszedł do blondyny, chwytając ją za ramię z różdżką. -Nigdy... nie uderzyłem... Bena... w przeciwieństwie do mojego parszywego brata. Katował to dziecko, odkąd odeszłaś. Dlatego tak bardzo mnie brzydzisz. Byłaś jedyną osobą, która mogła zainterweniować. Wystarczyło słowo. Masz mnie za robaka, ale wystarczyło słowo. Zabrałbym Was od niego i nigdy nie stałaby się Wam krzywda. Kochałbym Was jak swoją rodzinę. Wszystko to powiedział w takiej złości, że żyła pulsująca mu na szyi niebezpiecznie uwypukliła się na skórze. -Chcesz, to wal. Nie zranisz mnie mocniej niż własne dziecko. Chcesz odkupić winy? Czy może jest Ci on potrzebny? -przestał żartować.
Gość
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Sro 30 Mar 2016, 00:56
To spotkanie z chwili na chwilę okazywało się bardziej bolesne i trudne, niż Mary zakładała to sobie we wcześniejszych wyobrażeniach. Bo przecież próbowała przeanalizować każdy możliwy scenariusz rozmowy z Kennethem, od jego poddania do scenariusza najbardziej skrajnego, zakładającego posłużenie się Avadą, jeśli przesadzi. Życie jak zwykle napisało wszystko po swojemu, testując silną wolę śmierciożerczyni, jej panowanie nad własnymi emocjami i bystrość. No i oczywiście grę aktorską, bez tego nie mogło się obyć. Całkiem nieźle udało się jej zachować zimną krew i nie okazać poruszenia, gdy szwagier zaczął wytykać błędy, jakie popełniła, począwszy od prób otrucia Arturii, przez wybór nie tego Wattsa, którego powinna. Choć kim właściwie był Kenneth, by zarzucać jej niewłaściwy wybór partnera? Oczywiście koniec końców małżeństwo Archibalda i Mary posypało się jako domek z kart, ale kto dawał mu przyzwolenie na komentowanie tego, jaką on niby był wyrocznią? Że z nim byłaby szczęśliwsza? A jaką dawał gwarancję, pieprzony egoista? Kobieta mimowolnie zmarszczyła brwi, mocniej zaciskając palce na różdżce, kiedy mężczyzna nie ustawał w próbach ranienia jej słowami, podkreślając błahostki, których nie wiedziała o własnym synu. Bo fakt, dowiedziała się tylko, jakie barwy nosi w Hogwarcie, a to było zdecydowanie zbyt mało. Mało, mało, mało, szczególnie, gdy chciało się wiedzieć o kimś absolutnie wszystko, włącznie z jego najskrytszymi marzeniami i bolączkami. Mary znów chciała być matką, a tęsknota za tą rolą powoli stawała się coraz dotkliwsza. Nim jednak zdążyła odpowiedzieć, rozkojarzona tą chwilową falą emocji dała się ugodzić rzuconym przypadkowo zaklęciem – a to, w połączeniu z kolejnym, już jak najbardziej posłanym w jej stronę z pełną premedytacją sprawiło, że poczuła gniew. Gniew, który domagał się odpowiedzi na ból, na bezczelne wyduszenie jej oddechu z płuc – zawsze była kimś, kto starannie dbał o własny interes, odwdzięczając się zarówno za dobre jak i złe traktowanie w dokładnie ten sam sposób, w jaki je otrzymywała. A Kenneth... Kenneth coraz mocniej zbierał w tej rozgrywce najgorsze z możliwych kart, wciąż trzymając w rękawie asa, na którego Mary bardzo ostrożnie baczyła – asa z imieniem Bena. Tylko on jeszcze powstrzymywał czarownicę przed potraktowaniem mężczyzny w ten sam sposób, co każdej przeszkody – momentalną anihilacją. Mocny chwyt za ramię i bezpardonowe szarpnięcie w górę, by znów stanęła na nogi, wyrwał z jej gardła syknięcie, gdy ból zaczął rozkwitać i promieniować na boki. Pani Watts nie miała złudzeń, że następnego dnia znajdzie siniaki na jasnej skórze. Teraz miała jednak miała przed sobą o wiele większy problem – rozjuszonego czarodzieja, który mimo wszelkich zapewnień wciąż budził w niej lęk przed fizycznym atakiem. Kiedyś go znała i potrafiłaby przewidzieć, jak zachowa się w pewnych sytuacjach, w końcu nie raz nie dwa, gdy nierozważny Gryfon próbował wplątywać się w sprawy mogące potencjalnie przynieść mu szkodę, to zwykle ona odwlekała go od tych szalonych pomysłów. Działali niemal jak jeden organizm, przyjaźnili się w jakiś dziwny, kompletnie niewytłumaczalny sposób – a teraz gdzie i kim dla siebie byli? - Nie musiałeś czekać na moje słowa. Nie byłeś ślepy – powiedziała powoli, uważnym spojrzeniem studiując wykrzywioną teraz w grymasie wściekłości twarz Kennetha, zachowując wobec niej jak największy spokój. - To prawda, jesteś robakiem. Ale chroniłeś i troszczyłeś się o mojego syna, kiedy ja nie mogłam, a za to... – stanęła lekko na palcach, sięgając dłonią policzka mężczyzny i miękko musnęła ustami jego usta. - Za to zawsze będę ci wdzięczna. Zostawienie go było błędem, którego skutki chcę naprawić. Albo chociaż spróbować.
Kenneth Watts
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Sro 30 Mar 2016, 20:18
Nie potrafił wybaczyć tej jednej jedynej osobie. Chociaż kobieta była kiedyś mu bardzo bliska, to po prostu nie chciał jej wybaczyć tego co zrobiła. Usprawiedliwiał ją przez te wszystkie lata, ale to się skończyło. Była dorosła i doskonale wiedziała, jakie konsekwencje ponosiła za swoje czyny. Tak było i teraz. Nie chciał za wszelką cenę komplikować życia Bena, jednak co on mógł? Byli dorośli. Nie może nikomu niczego zabronić, nawet wmawiając sobie, że chce bratanka chronić. Mógł sobie nie życzyć takiej ochrony i w pełni go rozumiał. Lepiej zostawić to im, ale trzymać się gdzieś z boku. Kontrolować wszystko jednym okiem. Nie spodziewał się, by po tylu latach Mary złapały wyrzuty sumienia. Podejrzewał, że ta kobieta nie posiadała czegoś takiego jak sumienie. Jak do tej pory nie atakował kobiet, jeśli nie były szalonymi wariatkami, które jawnie groziły mu utratą życia, a nawet zdrowia. Jednak nawet wtedy starał się tylko osobniki płci pięknej spacyfikować i osłabić, aby nie zrobiły krzywdy ani jemu ani sobie. Teraz musiał przyznać, że go poniosło. Najpierw ten szpiczak, a teraz ten niekontrolowany wybuch po zarzucie, że bije Bena. Prawda była taka, że to raczej jego chrześniak parę razy przyprawił go o siniaki, kiedy nie skontrolował swojej mocy. Zdarzało się. Podniósł kobietę niezbyt delikatnie, przez krótki moment wahając się, czy może nie przeprosić ją za swoje zachowanie. -Poniosło mnie. -burknął pod nosem, nie zważając na to, czy kobieta go usłyszy czy nie. Dopiero po dłuższej chwili puścił jej ramię, które na pewno jutro będzie posiniaczone i obolałe. -Przypomnę Ci, droga szwagierko, że gdy tylko wyszło na jaw moje małżeństwo, od razu zabroniliście mi się z Wami zadawać. Cała prawda o tym, jaką szują był mój brat wyszła dopiero, gdy usłyszałem to od Bena. -prychnął, trzymając nadal mocno swoją różdżkę. To, co zrobiła Mary zaliczało się do "nigdy nie powinno się wydarzyć". Jego złość została zastąpiona przez szok. Na szczęście dla niego szybko się ocknął. Odchylił głowę do tyłu po pocałunku i wybuchnął nieco histerycznym śmiechem. -Błagam Cię... Twoje sztuczki teraz na mnie nie będą działały. Zwłaszcza, gdy w jednej minucie nazywasz mnie robakiem i całujesz. Doprawdy, zbankrutujesz na środek odkażający. -powiedział nieźle rozbawiony tym, co się wydarzyło. Chyba jedynie ta złość i głęboka, szczera miłość do Arturii nie pozwoliły mu podjąć czułości. Zapadła cisza, przerywana szybkim oddechem Kennetha. -Czego się spodziewasz? Że Ben rzuci Ci się w ramiona? On nie jest zabawką, którą wyjmiesz z pudełka po paru latach i będzie tak samo grać. Możesz go skrzywdzić po raz kolejny. -przerwał milczenie jakie między nimi zapadło.
Gość
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Pon 04 Kwi 2016, 00:22
Stwierdzić, że Mary miała już dość Kennetha, stanowiłoby duże niedopowiedzenie – jeśli kiedyś znosiła tego Gryfona z anielską wręcz cierpliwością i tylko okazjonalnym marszczeniem noska lub przewracaniem oczami, tak teraz z miłą chęcią rozsmarowałaby go na najbliższym drzewie. A potem resztki wsadziła do słoika i ponawoziła nimi swoją plantację, wtedy przynajmniej szwagier nadałby się do czegoś pożytecznego. Kłapał dziobem z coraz mniejszym sensem, zajeżając czarownicę, która przecież obiecała sobie, że zachowa wobec niego chłodną głowę – ale nie, nie dało się, Watts zbyt bezczelnie wytykał jej błędy, próbował ranić we wszystkie delikatne miejsca, nie robiąc wysiłku, by wyjrzeć poza swój wąski punkt widzenia. Zachowywał się dokładnie tak, jak wiedział, że najbardziej ubodzie Mary, jak ją upokorzy. W końcu miał taką wiedzę jeszcze z czasów gdy się przyjaźnili, a choć nadrzędne cele dawnej panny Sterling mogły się zmienić, tak trzon tego, kim była, nie uległ aż tak wielkiej ewolucji. Podniesiona z ziemi wydała z siebie krótki syk, potrząsając głową, kiedy włosy opadły jej na twarz – zaraz po tym jak Kenneth uwolnił jej ramię z uścisku musiała zdusić w sobie chęć odsunięcia się. - Zauważyłam – skomentowała chłodno, nie mając najmniejszej ochoty rozwijać tej konkretnej kwestii. Zapamięta to sobie i w odpowiednim momencie wykorzysta, albo wywołując w mężczyźnie poczucie winy, albo karząc go za to, co zrobił, a co jak co, pani Watts nie rzucała słów na wiatr i nigdy nie obiecywała czegoś, czego nie mogła spełnić. Innymi słowy, Kenneth winien się bać, że wszedł z nią w konflikt, zamiast po prostu porozmawiać. To, że wyśmiał jej o dziwo szczery gest podziękowania, było tylko ostatnim gwoździem do trumny. - Wy mężczyźni jesteście tak boleśnie jednowymiarowi, że to aż żałosne. Ale proszę bardzo, śmiej się dalej – powiedziała lodowatym, nieprzyjemnym tonem, posyłając czarodziejowi spojrzenie, które powinno wgnieść go w ziemię, gdyby był nieco bardziej tchórzliwy. Nie mogła wiedzieć, że Ben czasem tak na niego patrzył, kiedy zdarzyło im się pokłócić – a szkoda, bo zapewne byłaby przeraźliwie dumna, że miał z niej tak wiele. - Przestań rzucać oczywistościami, obrażasz własne resztki intelektu, które gdzieś tam krzyczą w agonii – skomentowała, powoli, jakby z idealnym rozmysłem odchodząc kilka kroków od Kennetha i krzyżując ręce na kształtnej piersi. Różdżkę wciąż trzymała w dłoni, obracała ją w palcach w bezwiednym odruchu, dłuższą chwilę spoglądając gdzieś w przestrzeń, jakby czegoś szukała. - Wiesz, czego się spodziewam? – podjęła nagle, lekko przekręcając głowę w stronę szwagra. - Że jeśli jest choć trochę synem moim i Archibalda, to będzie chciał mnie zabić za wszystko, co się stało, a ja mu pozwolę. Bo to i tak będzie lepsze rozwiązanie niż myślenie o nim i zastanawianie się, jak mogło być i co powinnam zrobić. Ale ty tego nie zrozumiesz – skończyła, uśmiechając się kwaśno.
Kenneth Watts
Temat: Re: Las [gdzieś w Irlandii] Czw 14 Kwi 2016, 22:16
Można było powiedzieć, że Ken jest niespełna rozumu. W tej chwili nie zachowywał się jak ktoś normalny. Dziwne skoki nastroju przypominały raczej kobiece humorki niż męskie odpały, ale widocznie dla Wattsa to było ponad miarę. W jednej chwili musiał opanować wściekłość na Mary, strach o los Bena czy aby go nie opuści oraz przed tym, co przyniesie jutro. Bez żadnego sprzeciwu wziął Bena pod swoje skrzydła i wychował jak swojego. Długo mu zajęło, zanim poznał wszystkie jego lęki oraz przyzwyczajenia. Długo zdobywał jego zaufanie, krok po kroku zdobywał wiedzę. Nawet wyplenił z niego myślenie, że ktoś z mugolskiej rodziny jest gorszy. Prowadził z nim wojny, by zaczął okazywać szacunek swojej cioci, która była czystej krwi mugolką. Nie pomagały groźby ani prośby. Dopiero Arturia wzięła to na swoje barki. Każdego dnia traktowała go z tak wielką dozą miłości, że aż dziwiło to Kena. Na każdą zaczepkę i burknięcie reagowała uśmiechem, każdego dnia zostawiała mu ulubione słodycze koło łóżka, gotowała ulubione potrawy, podawała lekarstwa w chorobie. Wtedy to Kenneth poznał i docenił prawdziwą siłę uczuć, jaką rodzic może darzyć dziecko. Strategia Arturii zadziałała. Ben sam zaczął pomagać ciotce w zakupach, sprzątaniu. Kwintesencją wszystkiego był moment, kiedy Ben przytulił się do Arturii. Tak po prostu. Wtedy to Ken ukradkiem uronił jedną, jedyną łzę w ciągu ostatnich dwudziestu paru lat. Teraz miał to wszystko stracić, kiedy Ben zechce zostać z matką? Z jednej strony by go zrozumiał. Sam by tak zrobił. Z drugiej zaś nie wyobrażał sobie, że nie będzie mógł z nim wyjść na szkocką w piątek czy zjeść z nim i Arturią świąteczny obiad. Śmiech nie znikał z jego ust, co mogło Mary jedynie zezłościć. I dobrze! -Oh, kochana, przecież wy kobiety jesteście w pełni wymiarowe i doskonałe. Ty to na pewno masz niezłe wymiary. -zauważył, idąc po trzeszczącym runie. Było zmarznięte i sztywne. Ciężkie buty ze smoczej skóry miażdżyły w proch wszystko co spotkały pod podeszwą. Ken rozpostarł ręce w geście niewiedzy. -Odpłacam Ci tym samym. Zarzucasz mnie tym samym co ja Ciebie. Jakbyś nie pamiętała, jak było w szkole. Mary, gdzie się pogubiliśmy? Gdzie popełniliśmy błąd? Bo jak na razie stałem się dla Ciebie robakiem, biorąc za żonę mugolkę. Nigdy nie miałem nic do mugoli i mugolaków, ty zaś uznałaś to za zbrodnię godną morderstwa. Warto było? -zapytał z nutą pretensji. Tylko to ich poróżniło zanim zniknęła? Nie rozumiał tego. -Zawsze traciłem przy Tobie rozum, ale nie pochlebiaj sobie. -rzucił, podchodząc powoli do Mary. Czoło Wattsa zmarszczyło się, a oczy pociemniały. Mama Bena uderzyła w punkt tak czuły, że samo muśnięcie go było poniżej pasa. To zdanie klasyfikowało się do ostrego sierpowego. Zawsze pragnął własnych dzieci, ale Arturia nie mogła ich mieć. Szukał eliksirów i zaklęć, które by jej pomogły. Na próżno. Całą swoją ojcowską miłość przelał na Bena. -Ah tak... nie rozumiem... bo przecież Ben przez ostatnie lata był parobkiem, którego los nigdy mnie nie interesował. Doskonale to ujęłaś. -uśmiechnął się kwaśno. -Wiesz co, masz rację. Nie będę stał Wam na drodze do spotkania. -wyjął różdżkę, ale nie skierował jej na Mary. Smagnął nią, a na leśny grunt wyskoczył srebrny kangur. -Trzy Miotły. -powiedział cicho Ken, a kangur pokiwał głową i zdematerializował się w smugę srebrnego dymu, znikając między konarami. Ken wrócił wzrokiem do Mary. -...co więcej, ułatwię Wam spotkanie. -i to mówiąc błyskawicznym ruchem złapał kobietę na ręce i deportował się, zanim ta się jakkolwiek sprzeciwiła. Do Trzech Mioteł.