wrzesień, początek roku szkolnego, 73r.
Całe moje dzieciństwo spędziłam w ogródku za domem. Kiedy pomyślę o tym czasie, obraz, który automatycznie nasuwa mi się na myśl, to siedząca na fotelu bujanym babcia (wołałam na nią wtedy Mad, czasem Maddie, ale do końca pozostała moją babunią- madunią. Jak z biegiem czasu na to patrzę, szaleństwo wpisane było w nasze geny - dopisek, 77 rok), dziergająca szaliki na zimę za pomocą różdżki. Kobieta z niej była utalentowana do granic możliwości, zresztą - do dzisiaj, pomimo sędziwego wieku, nie sprawia jej trudności przegonienie natrętnych bachorów z naszego podwórka. Mugolscy i niemugolscy chłopcy kradli nam róże od zawsze, jej piękne, zadbane i jedyne w swoim rodzaju róże. Mój ojciec chciał nazwać mnie jakimś zwykłym imieniem, w końcu dla niego jestem zwykła, nijaka i szara - nie to co jego ukochane dzieci z Francji - ale mama... mama, to zupełnie coś innego. Umarła i nie czuję już bólu, nigdy jej nie znałam, tylko wyhodowała mnie, urodziła i odeszła. Nie mam też żalu, po prostu nic nie czuję i waham się w ocenie swoich odczuć, a raczej powodów, powodów dla których nie potrafię czuć normalnie. Wracając jednak do sprawy, o której skończeniu zapomniałam z racji licznych wspomnień, to właśnie babunia-madunia nadała mi to imię, moje wyjątkowe imię. Lubię to imię, jest niezwykłym imieniem, tak jak róże z naszego ogródka. Babcia wiedziała, że mama z jej miłością do kwiatów nadałaby mi imię ulubionego z nich, z tej licznej kolekcji zdobiącej niegdyś jej ogród (tata sprzedał ich posiadłość po jej śmierci; nigdy nie kochał - dopisek, 77 rok). Moja Mad, jedyny człowiek na tej planecie który mnie szczerze rozumie, walczyła o mnie do końca, a przecież wiedziała. Wiedziała wszystko, a kobietą jest wrażliwą, zresztą, w jej żyłach płynie krew wili, ze wspaniałego rodu pochodzi razem z moją mamą, ale ja musiałam się już urodzić w tych ohydnych Rabe-śmieciach bez wyobraźni. A co najgorsze, moja mama z wili też jakieś pozostałości podobno posiadała, za to ja odziedziczyłam wszystko co najgorsze po rodzinie ojca: brak ambicji, nijakość, chorowitość, pesymizm. Moje obłąkanie - och tak, ja wiem, że coś jest nie w porządku z moją głową, czasem głosy mi to mówią a ja myślę, czy to jeszcze one czy już całkiem zwariowałam - nie wiem z czego się bierze, to raczej niedziedziczne, a może dziedziczne, może we mnie obudziło się coś, co obudzić sie nie powinno przez długie pokolenia, ale obudziło się i ja się boję. Babcia wie, ona wie, ale się nie boi. Mówi mi, że wszystko będzie w porządku i mam się nie martwić, mam też nie mówić w tym języku bo ludzie wezmą mnie za złego człowieka. Mówi, że powinnam ukrywać wszystko wewnątrz siebie, że przyjaciele nie są najważniejsi, a siła i potęga. Nie rozumiem, chociaż się staram, moje kruche dłonie trzęsą się, kiedy to pisze - właściwie po co i dlaczego to piszę? Żeby nie zapomnieć? Nie zapomnę, ja nie zapominam. Od czasu odkrycia prawdy o sobie toczy mnie choroba, w mojej głowie, ciągle płaczę, nie potrafię rozmawiać z ludźmi i się boję. A ja wierzę, że nikt tego nie przeczyta, więc się powtarzam, powtarzam, powtarzam, to daje upust moim nerwom i się powtarzam. Nie powinnam. Ale co się stało? Boję się.
Siedziałam w ogórku - wspominałam, że dużo czasu tam spędzałam - ale ten dzień miał się okazać inny, niż poprzednie, zwykłe dni. Ten dzień był niezwykły, ale przerażający w swojej niezwykłości, a mi z trudem idzie pisanie o tym teraz, kiedy to wszystko jeszcze jest takie świeże. Wydarzyło się to mniej więcej trzy lata temu, miałam wtedy 10 lat i włosy bielsze niż teraz, skórę bardziej miękką i błysk w oku jakiś taki ładniejszy. Paznokcie nie łamały się z taką częstotliwością, zęby nie bolały, kości nie strzykały, ogólnie całkiem urocze ze mnie dziecko było, tak mówi moja babcia, bo jak spotkamy się na święta w grudniu jestem pewna, że wypomni mi, jak mocno nie dbam o siebie i wyglądam jak strach na wróble, a przecież "masz mój skarbie, o boże, taki potencjał". Siedziałam i siedziałam, słońce paliło mnie w głowę, nie nosiłam czapki bo i może z babuni-maduni niezła kobieta, ale opiekunka już nie bardzo. Bawiłam się, chyba próbowałam zaczarować kamyki ze skutkiem bardzo niezadowalającym, a jako, że uparty ze mnie osioł, to tak próbowałam i próbowałam unieść te kamyczki w górę. Ale te kamyczki tylko trzęsły się sekundę i to tyle. Może i słodka blondyneczka, ale na pewno nie utalentowana. I wtedy, o Merlinie, pierwszy raz usłyszałam ten głos. Myślałam, że to jakiś diabeł mi się wkradł na podwórko, włosy na karku stanęły mi dęba i odwróciłam się w stronę, z której ten głos dobiegał, ale nie ujrzałam nic. Wzruszyłam ramionami, tylko odrobinę już zaniepokojona i ze zmarszczonym nosem wróciłam do swojego zajęcia, kiedy usłyszałam go znowu. Zerwałam się na równe nogi i patrzę, i patrzę, i nic nie widzę. Myślałam, że oszalałam - ale nie, to miało nadejść za lat kilka, dopisek, 77 rok - i wtedy zauważyłam węża wygrzewającego się na kamieniu. Nie był to duży gad, raczej mniejszy, może nawet gadzie dziecko, nie wiem, sama byłam dzieckiem przecież. Pozbawiona idiotycznej, gryfońskiej brawury podeszłam ostrożnie, by przyjrzeć się lepiej, a głos przemówił ponownie.
- Wężu? - z biegiem czasu dziwię się, że wąż nie wybuchnął śmiechem w swoim wężowym języku - to ty mówisz czy ja oszalałam?
Chwilę nic się nie działo.
- Oszalałaś - usłyszałam i złapałam się za głowę. Uklękłam, nie spuszczając oczu z gada, ale skupiona byłam na własnych myślach. Dlaczego ja oszalałam, nie powinnam była oszaleć! To wszystko przez to rzucanie kamykami w mugolskie dzieci, pomyślałam wtedy. Byłam przerażona, nawet bardziej niż teraz przerażona jestem. Głos odezwał się znowu: - nie oszalałaś, ludzkie dziecko. Ludzie są jednak głupi. - prychnął na mnie, albo mi się wydawało, że prychnął, w każdym razie wtedy poczułam, jak babcia jedną ręką odpycha mnie do tyłu, a drugą rzuca na węża zaklęcie i wąż płonie, a po sekundzie na kamieniu został tylko pyłek. A i ten pyłek odleciał szybko, bo akurat zawiał wiatr.
Rozmawiałam z babcią długie godziny. Miałam jej obiecać, że nikomu o tym nie powiem, że od teraz to nasz największy sekret i nikt, nikt, nikt, nikt nie może wiedzieć! Powiedziała, że mnie zabiorą - mała kłamczucha - dopisek, 77 rok. Bałam się ogromnie. Potrafiłam rozmawiać z wężami. Babcia powiedziała, że to jest talent i jak Ministerstwo Magii się o tym dowie, to mnie zabiorą i wykorzystają. Ale nie powiedziała do czego i po co. Ale tak bardzo się bałam, że nic nie mówiłam i o więcej nie pytałam. Dopiero niedawno powiedziała prawdę. Chociaż...prawdę jak prawdę. Powiedziała to, co wie, to, co udało jej się dowiedzieć przez te lata. A ja jestem przerażona.
Wężoustość - tak nazywa się...dar? a może klątwa, którą posiadam. Czarodziejów, którzy rozmawiają w tym języku uważa się za potomków samego Salazara Slytherina i jak teraz o tym myślę, czy to może być powód dla którego trafiłam do Domu Węża? Babcia wątpi, bym była jego potomkiem. Uważa, że to niemożliwe, ale tym samym nie potrafi odpowiedzieć dlaczego w takim razie posiadam taką umiejętność. Grzebała w księgach zarówno swojej, jak i rodziny mojego ojca, ale nie znalazła niczego. Niczego, co mogłoby nas naprowadzić w jakiś sposób na dobry tor myślenia. Jedno jednak jest pewne - wężoustość jest uznawana za zdolność czarnomagiczną, a posiadanie takowej... nie jest przyjmowane przez środowisko czarodziejów z otwartymi ramionami. Babcia odkryła jeszcze jedną rzecz - ach, jakże mądra z niej kobieta! - mową węży mówi Czarnoksiężnik, którego Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać (Voldemort, Voldemort, Voldemort! - dopisek, 77 rok). To przeraża mnie najbardziej. Boję się. Babcia mnie tuli, ja tulę babcię i wspólnie uznajemy, że o mojej umiejętności nie powinien wiedzieć nikt. A węże czasem szepczą do mnie, w nocy, we śnie, kiedy wstaję rano. Kiedy jestem u siebie w domu, nie w Hogwarcie, podpełzają pod moje okno. Nie lubię ich. Boję się ich. I zamykam na świat, moja tajemnica niszczy mnie od środka (zniszczyła, dopisek - 77 rok). Ja nie czuję, by to było złe, ale babcia się martwi. A ja się boję - wszystkiego, co dzieje się dookoła.
listopad, 77r.
Babcia myliła się. Nie miała racji. Ludzie to ścierwa.
Bałam się siebie, moich umiejętności, tego, jak zareaguje na mnie społeczeństwo. Już się nie boję. Poznałam Bellatrix, ona nie wie, ale wyszkoliła mnie, dzięki niej nabyłam masę umiejętności. Szkoliłam się po nocach, całe lato 1977 spędziłam w piwnicy nad książkami, węże dużo mi pomogły, nie rozumiem, jak mogłam ich nie lubić. Są podobne do mnie, potrafią mnie rozśmieszyć, posiadają czarny humor. Opowiadają mi straszne historie, chociaż dla mojego ucha są piękniejsze niż wszystkie inne powieści romantyczne czytane przez najłagodniejszy głos na świecie. Dźwięk węży, sposób, w jakim się wypowiadają sprawia, że czuję się dobrze. Zaakceptowałam siebie i teraz widzę, że problem nie leży we mnie, a w innych. Od tej pory nie mam zamiaru się ukrywać - nie aż tak. Nie mogę zdradzić się zbytnio, gdyż to faktycznie może zwrócić uwagę Ministerstwa, a z moimi planami... nie, Ministerstwo musi pozostać ślepe. Chcę dołączyć do Voldemorta, muszę znaleźć sposób. Węże szepczą, zbliża się wojna, szaleństwo w mojej głowie zwycięża. Moja babcia, kobieta, którą kocham...kochałam całym sercem, teraz jest zupełnie nieważna. Liczy się cel. Zabiję moją "rodzinę", zabiję mugoli, zabiję Madison, zabiję każdego, kto nie podziela ideologii Czarnego Pana. Czuję moc wypełniającą mnie od środka i wiem, że to droga, która od początku była moim przeznaczeniem, a ja nie zamierzam się z ów przeznaczeniem wykłócać i walczyć. Muszę tylko znaleźć sposób, tylko znaleźć sposób! Gady, moje ukochane stworzenia, pomagają mi. Och, pomagają mi tak bardzo! Niech pomogą i tym razem. Niech pomogą mi wkroczyć dumnie w szeregi Lorda Voldemorta, niech dalej rozwijają moje szaleństwo, niech zabierają mi resztki moralności. Pozwalam im na to, pozwalam po stokroć.
Bycie słabym człowiekiem nie jest dla mnie. Jestem Rosalie Rabe i jestem wężousta.