Wiosna, ptaszki śpiewają, kwiatki rosną, uczniowie Hogwartu wesoło łączą się w pary by później równie wesoło tworzyć przyszłych studentów tejże jakże wspaniałej uczelni. Wszyscy w mojej najbliższej okolicy byli wręcz obrzydliwie szczęśliwi. Ta cała radość ściekała po kamiennych murach i osadzała się na podłodze pod postacią kałuż z małymi tęczami na tafli. Idąc do Wielkiej Sali z siostrą u boku miałam ochotę skreślić pierwszą sylabę tego strasznego słowa i krzyczeć do wszystkich dość. Świat jest okropny, brzydki i straszny, nie ma się z czego cieszyć, trzeba siedzieć w kącie i płakać, zajadając się lodami cytrynowymi.
Nie wcale nie bawiłam się w wiosennego Grincha to po prostu nie był dobry dzień. Od rana bolały mnie plecy, nową świeżą, wręcz wiosenną pościel uwaliłam dużo mniej świeżą i na pewno mniej wiosenną krwią menstruacyjną, dodatkowo miałam ochotę przedrzeć się przez skórę i wydrapać te wszystkie beznadziejne organy odpowiedzialne za comiesięczne zabawy w małego masochistę.
Świat mnie nienawidzi...
Niech skończy szybko tę farsę i da mi wreszcie odejść w względnym spokoju.
Wkroczyłyśmy do WS, nie zwracając uwagi na szczęście wiszące nad uczniami niczym wielkie burzowe chmury zasiadłam na naszym zwykłym miejscu przy gryfońskim stole. Z miną co najmniej męczennika kiwnęłam kilku znajomym twarzom na powitanie i zaczęłam sobie coś nakładać.
Przez całą drogę, a teraz również siedząc przy stole cały czas przytakiwałam siostrze nawet nie wysilając się na zrozumienie przekazu jej wypowiedzi.