Chociaż ekspedycje do Zakazanego Lasu, zdarzały mu się nadzwyczaj często jak na Krukona, tym razem posunął się trochę dalej niż zazwyczaj. Wszedł w głębsze połacie zieleni niż kiedykolwiek, ale sam jeszcze nie był świadom, jak wielką cenę będzie musiał zapłacić za swoje niecne postanowienie zbadania najbardziej nieprzystępnej części jednego z jego ulubionych miejsc bezwzględnych eksperymentów - bo w końcu co może być lepsze od miejsca, gdzie tylko centaury słyszą krzyki ofiar? Prawdopodobnie w żadnym innym miejscu nie byłoby możliwości przekroczyć granice zwyczajowe okrucieństwa które zwykle prezentowało paru mniej lub bardziej ciekawych uczniów (zazwyczaj Ślizgonów, pragnę zaznaczyć) - jednakże nieprzebite przez słońce poszycie było idealną tarczą przed wścibskimi spojrzeniami, a to sobie cenił. Niestety, tym razem zboczył ze ścieżki - być może się zamyślił, być może los go prowadził, niczym scenariusz aktora, niczym maestro swą marionetkę na sznurkach, być może to był nieprzyjemny przypadek. Jednakże w końcu zorientował się, że nie jest w miejscu w którym chciałby się znaleźć. Co więcej, zorientował się że nikt przy zdrowych zmysłach wolałby się tu nie pojawiać - może i nigdy nie należał do przesadnie zwyczajnych osób, lecz do myśli samobójczych było mu wyjątkowo daleko. Niestety odczuł niebezpieczeństwo dopiero, gdy było już po czasie - mimo swej codziennej spostrzegawczości, z jakiegoś powodu udało mu się przeoczyć wytrwale śledzące go pary oczu, których przypadało na głowę zbyt wiele - zbyt wiele, nawet jak na jego najgorsze wyobrażenia. Nieprzyjemność swojego położenia odczuł, dopiero w momencie w którym na długich, włochatych nogach okrążyło go jego (jak miał się dopiero przekonać) Nemezis. Gdy był już świadom, w jak nieprzyjemnym położeniu się znalazł, było niestety już trochę za późno i choć wyszarpnął różdżkę, po chwili zwyczajnie ją opuścił. Był na tyle inteligentny, że był w stanie zauważyć iż aktualnie jest bezwolną marionetką w rękach istoty wyższych - niezależnie od jego umiejętności bitewnych, bycie otoczonym przez akromantule generalnie nie zostawiało mu zbyt wiele pola do manewru.
- Lacarnum Inflamarae - mruknął, celując w skraj swego płaszcza. Cóż innego mu zostało? Nie widział już wyjść z tej sytuacji - jedyne co mu pozostało, to podać im obiad na gorąco.
Wtedy dopadło go coś, z czym nigdy jeszcze nie dane było mu się zmierzyć - zupełnie jakby żelazna kurtyna w jego głowie opadła i wypełniła wszystkie cząstki jego jaźni jedną, przeraźliwą i gwałtowną myślą - "nie chcę umierać, nie skończyłem badań, nie zamierzam umierać". Myśl obijała się po jego czaszce, gdy płomienie trawiły jego ubiór, następnie zaczynając w nieprzyjemny sposób podsmażać skórę, powoli zaczynając odsłaniać jego mięśnie. "Nie chce umierać" - pomyślał ponownie, gdy pająki zbliżały się do niego niepewnie, kuląc się przed ogniem buchającym z jego ciała. Włosy, twarz, korpus - cały Spencer stanął w płomieniach. "Nie chcę umierać", przebiła się resztką sił jedna z ostatnich jego myśli. Zdawał sobie sprawę z tego, że jego ciało nie wytrzyma już długo tej temperatury - był świadom, że zwyczajnie zaczyna się smażyć. Ostatnią myślą, ostatnim bodźcem który doszedł do mózgu był ból i krótki fragment wypowiedzi, którą kiedyś prawdopodobnie przeczytał. "Nie chcę umierać...ale jak można zabić coś, co od urodzenia było martwe?". Tak. To właśnie to. Nie bał się śmierci - nie było niczego, co mogłoby go już okaleczyć, więc oddał się jej w ramiona. Nim ostatnie nerwy eksplodowały bólem, spalając resztkę jego bytu, kąciki jego ust powędrowały ku górze, zaś lodowate oczy przygasły. I chociaż nikt nigdy nie odkryłby tego, po jego zwęglonych szczątkach - przynajmniej raz, ten jeden jedyny raz, był w stanie wyrazić coś więcej niż pustka. Gdy z uśmiechem rozpoczął swój ostatni eksperyment.
z/t
[Spencer Delaney - postać martwa. Proszę o usunięcie konta]