Temat: Dokąd zaprowadza nas ciekawość Czw 25 Cze 2015, 02:05
Opis wspomnienia
Pierwsze spotkanie dwóch skrajnie różnych od siebie uczniów. Nieidealne, nieproste, nieoczywiste - czyli wymarzony początek dla tych najciekawszych relacji.
Osoby: Riaan van Vuuren, Meredith Walker
Czas: 1975, to był maj
Miejsce: Hogwart łamany na błonia
Meredith spojrzała krzywo na roztaczający się przed nią widok. Dwie dziewczyny, jej puchońskie, bezimienne koleżanki patrzyły na nią, obie z tym samym zdziwieniem w oczach, obie z tak samo głupią rozdziawioną buzię. Widać było, że nie rozumiały o co chodzi, dlaczego wszystko musi im tłumaczyć. - Naprawdę? To magiczne zwierzę! - rzuciła z poirytowaniem, bo stanie na jednej nodze powoli ją męczyło. Był to jeden z tych pięknych majowych dni, gdy słońce roztaczało promienie nad budzącą się do życia przyrodą. W powietrzu pachniały wrzosy oraz inne, mniej znane kwiaty, z nor wychodziły wiewiórki i lisy i nawet Bijąca Wierzba była jakoś mniej agresywna. Cały świat, tak bardzo stęskniony za słońcem i ciepłem wystawiał twarz ku górze, ku promieniom czując w powietrzu zmianę. Bo owszem, zmiana nadchodziła i to nie byle jaka! Meredith świadoma mijającego czasu już teraz wzdychała, wzdychała i raz jeszcze wzdychała na myśl o parnym, dusznym lecie. Nienawidziła tej pory roku, zbliżającej się tak bezczelnie, szybko oraz niespodziewanie i w przeciwieństwie do większości spotykanych ludzi potrafiła dotrzeć jego podstęp. Lato kusi wiosną, miłą, przyjemną i delikatną by w końcu zadać ostateczny cios, jakim były upały nie z tego świata. Temperatury, których Kornwalijka nie była w stanie znieść a przecież trzeba jakoś żyć. I może gdyby jeździła z rodzicami na wakacje, kto wie… ale nie, nie każdy ma prawo do odpoczynku. Bo niektórzy cały lipiec i sierpień spędzają nie na plaży a w kuchni, odzianym w fartuszek i świętą cierpliwość do wyjątkowo brudnych garów oraz patelni. Dlatego też starała się na razie nie myśleć o czerwcu, a zwłaszcza o jego dwudziestym pierwszym dniu, i wyciągnąwszy koleżanki na błonia zajmowała ich i swój czas głupotami. W końcu miały czternaście lat, życie nie było poważne ani groźne a w ich głowach nie było zbyt wiele wartościowego. Tak rozpoczęły rozmowę o chłopakach. I leżały tak, wyciągnięte na trawie, nie zwracając dłużej uwagi na Meredith, która wciąż chciała się bawić. Lecz jak widać są ludzie ważni i ważniejszy, rzeczy błahe i godne uwagi, przyjaciele prawdziwi oraz tacy, których życie… weryfikuje. Okrutne słowo, ale jakże prawdziwe co musiała sobie uświadomić patrząc na kpiący wyraz oczy przykładowej Mary i przykładowej Kate. Nie możesz z nami usiąść, zdawały się mówić tęczówki, na co Mer fuknęła ze złością. Zbierając swoje graty z ziemi powstrzymywała się przed wybuchem zarówno złości jak i płaczu, który dość często ogarniał jej nic nierozumiejące czternastoletnie ciałko. Dusząc więc w sobie żal i gorycz kroki swe skierowała w kierunku mostu, mającym ją zaprowadzić do szkoły. I pewnie dalej przejmowała by się niegodnymi uwagi koleżankami, gdyby nie krzyki i odgłosy, które zaprowadziły ją w innym kierunku, niż ten obrany. Podążając za hałasem, wodzona przez niewinną ciekawość, starła się zachować ciszę. By w razie czego bezkonfliktowo opuścić miejsce zdarzenia, w którym toczyła się… No właśnie, co właściwie zobaczyła?
Grupę uczniów stojących w kółku i wrzeszczących niemiłosiernie. Dzikie zbiegowisko kotłowało się w pobliżu linii drzew okrążając kogoś kto opierając się na rękach próbował wstać z ziemi. Niedane było mu jednak zrobić cokolwiek więcej, kolejne kopniaki posyłały go z powrotem na spotkanie z twardą, szkocką ziemią ku rechotowi i ogólnej uciesze okrążających go uczniów. Brutalna zabawa trwałaby jeszcze dłużej, gdyby nie pojawienie się w pobliżu postronnego widza. Jeden ze stojących w kółko krzyknął tylko: - Spadamy! - i cała szajka spojrzała się przez ramię na dziewczynę, sprzedała leżącej na ziemi postaci potężnego kopniaka na do widzenia, aby zaraz zwiać. Kiedy ją mijali, Mere mogła dostrzec że kilku z nich jest posiniaczonych, jeden miał rozbity nos, a jeszcze inny kulał. Krótka chwila i już zniknęli jej z oczu wbiegając na most. Dudnienie ich stóp na drewnianym podłożu szybko umknęło w oddali zostawiając dziewczynę jedynie z ciszą opuszczonej części błoni, przerywaną trelem ptaków i szumem drzew chylących się na wietrze. Niedaleko przed nią ktoś leżał z twarzą ukrytą w paproci. Widać było, że to chłopak. Wystający spod jego ciała krawat zdradzał przynależność do domu Godryka Gryffindora. Jego nieproporcjonalne kończyny ruszył się lekko widocznie w próbie złapania oparcia. Łokcie i kolana zgięły się próbując dźwignąć do pionu obolałe ciało. Głowa wciąż nie podnosiła się z bujnej paprotki. Nagle ciszę przerwał kaszel, krótki ale chrapliwy. Czarne włosy chłopaka były z boku zlepione od krwi, a cała szata wyglądała jakby sturlał się ze skarpy podtrzymującej wschodnią ścianę Hogwartu. W około nie było nikogo i jedynym świadkiem tych ociężałych prób powstania była blondwłosa dziewczyna, oraz surowa sylwetka szkoły. Z paproci znów dobiegł głośny kaszel i dźwięk towarzyszący splunięciu. Głowa lekko się podniosła odsłaniając posiniaczoną twarz, rozbite, ociekające krwią wargi, podbite oko i chyba tylko nos wyglądał na nieuszkodzony. Chłopak znowu splunął czerwoną śliną wprost w paproć. Skulił głowę pod siebie wciąż będąc na czworaka. Zachowywał się jakby nie zauważył, że ktoś go obserwuje. A może o tym wiedział? Tak czy inaczej, schowana między ramionami głowa zaczęła lekko siorbać nosem i z powrotem spluwać krew. Tym razem pod siebie. Słońce grzało pięknie, dzień zapowiadał się na piękny, gdyby tylko nie ten grzmot gdzieś w oddali. Parne majowe powietrze zwiastowało burzę, która zapewne rozpocznie się na drugim końcu jeziora, aby przy sprzyjających wiatrach, po kilku godzinach objąć mokrymi ramionami błonia Hogwartu wyganiając uczniów z powrotem w mury szkoły. Postać zadrgała nieznacznie i powoli zaczynała się prostować, by po chwili znów opaść na kolana i łokcie.
Meredith nie mogła uwierzyć własnym oczom. Jej ręka bezwiednie zasłoniła usta rozdziawione w geście niewyrażalnego szoku, w odpowiedzi na tak drastyczny i brutalny widok. Nie mogła uwierzyć, że tylu chłopaków, pełnych agresji, wściekłości, uporu, okładało tylko jedną osobę, kulącą się na ziemi poza zasięgiem jej wzroku. Nie była natomiast niewidoczna dla agresorów, skoro tak szybko ją spostrzegli. Słysząc ostrzegawczy krzyk, wstrzymała na chwilę oddech. Spodziewała się, że napadną na nią całą bandą i skopią podobnie jak tę postać nieopodal. W końcu była mugolaczką - każdy wiedział, że Mer z Huffu jest córką ubogich restauratorów w Kornwalii, osób niemagicznych do piątego pokolenia. Co nie raz, nie dwa wykorzystywali, w sposób okrutny i dość dosadnie, dając tym samym poznać smak prawdziwej goryczy. Nic z tego kim była nie było jej winą, co więcej - nie zamierzała się tego wypierać, a wręcz przeciwnie. Nikt nie sprawi, że będzie ze wstydem opowiadać o swoim życiu lub rodzinie, choć często wstydziła się siebie, a dokładniej swoich słabości. Ale to już chyba inna historia. W każdym razie - gromada minęła ją, a ona choć zszokowana, starała się patrzeć na nich doń uważnie. By zapamiętać choć jedną z twarzy i… no właśnie, co zrobi? Rozważania te postanowiła odłożyć na potem, podobnie jak obawy narastające w sercu na widok tylu siniaków i podbitych oczu na raz. Ten, z kim tamci się zmierzyli był albo nieludzko silny, albo niemożliwie wytrwały. Oraz uparty, za co w każdym razie zapłacił bardzo wysoką cenę. Nie goniła ich, to nie miało sensu - uwagę swą skupiła na pobitym, który w dalszym ciągu nie wstał z ziemi. Cisza rozbrzmiewają w dzielącej ich przestrzeni zdawała się niezwykle nienaturalna, zupełnie nieadekwatna do widoku, jaki dane było obserwować dziewczynie. Widoku chłopaka, który mógł mieć nie więcej niż trzynaście lat a już poznał dobrze smak ludzkiej podłości. Przez chwilę nie śmiała wykonać najdrobniejszego ruchu, gestu mającym zdradzić jej obecność. Pozwoliła mu chwilę odpocząć - być może sama była jeszcze nieoswojona z tą dziwną, w gruncie rzeczy przerażającą sytuacją? Kto wie, co stałoby się gdyby nie ona. Na Merlina, czy to się w ogóle działo naprawdę? Podeszła do zjawy, uczęszczającej do szkoły z herbem Gryffindora na piersi, co w sumie wiele mogło by tłumaczyć. Lecz ocenianie nie przeszło jej teraz na myśl, nie tu i w tej sytuacji, bo teraz należało mu tylko i wyłącznie pomóc. Sam nie da rady dojść do zamku, był zbyt otumaniony, zakrwawiony, pobity - na tyle, że dziewczyna nie była nawet w stanie stwierdzić, czy uświadomił sobie jej obecność. Nie dbała jednak o to, bo widząc jak po raz kolejny opada bezwładnie na ziemię, poczuła bolesne ukłucie w sercu. Jako osoba wrażliwa tak ciężko było jej patrzeć na ludzką krzywdę, dlaczego przybyła zbyt późno, aby temu zapobiec? Aż do teraz stała pory nieruchomo, po części z powodu szoku a po części ze strachu, jednak jego ostatni upadek wygnał z puchoniastego serca resztki obawy. Nieważne, czy potrafi pomóc - ważne, by w końcu mu pomogła. - Nic Ci nie jest? Jak się czujesz - spytała z troską w głosie, ignorując skrzeczący głos w tyle głowy. Pomimo, że miała jedynie czternaście lat nawet ona zdawała sobie sprawę, jak głupio i niedorzecznie to brzmiało. Cześć, widziałam jak pobiło cię sześć chłopaków - nic ci nie jest? A możesz wstać, czy tylko tak udajesz. Meredith, weź się w garść. - Musimy zabrać cię do pani Pomfrey! - wypaliła po chwili, podchodząc do niego jeszcze bliżej, tym razem z przodu. Chciała zobaczyć jego twarz, oczy by z czystym sumieniem móc stwierdzić, że chociaż ją słyszy. Chociaż tyle.
Riaan van Vuuren
Temat: Re: Dokąd zaprowadza nas ciekawość Sob 27 Cze 2015, 18:13
Usłyszał obok siebie głos i właściwie dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ktoś obok niego stał. Przez sekundę przestraszył się, że mogli to być Ci chłopcy którzy go tak urządzili, ale ton i barwa głosu zdradzała, że jego właścicielką musiała być dziewczyna. Przekrzywił głowę spoglądając na nią załzawionymi oczami. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek ją widział. Niestety, ledwo słyszał swoje myśli przez ten okropny huk jaki dudnił w jego głowie, tak głośny jakby stał wewnątrz dzwonu. Jego głowa z powrotem opadła nisko dotykając czubkiem nosa liścia paprotki. Dziewczyna coś do niego mówiła, ale nie mógł skupić się na tym o co właściwie jej chodziło. Nie potrafił też przypomnieć sobie co się wydarzyło. Tak jakby natrafił na dziurę w swojej pamięci. Chłopak w końcu zacisnął dłonie w pięści i odepchnął się mocno od ziemi, świat zawirował kiedy usiadł. Rozejrzał się nieprzytomnym wzrokiem, tak jakby zupełnie jej nie dostrzegał a potem otarł okrwawione usta rękawem. Wyglądał jakby startowało go stado testrali i dokładnie tak się zachowywał. Po chwili skupił swój wzrok na sylwetce dziewczyny. W około wszystko unosiło się i opadało jakby oboje byli na statku żeglującym przez wzburzone morze, głowa chłopaka poruszała się do tyłu i do przodu, a gdyby Mer mogła spojrzeć na świat jego oczami, oprócz wcześniej opisanych zaburzeń zauważyłaby jaskrawe kolory. Zaś jej głos stałby się plątaniną przeciągłych, niskich, a także wysokich dźwięków niepodobnych do ludzkiej mowy. Jedyną sensowną myślą jaka przebiła się przez hałas i ból wypełniający sponiewierany umysł pobitego dzieciaka, była potrzeba oparcia się. Z wielkim wysiłkiem przeniósł dłonie o zdartych knykciach na swoje kolana. Ubrudzone krwią palce wymazały mu spodnie. Zamknął oczy, a jego oddech stał się wolniejszy. Nic nie szkodzi, że walka Gryfona z zawrotami głowy była daremna. Nie był jedną z tych osób, które się poddawały. Burza w oddali trzasnęła gromem, a nagły wiatr uderzył z całą siłą w Meredith, chłopaka i las za jego plecami rozpoczynając symfonię szumów i świstów. Czarne włosy pobitego na chwilę podniosły się pod wpływem dmuchawy, a jego twarz jakby się uspokoiła. Powoli na nowo otworzył oczy. Zawroty głowy ustały, pozostały tylko przejaskrawione kolory. Promienie zakrywanego stopniowo chmurami słońca padały na plecy dziewczyny nadając jej świetlistej poświaty. Jej rudoblond włosy zajaśniały pięknie złocistym kolorem, a jej koszula stała się śnieżnobiała. Oczy chłopaka rozszerzyły się nagle szeroko. Może w strachu, może w zdziwieniu, jednak szybko te emocje zostały zastąpione uśmiechem. Idealnym, szerokim uśmiechem czerwonawych zębów. Tak zwyczajnym, jakby właśnie zobaczył kogoś na kogo czekał w tym miejscu, aby rozpocząć piknik. Jego prawa ręka przeniosła się z kolana na ziemię obok niego i stuknęła w nią palcami kilka razy zachęcająco. Gest był słaby, ledwo zauważalny ale również szczery. Jaka myśl przebiła się przez mgłę zalegającą na umyśle chłopaka? To miało okazać się już za chwilę.
Meredith Walker
Temat: Re: Dokąd zaprowadza nas ciekawość Nie 28 Cze 2015, 12:12
Nie odpowiadał, dlaczego tak długo nie odpowiadał? W głowie Meredith huczało tylko to jedno pytanie, o wiele donośniej i głośniej niż huki nadchodzącej burzy. Nie zwracała ona na nią uwagi, pewnie nawet nie spostrzeże jej obecności dopóki pierwsze krople nie spadną na jej rudoblond główkę, ponieważ teraz cała jej uwaga skupiona była na Gryfonie. Czy usłyszał chociaż jej pytanie, zrozumiał co mówi? Odpowiedź znalazła w załzawionym spojrzeniu chłopaka. A potem jego głowa znowu opadła, dosyć gwałtownie i bezwładnie, zupełnie jakby zmęczone mięśnie nie miały siły jej utrzymać. Meredith miała wielką ochotę ująć jego twarz w swoje szorstkie, niestety, dłonie i z całą dozą łagodności jaką kryła zarówno jej kobieca wrażliwość jak i puchońska natura, przytulić Gryfona mocno do siebie, chociaż to takie irracjonalne. Przecież na pewno by mu nie pomogło, co więcej - zapewne pogorszyło by to jego ciężki stan. Nie trzeba mu teraz ciepła i zrozumienia, a pani Poppy. Jednak drobne serduszko dziewczyny zaatakowało jeszcze jedno uczucie. Uczucie mniej szlachetne, bardziej egoistyczne i zupełnie tchórzliwe, mianowicie - strach. Być może dlatego, że po raz pierwszy w życiu widziała prawdziwą bójkę. Być może przez widok tych wszystkich potłuczonych nosów pędzących jak burza w stronę zamku. Być może było to jego spojrzenie, pełne uczuć, które powinny być obce tak młodym ludziom. Mer miała wrażenie, że kryje się w nim zarówno zrozumienie, jak i niezrozumienie. Zawód, smutek, żal ale i złość. Bardzo gwałtowna złość, która w połączeniu z załóżmy… temperamentem potrafi zdziałać bardzo wiele niepotrzebnego zła. Krzywdy. Mimo to, pokonała w sobie te wielce egoistyczne uczucie, starając się udusić je w zarodku z całych sił. Nie lubiła w sobie tej chorowitej nieufności, która od czasu do czasu objawiała się w najmniej spodziewanych momentach. Obserwowała nieznajomego uważnie, jak gdyby z obawą o każdy następny ruch. Zachowywał się tak jakby nie wiedział co się dzieje, gdzie jest i co najważniejsze - co zrobi. Każdy z jego ruchów był zbyt gwałtowny, bezmyślny i nieprzemyślany, by nie odczuwał bólu - nawet ona to wiedziała, ta która to dwunastego roku życia pisała „magomedyka” osobno! Dlatego uklękła przed chłopakiem, wskutek napływu niezrozumiałej śmiałości i już wyciągnęła rękę by dotknąć jego ramienia. Jednak w porę się powstrzymała, widząc jakim wzrokiem patrzy tamten. Spojrzeniem, który w połączeniu z zakrwawioną twarzą najzwyczajniej w świecie napawał ją obawą. Niezrozumianą, niechcianą a jednak - obawą. Która widocznie wyparła ze świadomości dziewczyny spostrzeżenie, że ten ledwo potrafi usiąść. Obserwowała więc jego zmagania z zawrotami głowy, zupełnie nieświadoma czym one w istocie są. Sama zinterpretowała je jakie zbieranie sił na wykonanie gestu, kolejnego z serii tych głupich i nieprzemyślanych. Miała tylko nadzieję, że nie pożałuje przełamania bliskości, na jakie się odważyła. Zagadała więc, nieśmiało ale dosłyszalnie, chcą upewnić się co do zamiarów chłopaka. - Halo? Słyszysz mnie, jak się czujesz? - spytała z troską, choć w jej głosie dało się wyczuć obawę. Którą wiatr, który nagle potargał jej ułożone rudoblond loki jeszcze tylko spotęgował. Zimny podmuch zaatakował ich oboje, niosąc w stronę Mer zapach ciepłej krwi. Gdyby w pobliżu czaił się jakiś wampir, byliby łatwym łupem. Ona przestraszona, on otumaniony. Siedzą na polanie i czekają na burzę stulecia, wsłuchując się w symfonię szumu liść i drzew. Czy istnieje bardziej idealna okazja? Wiatr zwrócił spojrzenie Meredith w stronę lasu, którego nagle również zaczęła się obawiać. W końcu był Zakazany, jak to mówił Dumbledore, z jakiegoś powodu. Która w ogóle jest godzina, kiedy jest zmrok i do której otwarte są drzwi szkoły? Czuła jak racjonalizm pakuje walizki i już zmierza ku wyjściu z jej głowy. Po chwili odwróciła wzrok, przerywając tym samym kontakt wzrokowy ze wszystkimi-możliwymi-potworami-puszczy spojrzenie swe kierując ponownie na chłopaka. Którego twarz zmieniła się, tak szybko, nagle i niespodziewanie. Teraz widniały na niej ślady spokoju, stanowiące przedziwnie połączenie wraz z podbitym okiem i zakrwawioną skronią. Można rzecz, że przerażające. Gdy ujrzała jak szeroko otwiera oczy, gdy zauważyła ten makabryczny uśmiech na twarzy, znieruchomiała. Jak dobrze, że siedziała już na ziemi, inaczej na pewno by spadła i nie była w stanie wykonać żadnego gestu, zupełnie tak jak teraz. Co on zamierzał zrobi, jak się czuje, czy już ją rozumie? Niepewna tego wszystkiego, posłała mu blady uśmiech, który jednak nie był w stanie przełamać przerażenia w oczach. Chłopak zaprosił ją gestem, by usiadła koło, na co ona spięła jeszcze mocniej mięśnie. Nic jej nie ruszy z bezpiecznego miejsca naprzeciwko, może o tym tylko zamarzyć. Przynajmniej dopóki się nie odezwie, nie ma na co liczyć. Dlatego przegryzła w zakłopotaniu wargę, wstydząc się własnych lęków. Coś jednak należało by chyba zrobić, pomyślała z rezerwą i po chwili zawahania sięgnęła po torbę, którą cały czas miała przy sobie. Wyjęła z niej różdżkę, po czym położyła worek na miejscu wskazanym przez chłopaka. Aby widok tej pustki nie drażnił tak jej oczy. Zwilżyła spierzchnięte wargi, zanim przywołały odpowiednie zaklęcie. - Aquamenti - mruknęła, wyjmując z kieszeni uniformu bawełnianą chustkę. Pachnącą wrzosem rodem z Kornwalii, czysto i świeżo. Zmoczyła materiał zimną wodą i z nieśmiałym uśmiechem podała ją chłopakowi. - Jak się czujesz? - spróbowała zagaić raz jeszcze. Odgarnęła rudoblond loki za ucho i spojrzała nieśmiało w Riaanowe tęczówki.
Riaan van Vuuren
Temat: Re: Dokąd zaprowadza nas ciekawość Sob 04 Lip 2015, 01:34
Ładnie się uśmiecha, pomyślał, widząc jak dziewczyna nieśmiało odpowiada na jego uśmiech. Jej pierwsze pytanie znowu zniknęło w huku w jego głowie, na co Riaan zareagował ze smutkiem. Chciał usłyszeć jej głos. Czemu mu się nie udaje? Dlaczego wciąż nie może skupić się na swoich myślach, tylko wciąż głowę wypełniał mu ten okropny dźwięk? Niski i bez sensu. Nagle doszło do niego, że on cichnie. Im więcej myślał, skupiał się na czymś, tym huk znikał. Popatrzył na jej dłonie, skupiając się na tym co robi. Obserwował jak w miejscu, na które wcześniej pokazał dziewczyna położyła worek. Przypomniał sobie, że przed chwilą, w jakimś nagłym i mocnym przypływie chęci pragnął aby usiadła obok niego. Ale teraz, odczuwając dziwną satysfakcję z oglądania każdego jej ruchu i powoli wracającej sprawności Riaan cieszył się że nie skorzystała z jego propozycji. Coraz mocniej skupiał się na każdym jej ruchu, analizując wszystko. Z każdą sekundą czuł się pewniej. Na tyle, że kiedy podała mu chustkę powoli wyciągnął rękę i odebrał ją od niej. Kawałek materiału był mokry. Od tej informacji zakręciło mu się w głowie, a trochę mgły zalegającej na jego rozsądku ustąpiło. Ścisnął chustkę w dłoni. Poczuł jak prąd przebiega po jego ramieniu, aby nagle wylądować w palcach. Bolało, ale to dobrze bo huk ustępował. Przyłożył sobie ją do twarzy, a zapach na sekundę go oszołomił. Nigdy wcześniej nie czuł takiego zapachu. Riaan nie zwiedzał Wielkiej Brytanii. Dla niego ta zimna wyspa ograniczała się do trzech miejsc: Montrose, Londynu i oczywiście Hogwartu z okolicami. Nie było tutaj w pobliżu wrzosowiska, zresztą chłopak nawet nie wiedział jak takowe wygląda i jaka roślina na nim rośnie. Zapach był delikatnie słodki, świeży i kojarzył mu się z wiatrem. Tkwił przez chwilę bez ruchu z nosem w chustce, z zamkniętymi oczami. Nauczony korzystania ze wszystkich zmysłów Riaan czuł, że ten zapach wypchał z głowy otępienie. Nagle wszystko wróciło do normy, silny organizm chłopaka przynajmniej na chwilę stłumił objawy wstrząśnięcia mózgu. Głos Meredith wraz z jej drugim pytaniem trafił do jego świadomości. Nie mógł sobie wymarzyć lepszego pierwszego dźwięku po powrocie z krainy otępienia. Potem nastąpił uroczy gest odgarnięcia włosów, który wywołał na jego twarzy uśmiech. Popatrzył w jej brązowe oczy odwzajemniając spojrzenie i przechylił lekko głowę w prawo jak na każde zwierze przystało. Brązowe tęczówki dziewczyny przypominały mu spojrzenie lwa, kiedy pierwszy raz spotkał się z jednym sam na sam. Oczy króla zwierząt były wtedy równie przerażone co jej teraz. Tak jak wtedy dla zwierzęcia, tak i teraz dla niej, Riaan był nieszkodliwy. Szczególnie wobec kogoś kto prawdopodobnie uratował mu skórę. Jeszcze chwila kopania i naprawdę straciłby świadomość już na zawsze. Miał wielki dług u Meredith. - Dziękuję. - zebrał się w końcu, aby zachrypniętym głosem wycisnąć z siebie jedno słowo. Nawet potężna chrypa nie zagłuszyła jego śmiesznego akcentu. - Czym pachnie ta chustka? To naprawdę śliczny zapach. - Wystrzelił potem nie odpowiadając na pytanie. Tak jakby zupełnie o nim zapomniał. Otarł delikatnie twarz i oddał chustkę dziewczynie. Chłopak wyglądał dużo lepiej z wytartą twarzą, nie sprawiał wrażenia aż tak bardzo uszkodzonego i nawet patrzył na nią żywiej. Przejaskrawienie kolorów zostało delikatnie stłumione, dlatego padające na plecy dziewczyny słońce przestało nadawać jej anielskiej poświaty. I pomyśleć, że przez chwilę naprawdę pomyślał że na pomoc przybył mu prawdziwy anioł. - Jestem Riaan. - powiedział wciąż wpatrując się w jej oczy. Nie mógł, po prostu nie mógł oderwać od nich wzroku. Burza jeszcze nie nadeszła, a już czuł się jakby walnął w niego piorun. I to bynajmniej nie z powodu rozległych uszkodzeń jakie zebrał podczas bójki. Praktycznie już o niej zapomniał, jego pamięć urywa się w momencie, kiedy upada na ziemię i jedyne co pamięta później to widok tej dziewczyny siedzącej przed nim, z anielską poświatą wokół siebie. Jak pragnął, aby znowu podała mu swoją chustkę. Mógłby wtedy sprawdzić, czy jest realna, czy nie jest czasem jakimś tylko omamem. I nawet zimny przedburzowy wiatr nie potrafił odciągnąć go od patrzenia w jej oczy. Z niekonkretnych myśli opisujących każdy jej ruch przeszedł na zupełną pustkę i właściwie nie potrafił określić co się z nim dzieje. Nie miało to nic wspólnego z pobiciem, bo jak powiązać jakieś dziwne ciepło, które wypełnia mu brzuch, dreszcze na plecach i suchość w ustach z oberwaniem z buta w głowę? To nie był jego pierwszy wstrząs mózgu, to nie były jego objawy. Uśmiechnął się głupkowato bez najmniejszego sensu.
Obserwowała z uwagą każdy jego gest, ruch oraz spojrzenie. Oraz z nieustającą obawą, jak na ironię, bo chłopak był przecież zupełnie niegroźny. Pobity, otumaniony, skopany i poniżony - gdyby Meredith cechowało jakiekolwiek okrucieństwo (takie jakie posiadają niektóre jej ślizgońskie koleżanki, o czym wiedzieć nie mogła) można by zadać sobie pytanie kto tu powinien się kogo bać. I chociaż jej lęk był zupełnie irracjonalny, o czym wiedziała, był także zupełnie realny. Młoda dziewczyna nie spotkała się nigdy wcześniej ze spojrzeniem podobnym do wyrazu oczu Gryfona, wyrażającym tyle uczuć. Pierwotnych, gwałtownych, nieokiełznanych. Nieograniczonych sztywnymi normami, tego co powinno się robić albo czuć wobec danych ludzi w danych sytuacjach. O nie, miała zupełnie inne wrażenie, zupełnie jakby każdy z tych gestów był szczery, wymuszony i prostolinijny - począwszy od uśmiechu a na przekrzywieniu głowy skończywszy. Co napawało ją zarówno fascynacją jak i niezrozumieniem. A co za tym dalej idzie - lękiem, bo zazwyczaj boimy się tego, czego nie pojmujemy. Trwała więc w tym swoistym poczuciu niewygody, czując się niejako na celowniku. Starała się go obserwować w miarę dyskretnie, spłoszona intensywnym spojrzeniem brązowych tęczówek, które z kolei patrzyły na nią nieco bezczelnie. Dlatego ulgą dla niej był moment, gdy chłopak skrył twarz w dłoniach, wycierając krew w nieskazitelnie białą chustkę. Był to dziwny widok, zupełnie obcy, abstrakcyjny i nierealny. Tak jakby to nie była jej rzecz, tak jakby nie ona uczestniczyła w tym całym wydarzeniu. Czuła się zupełnie jak widz patrzący z góry, oczekujący w zniecierpliwieniu na następny ruch. Chłopak w końcu odzyskał świadomość, przynajmniej częściowo, co zdołała wyczytać z jego spojrzenia. Równie bezpośredniego co poprzednie, chociaż w tym w przeciwieństwie do innych, Meredith zdawała się widzieć wdzięczność, w gruncie rzeczy całkiem logiczną. Dla osoby trzeźwo myślącej, którą w owej sytuacji niewątpliwie nie była. Dlatego też nieco bezradnie, nadal zupełnie nieśmiało zasznurowała wargi w uśmiechu. Tylko tyle była w stanie zrobić. Słysząc jego zachrypnięty głoś, ten dziwny akcent nie odezwała się ani słowem komentarza. Ta pierwsza i najgorsza chwila chyba już mijała. Ten przedziwny moment, gdy czas zdaje się stawać w miejscu, światło zanikać a każdy cień wydłużać niemiłosiernie szybko. Aż w końcu zostajesz ty i ta osoba, obcy lub nieznajomy, który bez konkretnej przyczyny napawa Cię strachem. Tylko dlatego, że go spotkałeś i przez to, że jesteście sami. Oraz dlatego, że być może wydaje się trochę nieprzewidywalny. - Domem - mruknęła po chwili, potrzebnej na zebranie myśli. Ogarnięcie sytuacji, okoliczności czasu i miejsca ich spotkania - To znaczy, wrzosem. Pochodzę z Kornwalii, tam wszystko pachnie wrzosem - dodała, przyglądając się mu uważnie. Znowu czuła na sobie ten bezwzględny wzrok, jednak teraz była niepewna. Czy chłopak jest świadomy tego jak na nią patrzy, czy też nie. Przyjęła od niego chustkę, ubrudzoną krwią i ziemią, czym się jednak nie przejęła. Machnęła różdżką rzucając ukradkowe chłoczyść, po czym raz jeszcze zmięła ją nieporadnie w rękach. Nie wiedząc co w gruncie rzeczy powinna z nią zrobić, nie mówiąc już o tym, co powinna zrobić z chłopakiem. Który wyglądał o wiele lepiej, zupełnie niepodobnie do ofiary całkiem niesprawiedliwej bójki. - Meredith - mruknęła przyglądając mu się o wiele częściej, śmielej, z nieskrywaną już ciekawością. Przy czym starała się nie spłonąć rumieńcem, nie zwracać uwagi na sposób w jaki on na nią patrzy. I choć tak często oddawała się intuicji, odczuciom oraz wszystkim pochodnym tego, czego wystrzega się zdrowy rozsądek w głowie jej huczało - racjonalność. Mer nie znała się na magomedyce, nie wiedziała całego przebiegu wydarzenia, nie znała objawów urazów wewnętrznych. A co jeśli mu się coś stało? Ciekawość, pierwszy stopnień do piekła. Ta dziwna fascynacja a może przede wszystkim szczera troska o losy nieznajomego? Meredith zbliżyła się do chłopaka i przełamując wrodzoną niechęć do kontaktów fizycznych z kimś innym niż przytulaśną Jolene Dunbar oparła wierzch dłoni o czoło chłopaka. Sprawdzając czy nie ma gorączki. - Riaan, musisz iść do skrzydła szpitalnego. Ja nie wiem co oni ci zrobili, ja… - urwała, gubiąc gdzieś po drodze słowa - Jak się czujesz?
Nadal intensywnie wpatrywał się w jej oczy, a kiedy poczuł jak nagłe ukłucie bólu wstrząsa jego płucami przerwał spojrzenie, kaszlnął zasłaniając usta. Jego dłoń pokryła się krwią, a on bezpardonowo wytarł ją sobie w koszulę, w myślach żałując że oddał jej już tę pięknie pachnącą chustkę. Właściwie to zdziwiło go jak skrupulatnie podeszła do pozostawionego brudu i sprytnie, od razu ją wyczyściła. Ile można było nauczyć się z tak prostego i zwyczajnego gestu? Naprawdę wiele. Obraz tego kim była dziewczyna która go uratowała, stawał się coraz bardziej wyraźniejszy. Splunął śliną zmieszaną z krwią gdzieś obok, z dala od nich, oczyszczając tym samym gardło z resztek metalicznego smaku. Na jej odpowiedź o domu zareagował kiwnięciem głowy, jakby bywał w Kornwalii wielokrotnie. Oczywiście nigdy tam nie był, a jego podstawowa wiedza geograficzna podpowiadała mu że było to gdzieś nad morzem, na południu Wielkiej Brytanii. Ciekawe jak tam było, jeśli tak ważne było dla niej zachowanie zapachu swojego domu. Na pewno wspaniale, jeśli wszystko pachniało właśnie w ten sposób. Może to było wstrząśnienie mózgu, ale chyba nigdy wcześniej nie wąchał czegoś tak pięknie pachnącego. Taki właśnie był Riaan. Żył wszystkimi zmysłami równocześnie. Zwykli ludzie mieli w zwyczaju przedkładać wzrok ponad wszystko inne, przez swoje wychowanie musiał używać węchu, dotyku i smaku równie ekstensywnie. I wyszło mu to na lepsze, dzięki temu zapach chusteczki stał się dla niego czymś niesamowitym. Meredith. Tak miał na imię anioł, który przybył mu pomóc. Nie potrafił się powstrzymać przed tym porównaniem, nie miał śmiałości wypowiedzieć go na głos, bo brzmiało bardzo źle. Jakby chciał z nią flirtować, a tego po prostu nie umiał i nie chciał robić. Zresztą, już teraz czuł się jakby piorun nadchodzącej burzy strzelił go między oczy. I to uczucie nie miało nic wspólnego z tym, że wcześniej został co najmniej kilka razy razy kopnięty w głowę. Wiązało się to z dziwnym zbiegiem okoliczności, w którym światło oświetliło postać Meredith upodobniając ją do aniołów, o których tak często opowiadała mu matka kiedy był malutki, akurat wtedy kiedy potrzebował pomocy takiego anioła. A w zbiegi okoliczności nie wierzył. Katanga zbyt mocno wbijał mu to do głowy, że jeśli coś się wydarzyło to ma to jakiś cel i tylko duchy wiedzą co takiego jest każdemu pisane. Możliwe, że gdyby nie Meredith jedno kopnięcie w głowę za dużo i już by się nie obudził. Czuł wobec niej coś takiego, co wykręcało jego wnętrzności w każdą stroną i przyprawiało o drżenie rąk. Nie potrafił określić, czy to niesamowita wdzięczność, czy może coś innego. Nie wiedział zbyt wiele o uczuciach, szczególnie o takich skomplikowanych jak to, które właśnie się urodziło w jego poobijanej klatce piersiowej. Wciąż patrzył się w jej oczy, jakby miał ochotę dojrzeć w nich coś nowego i wiedział, że tak na pewno się zaraz stanie. Kolejna myśl przebiegnie przez tę głowę skrytą w rudo-blond lokach i zdradzi swoją treść jego czujnemu spojrzeniu. Nagle zobaczył właśnie taki błysk, zbyt szybki aby mógł go zrozumieć. Jej dłoń spoczęła na jego brudnym czole, ten prosty gest, który w mig pojął, przyniósł ze sobą niesamowitą reakcję. Poczuł nagle, że jego twarz płonie gorącem, a po plecach przeszedł mu dreszcz. Jej dłoń była zimna, ale nie dawała mu ukojenia. Gdyby Meredith znała Riaana wiedziałaby iż ten nie myśli zbyt wiele przed zrobieniem czegoś. On po prostu robi. Dlatego, kiedy tylko skończyła mówić, chłopak położył swoją dłoń na jej i delikatnie ścisnął ukrywając jej mniejszą dłoń w swojej. Nagły wystrzał dreszczy promieniujących do głębi jego ciała o mało nie wprawił go całego w drżenie. Tylko silna wola powstrzymała go przed wzdrygnięciem się. Szorstkość jej dłoni przyjemnie podrażniła go wysyłając do jego mózgu kolejne przyjemne fale ciepła i dreszczy. Odciągnął ich dłonie od jego czoła. - Nie wiem. Źle i wspaniale. Dziwnie i normalnie. - Obolałe ciało, rozcięcia i wstrząśnięty mózg przestał mu przeszkadzać. Nie czuł już żadnej z tych rzeczy. Właściwie to nie czuł aktualnie nic innego, nawet swojego ciała, tylko jej dłoń w swojej dłoni. O co tu wszystko chodziło? Nie wiedział nic, najchętniej uśmiechnąłby się i odleciał w górę jak balonik. I tak zrobił. - Wrzos to kwiat? - zapytał szczerząc się do niej bez sensu. W tym momencie był już wysoko, wysoko w górze i jakby teraz ktoś go zapytał kim chciałby zostać w przyszłości to odpowiedziałby, że wrzosem, aby Meredith mogła zamknąć go w chusteczce i nosić już zawsze, przypominając jej o domu, który na pewno był piękny. Potem znowu kolory wróciły do swoich przejaskrawionych wybryków, tym razem mieszając mu również kierunki. Na chwilę wrócił na ziemię i siedział teraz do góry nogami, aby zaraz potem odlatując zamknąć oczy i zauważyć, że w ciemności pojawił mu się kolaż witraży wszelkich kolorów, od różowego po jasny żółty. Otworzył oczy z powrotem i znowu wylądował na ziemi, wciąż trzymając jej dłoń w swojej, przypisując Meredith wszystkie te niesamowitości, które przed chwilą go spotkały. Uśmiechnął się do niej, życzliwie czekając na odpowiedź. Właściwie to nie przestawał się uśmiechać, a dla niej mógłby sobie wyciąć na twarzy uśmiech i malować się jak klaun wiecznie uhhuhuhhahahahahany. Zawroty wróciły, ale miał je gdzieś. Przed nim siedział anioł, który przyleciał z nieba specjalnie aby mu pomóc. Na dodatek, wywoływał w nim te wszystkie uczucia, jakich nigdy wcześniej nie doświadczył, ba! nawet nie umiał nazwać.
Resztki głupiego, niedorzecznego strachu zostały wygnane z jej głowy po tym, co ujrzała. Widok chłopaka kaszlącego i plującego krwią bardzo ją dotknął, w końcu była niezwykle wrażliwa na ludzki ból oraz krzywdę. A Riaana musiało to boleć, był poszkodowany i siłą rzecz Meredith było żal Gryfona, choć spodziewała się, że to ostatnia rzecz jakiej pragnął. Może i bywała naiwna ale nie głupia - wiedziała jak działają chłopcy, w jej wieku, starsi, młodsi. Szczególnie podczas bójek, tych nieudanych. Nie dość, że ich męskość ucierpiała w wyniku przegranej to jeszcze mają się dać pocieszać przez roztkliwione dziewczynki? Niektórym się to nie podobało a Riaan, pomimo młodego wieku, wyglądał właśnie na takiego. Miejmy nadzieję, że Mer tym go nie urazi, że chłopak zrozumie jej chęć noszenia pomocy. Której w gruncie rzeczy może i nie potrafi nieść ale będzie się starać. Pomimo drżących rąk, szybko bijącego serduszka i płowych (już od dłuższej chwili, niestety) rumieńców na twarzy z całych sił postara się zachować zimną krew i doprowadzić chłopaka do kogoś, kto go poskłada. Co z tego, że nie wyglądał aż tak źle - kto wie, czy nie ma złamanych żeber? Czy on w ogóle potrafi wstać? Dziewczyna zbladła jak ściana, gdy zrozumiała, że pewnie nie jest nawet w stanie go podnieść. Obserwowała go więc dalej, szeroko otwartymi oczętami, spijając nimi chciwie każdą z oznak świadczącą o stanie jego zdrowia. I pomimo wcześniejszych chęci i zamiarów miała kompletną pustkę w głowie. Jak zwykle w takich przypadkach dała się unieść chwili. Emocjom, które wyczytała z brązowych tęczówek. Adrenalinie buzującej w krwi no i przeczuciu, że napotkany chłopak nie jest jedną z tych bezimiennych, przeciętnych jednostek spotykanych na korytarzu. Intuicja, którą tak często ją przecież zwodziła zdawała się podpowiadać, że to początek nietypowej i bardzo ważnej znajomości w jej życiu, choć pewnie to tylko złudzenie. Bo gdy Riaan odzyska trzeźwość umysłu najpewniej zapomni ją po tygodniu, wypełnionymi co prawda życzliwymi uśmiechami oraz podziękowania, ale to w dalszym ciągu zaledwie siedem dni. I jakkolwiek smutno to nie zabrzmi, właśnie taka myśl przeszła jej głowę. Co o dziwo ją samą przeszyło nutą goryczy. A przecież w ogóle go nie znała co więcej - przed chwilą się go bała - dlaczego więc teraz chłopak tak łatwo wzbudził jej zaufanie, swoistą sympatię. Nie tylko żal miał w tym swój udział, czego w sumie nie uświadomi sobie jeszcze przez wiele długich lat. Jednak pomimo całego wysiłku, jaki doń wkładała, nie była w stanie go rozszyfrować. Szczerze powiedziawszy nawet gdyby w jakiś sposób ta czternastoletnia dziewczyna posiadła umiejętność legimencji, nie wiedziałaby jak zareagować. Nieznająca świata Mer nie spodziewała się po tak młodym chłopaku nawet połowy myśli, które przemknęły przez jego głowie w ciągu tych paru chwil intensywnego spojrzenia. Nie, ona zbłąkany wyraz oczu Riaana postrzegała jedynie jako wynik pobicia i jego następstwa - otumanienia. I gdyby ktoś kiedykolwiek powiedział jej kiedyś, że została porównana do anioła, uciekłaby z rumieńcem na drugi koniec świata. To nie były odpowiednie słowa dla tego typu dziewczyny, to nie była nawet sytuacja, której umiałaby podołać. Choć miała w sobie wiele ciepła, dobroci oraz miłych chęci brak jej było siły i pewności siebie. Wiedziała, że musi teraz dla dobra ich obojga przejąć inicjatywę i wziąć się w garść, a jednak. Nie potrafiła. Najpierw te spojrzenia a teraz to. A zaczynała tak dobrze, od prostego, mechanicznego, rzeczonego gestu - miał jej pomóc a nie komplikować tę całą sytuację. Nic dwuznacznego, zwykłe sprawdzenie czy nie ma gorączki. Pomimo tego jak bardzo była nieśmiała i jak często unikała zbliżania się do obcych - zrobiła to, dla niego. Z powodów, których być może teraz nie rozumiała - ciekawość, fascynacja, troska, niepotrzebnego się pozbyć. W momencie, gdy chłopak złapał jej rękę, zadrżała mimowolnie. Był to dotyk wielce niespodziewany, choć nie mogła jednoznacznie stwierdzi, że był nieprzyjemny. - Jak to wspaniale, jak źle? Riaan, uspokój się, odetchnij. Zabiorę cię do zamku, dobrze? - mruknęła, nie wierząc w siłę swoich słów. Jest z nim gorzej, niż się spodziewała - jakie wspaniale? Jakie normalnie? Choć intuicyjnie wyczuwała, że ma to większy związek z jej dłonią niźli z przebytą bójką, postanowiła je zignorować. Nic już tego wszystkiego nie rozumiała, jedyne co jej pozostało to iść za tym dziwnym, niespodziewanym biegiem wydarzeń. - Tak, wrzos to kwiat. Jest taki, fioletowy, bardzo ładny… Riaan, jak się czujesz?
Bum. Znowu wrócił na ziemię, a szalone myśli, zaburzenia równowagi i wzroku przeszły jak ręką odjął. Wzdrygnął się przez zimny wiatr, który wreszcie poczuł. Nie czuł już euforii napędzanej przez jego uszkodzoną głowę. Pozostał tylko ból i nagłe mdłości, które zastąpiły okrutne zwidy zmieniającego brutalną rzeczywistość w coś ulotnego. Na szczęście ona też nie zniknęła. Meredith. Jak dobrze, że nie okazała się być tylko jednym z wielu omamów sprzed chwili, wtedy zostałby pewnie w tym miejscu czekając na tę wielką burzę, aby przyszła i zalała go, może utopiła, potraktowała piorunem, byleby tylko zmiotła go z tego miejsca. Nie czuł się upokorzony tym, że pobiła go grupka ludzi. Gdyby to on zaczął tę bójkę, wtedy może. Teraz to nie było wyzwanie. Sześciu na jednego, wszyscy gotowi porozkładać go na czynniki pierwsze, nie pamiętał nawet czy się odgryzł. Jedyne co świtało mu w głowie na temat wydarzeń sprzed kilku minut to to, że zanim upadł dostał naprawdę wiele razy. Potem już przestał się skupiać na tym co się dzieje i jego świadomość odpłynęła gdzieś daleko izolując go od bólu, ale pozostawiając przytomnym. Tak jakby schował się w sobie. - Zaraz. - powiedział spokojnie i puścił z niechęcią jej rękę. Raz był gadatliwy, raz cichy. Ból głowy i mdłości zamykały mu usta, euforia i omamy mu je otwierały. Nieważne jak bardzo chciał przeprosić za to Meredith, po prostu nie potrafił otworzyć teraz ust. Oparł się dłońmi o ziemię między nimi i powoli zaczął się podnosić. Nogi mu się chwiały, plecy drżały, na twarzy wystąpił pot. Ciężki krople skapywały z jego czoła, ale centymetr po centymetrze unosił się, aż w końcu zgarbiony i zmęczony oddychając ciężko, stanął o własnych siłach na nogach. Odwrócił się i ruszył chwiejnie, acz zdecydowanie krocząc w stronę Zakazanego Lasu. Przestąpił przez paprotkę, szurał nogami, aż w końcu dowlekł się do linii drzew. Oparł się o jedno z nich, schował głowę za nim, tak aby Meredith niczego nie widziała i zwymiotował. Mdłości wykręcające jego wnętrzności nagle ustały. Był lżejszy, a przeczucie że omamy i zaburzenia zniknęły wypełniło jego znękany umysł. Ból co prawda nie ustąpił, był nawet potężniejszy niż wcześniej ale Riaan wraz ze spojrzeniem w głąb lasu zdał sobie sprawę, że musi jakoś odpłacić się Meredith za tę pomoc. Najlepiej teraz, kiedy droga w to miejsce była prosta i krótka. Burza była coraz bliżej, ale powinni zdążyć za nim się zacznie. Odwrócił się w stronę, z której przyszedł. Tam gdzie podejrzewał, że znajdzie dziewczynę wraz z jej rudoblond lokami i pięknymi oczami. Odetchnął z ulgą wciąż obawiając się, że była tylko omamem. Uśmiechnął się do niej. - Czuję się lepiej i zanim pójdziemy do pani Pomfrey chciałbym Ci coś pokazać. To niedaleko stąd, w lesie. Żaden człowiek oprócz mnie tam się nie pojawia, to naprawdę niezwykłe miejsce. - złapał się mocniej drzewa. Mdłości w końcu pozwoliły mu normalnie mówić, bariera zniknęła. Spuścił wzrok i zaczął mówić trochę ciszej, ale wciąż wystarczająco głośno aby go usłyszała. - Chcę Ci się odpłacić za Twoją pomoc. Za to, że nie przeszłaś obok, że zwróciłaś na mnie uwagę. - Nikt nie zwracał na niego uwagi, nie miał przyjaciół, a znajomi zawsze mieli kogoś wyżej od niego w swojej hierarchii dlatego często zostawał osamotniony. Jego ojciec wolał od niego quidditcha, jego matka wolała uciec od męża, niż wytrzymać wszystko dla swojego syna. Nawet podczas bójki był osamotniony. A teraz nagle, ktoś się nim zainteresował. Riaan nie wierzył w przypadki, był ku ich spotkaniu jakiś cel przeznaczenia. - Zależy mi na tym, ponieważ ten widok to najcenniejsza rzecz jaką mogę Ci zaoferować. Proszę. - wyciągnął do niej rękę i podniósł wzrok. Miał łzy w oczach, ale sam nie wiedział skąd one się tam wzięły. Nie był smutny, tylko szczęśliwy. Człowiek płacze ze szczęścia?
Meredith Walker
Temat: Re: Dokąd zaprowadza nas ciekawość Czw 13 Sie 2015, 11:59
Szła więc, a raczej płynęła w prądzie wszystkiego co się działo a działo się zbyt wiele w zbyt krótkim czasie, by była w stanie to ogarnąć. Zrozumieć bądź zareagować w jakikolwiek sensowny sposób. Najpierw na potok słów (skoro już o wodzie mowa) z ust chłopaka, który dość dosadnie jeszcze odczuwał skutki bójki, tam na górze - w głowie. Złożony z dość nieskładnych nie-odpowiedzi na zadawane pytania, uznawanych teraz przez Meredith za zrozumiały w tej sytuacji bełkot. A potem? Głucha cisza, przerwana zaledwie dwoma sylabami. I jeszcze to nagłe złapanie za rękę - naprawdę ciężko stwierdzić, które z tych trzech rzeczy najbardziej poruszyło młodą dziewczynę. Co sprawiło, że i ona straciła teraz głowę, do reszty. Zapominając o powinnościach, obowiązkach, o skrzydle szpitalnym, pani Pomfrey. O zamku pełnym ludzi, którego sylwetka zarysowana między chmurami wydawała się równie rzeczywista co wczorajszy sen. Oraz o tym, że gdzieś niedaleko stąd inni prowadzą całkiem zwyczajne życie, wolne od porywistych burz huczących nad głową czy też krwawych bójek, których przypadkiem jesteś świadkiem. Co jest nudą, swoją drogą, z którą normalni ludzie żyć nie potrafią. Dlatego też poddała się temu wydarzeniu bezwiednie i całkowicie, a fakt ten zdradzały między innymi oczy. Ufne, migdałowo-piwne oczęta patrzyły na Riaana z nieskrywaną ciekawością, z niespotykaną na co dzień troską. Obserwowały każdy z grymasów, który przemknął przez twarz chłopaka, nie do końca uświadamiając sobie co mogą one oznaczać. Ale to już nawet nie było ważne, ważny było to aby… nie czuł już bólu. Tak, chyba to dosadnie poczuła teraz dziewczyna, obserwując jak Riaan chwiejnie staje na nogi. Nie łudziła się, że czuje się lepiej - nie dopuszczała nawet myśli, że sam doszedłby do siebie. Potrzebował jej, czy tego chciał czy nie co sprawiło, że na jej twarzy pojawił się lekki rumieniec. Wstydu, bo myśl ta była wielce egoistyczna. Bo dostarczyła jej, wiele przyjemności, choć nie powinna bo chodziło o chęć zapewnienia jego dobra. Wcale nie ponaglana jedynie pomocnym oraz uczynnym serduszkiem Puchonki, o czym przekonać się będzie mogła dopiero za parę lat. Być może. W każdym razie - Meredith obserwowała poczynania młodszego Gryfona, jego walkę z uciśnionym żołądkiem i wirującym błędnikiem odziana w najniewinniejszą z min, jakie skrywała w repertuarze. Z wyrazem twarzy okazującej o wiele więcej troski niż można by się spodziewać od nieznajomej, niosącej podstawową pomoc. O nie, jej mina mówiła o uczuciach znacznie głębszych niż zwykły altruizm a przynajmniej o zalążku owych uczuć. Wystraszona o jego los, o jego samopoczucie podniosła się z ziemi dopiero gdy usłyszała jego głos. Brzmiący o wiele mocniej i pewniej, niż można by się spodziewać po kimś, kto przed chwilą nie był w stanie ustać na nogach. Chłopak był silny, przemknęło jej przez myśl chwilę zanim dotarł do niej sens wypowiadanych słów. - Do lasu? - spytała szczerze zdziwiona. Dlaczego chciał iść akurat tam i co cennego mogły skrywać drzewa, których bało się tak wielu (nawet dorosłych) czarodziei - Jest powód, dla którego nikt nie chce tam chodzić - wybąknęła cicho, spoglądając z obawą na ciemny las. Przypominając sobie mgliście strach sprzed paru chwil, strach przed wampirami oraz wiatrem, o którym dzięki towarzystwu chłopaka zdążyła już zapomnieć. A także dzięki temu samemu czynnikowi, nie zdołała go w sobie ponownie wzbudzić bo teraz czuła, że nie ma się czego bać. Riaan wiedział co robi. - Ja… - mruknęła cicho, niby tonem sprzeciwu a jednak - doskonale wiedząc, że nie przystanie teraz na „nie”. Nie po prośbie skrywanej w czekoladowych tęczówkach, nie po pełnym szczerych intencji „proszę”. Nie potrafiłaby bo poczuła się… naprawdę potrzebna. Pierwszy raz od dawna. - Dobrze, pójdę z tobą. Ale potem dasz mi sobie pomóc, dobrze? - spytała, wyciągając do siebie szorstką dłoń. Nie lubiła dzielić się jej dotykiem, robiła to tak niezwykle rzadko. Ale nie potrafiłaby odmówić Riaanowi, który miał dosłownie łzy w oczach. Czy zrobiła coś źle, dlaczego ona płacze? Uśmiechnęła się nieśmiało, chcąc go w jakikolwiek sposób rozweselić, rozchmurzyć to jakże młode a jednak potwornie smutne oblicze. Chcąc dostrzec choćby iskrę radości w oczach, które chyba widziały już zbyt wiele smutku, które powstrzymały zbyt wiele łez. Albo rozciągnięte w uśmiechu wargi, te które wielokrotnie sznurują się w celu powstrzymania zbyt ostrych słów. Uścisnęła mocniej rękę, której knykcie permanentnie bielały, od zaciskanych pięści. Czego była teraz prawie pewna, czując się jakby znała Riaana nie od dziś. Dlaczego? No cóż, doskonale wie co, co to znaczy skrywać uczucia. - Prowadź.
Riaan van Vuuren
Temat: Re: Dokąd zaprowadza nas ciekawość Pią 14 Sie 2015, 03:03
STOP (tak na wszelki wypadek)
Życie każdego trzynastolatka powinno być przeciętne i tak mierne, że powinno wprowadzać go w zakłopotanie że nic się w nim nie dzieje. Powinien marzyć o czymś ekscytującym, innym od zbierania kart czekoladowych żab, żartach z kolegami i nauki do egzaminu z eliksirów. Nieprzeciętny, a raczej nieprzeciętnie doświadczany przez życie trzynastolatek wiedząc jak wiele bólu, oraz rozczarowań niesie ze sobą "coś ekscytującego", marzył o miernym i przeciętnym życiu. I tak będą się ganiać w swoich pragnieniach, nigdy nie mogąc się wymienić. Bo nie da się przestać być przeciętnym, nie da się przestać być przeklętym. Bo tylko urodzenie zmieniało wszystko. Riaan miał nieszczęście urodzić się w rodzinie, w której obowiązkiem każdego członka było zostać człowiekiem nieprzeciętnie doświadczanym. I nieważne jak którykolwiek z jego przodków próbowałby się z tego wyrwać, zawsze padał na kolana przed losem nie pozwalającym mu być przeciętnym. I tak było też w jego przypadku, wyróżniał się. Wyróżnianie się nie wróży dobrze. Zmusza tych wszystkich, którzy się nie wyróżniają do reakcji. Jakiej? Niewiadomo. Najczęściej bardzo negatywnej, z którą wyróżniający się muszą sobie radzić, rozpoczynając walkę o przetrwanie. Większość chowa się w swojej skorupie, tam gdzie nic nie może ich dosięgnąć, a groźba zranienia jest najmniejsza. Izolują się od świata skazując się na obdarcie z doświadczenia go. Riaan był inny, nauczono go że wszystkie przeciwności losu, niesprawiedliwości i wyzwania należy atakować frontalnie, nie opuszczając głowy. Padał przez to wielokrotnie na kolana, tak jak inni z jego rodziny. Padał w końcu przed takimi jak dzieciaki, które klika minut temu go pobiły, padał przed Katangą kiedy ten z różnym skutkiem uczył go cierpliwości i opanowania, padł też teraz przed Meredith, dziewczyną która nie przeszła obojętnie. Dziewczyną, która mu pomogła i wobec której miał teraz do spłacenia wielki dług. Stał oparty o stary buk i obserwował jej oczy. Widział jej zainteresowanie, które szybko przerodziło się wahanie. Całkowicie je rozumiał, w końcu las musiał zasłużyć na swoją nazwę. Z tym, że ON CHCIAŁ tam chodzić i czuł się w nim lepiej niż w którymkolwiek innym miejscu w Hogwarcie. Na dodatek znała go tylko kilka minut, a on już ciągnął ją w głąb najniebezpieczniejszego miejsca w okolicy, liczył jednak na to że mu zaufa. Szczerości, którą sobą reprezentował, bo nie potrafił zupełnie kłamać. Ani trochę. - Dobrze. - przystał bez chwili zwłoki na jej propozycję. Zdawał sobie sprawę, że jest w złym stanie a bez niej równie dobrze mógłby się położyć i poczekać aż ta burza, która rozhulała się nad jeziorem przyjdzie i tutaj, zaleje go a potem spłuka do wrót zamku. Wiedział też, że potrzebny jest dziewczynie, tylko dlatego że jest u niej w długu. Miał przeczucie, a przeczucia rzadko go myliły, że później będzie jej jeszcze potrzebniejszy, a ten dług który zaciągnął będzie czymś ważnym. Chwycił jej dłoń i znowu pozwolił delikatnej iskrze przeskoczyć z jej palców na jego dłoń, potem w górę przez rękę, aż po ramię i następnie skroń. Objął jej szorstką dłoń swoją większą i jeszcze bardziej szorstką, ścisnął delikatnie więżąc ją w uścisku. Nie musiał jej prowadzić w ten sposób, a nawet wygodniej byłoby mu iść mogąc podpierać się obiema rękoma, ale chciał znów poczuć ten przyjemny dreszcz przechodzący jego ciało z chwilą, kiedy jej dotykał. Nie chciał sam przed sobą się do tego przyznać. Łzy wyschły zupełnie na jego policzkach, zanim się odwrócił spojrzał jej jeszcze raz w oczy szukając tam ostatecznego potwierdzenia. Widząc jej nieśmiały uśmiech, sam odpowiedział tym samym. Przez sekundę stali tak blisko siebie pod starym bukiem i uśmiechali się do siebie, aż w końcu Riaan odwrócił się. Pociągnął ją lekko za sobą w głąb ciemności rozłożystych drzew. Suche runo szeleściło delikatnie pod ich stopami, a światło padające przez pryzmat burzowych chmur nadawało wszystkiemu wokół odcienia szarości. Wszystko zdawało się większe i groźniejsze. Gdzieś dalej zaświergotał słowik. Schodzili w dół po leśnej skarpie, bez słowa, pośród otaczającej ich kniei. Riaan nie odwrócił się w stronę Meredith ani razu, chwiał się, czasem podpierał wolną ręką, ale wciąż niepowstrzymanie brnął do przodu nie puszczając jej. Nagle huk grzmotu wypełnił las, a wiatr poruszył listowiem. Burza była coraz bliżej. Chłopak przyśpieszył. Po kilku minutach marszu Riaan zatrzymał się i odwrócił. - Jesteśmy na miejscu. - stali pomiędzy dwoma drzewami tworzącymi naturalną bramę do uroczyska. Polanka była na samym skraju lasu, tuż przy klifie. Porośnięta cała konwaliami, otoczona wokół wierzbami była tarasem kniei wychodzącym na jezioro w dole, oraz most i zamek po prawej stronie. Przy samym skraju wysokiego klifu leżała obalona kłoda, na której po chwili spoczął afrykaner ominąwszy białe kwiaty rosnące w centrum polanki. - Usiądź proszę. - poklepał na kłodę obok siebie. Jego nogi bez problemu sięgały samej krawędzi i wyciągnięte przed siebie czubkami butów sięgały poza stały grunt. Przed kłodą wzburzone jezioro zbierało cięgi od rozwścieczonej chmury. Burza sypała deszczem na taflę wody. Niebo rozbłysło, a potem znowu zabrzmiał huk grzmotu. Widok pomimo szarości miał w sobie trochę uroku. Tak samo jak to miejsce, zaczarowane i tajemnicze, zbyt idealne aby było dziełem natury. - Ta polana i ten widok to wszystko, co na razie mogę Ci zaproponować. To niewiele, ale to tylko początek. - oderwał wzrok od jeziora i westchnął cicho czując jak powoli ból głowy i mdłości znikają gdzieś daleko. - Mam u Ciebie wielki dług i spłacać będę go długo, bo... tak będzie. I czuję, że ten dług będzie dla mnie bardzo ważny. Nie wiem, tak jest. Nie przestrasz się, po prostu naprawdę wiele dla mnie znaczy co zrobiłaś. - spuścił lekko wzrok przebijając nim kawałek kłody między nimi, następnie wrócił nim do oglądania jeziora. - Zależało Ci. Na tym, żeby mi pomóc. Zazwyczaj nikomu nie zależy. - mruknął. - Na mnie. -
Meredith Walker
Temat: Re: Dokąd zaprowadza nas ciekawość Pon 24 Sie 2015, 11:52
Czując szorstkość jego dłoni, szorstkość sprawiającą, że jej rączka zdawała się być o wiele delikatniejsza niż była w rzeczywistości czuła również ciepło, nieopisywalne w ludzkich słowach. Chyba pierwszy raz w swoim życiu dotyk nie sprawiał, że chciała się wycofać. Zrobić to, co zazwyczaj - uciekać tchórzliwe w swój świat, niedostępny zarówno obcym myślom jak i gestom, przerwać kontakt i zaprzepaścić możliwość przeżycia… czegokolwiek, w sumie. Wydukać parę niemrawych słów, niewinnych kłamstw, niechcianych wymówek. Uciec, tak po prostu, pod pozorem poczucia obowiązku. W tym przypadku, pomocy. Meredith jednak, czy tego chciała czy nie, owej pomocy udzielała choć nie do końca sprawiała sobie sprawę z tego sprawę. Czego nie umiała nawet wyczytać z uśmiechu, jaki odwzajemnił chłopak, grymasu sprawiającego, że świat pod tym starym bukiem zatrzymał się na parę chwil. Miłosiernie długich chwil, które od dzisiaj będą się zapewne zaliczać do jednych z najmilszych i niezwykłych wspomnieć Puchonki. Do których po latach będzie, mimo woli oraz wbrew rozsądkowi, będzie wracać wielokrotnie. Tak jak teraz na przekór tym dwóm czynnikom nadającym tempo jej całkiem zwyczajnemu życiu, podążyła za Riaanem. Śledząc uważnie każdy z kroków, z ruchów, z gestów wyraźnie wyczerpanego chłopaka i nieważne, jak udolnie zdawało mu się ten fakt ukrywać. I pomimo zmartwienia wpełzającego mimowolnie na jej kark, zimna chcącego ogarnąć ją do szpiku kości, niepewny uśmiech nie opuszczał jej twarzy. Bo choć czuła niechybne kłopoty i poważne konsekwencje jej nieodpowiedzialności - była szczęśliwa. Przez ten przysłowiowy ułamek sekundy, a raczej - kilka minut spaceru do… dokąd, w sumie? Dziwnym było, że dla dziewczyny takiej ja Meredith nie miało to teraz znaczenia. Podobnie jak trzaski gałązek, tu i tam. Śpiewanie słowika, szelest suchego runa, wiatr targający kaskady liści. Burza hucząca coraz bliżej ich głów - wszystko to zdawało się być zaledwie scenerią, tłem przeżywanej chwili. Dodającym kolorytu, zapachu — pewnym czynnikiem działającym na wszystkie zmysły dziewczyny, oddającej się teraz płochliwej chwili. W której nie było jednak miejsca na poczucie zagrożenia, bo obecność młodego chłopaka skutecznie odganiała od niej myśli o ewentualnych potworach czających się w ciemności nie tak dalekiej od nich. Gdy w końcu dotarli na miejsce, burza rzeczywiście była blisko. Co łatwo dało się poczuć w wietrze smagających ich twarze, ciała. Ujrzeć w ciemnych chmurach kłębiących się nad głowami. Usłyszeć w ciszy, która nagle zapanowała niepodzielnie w całym lesie. Bo oto wszystkie żyjące stworzenia skryły się bezpiecznie w swoich norach i na polanie, na którą dotarli nie było żywej duszy oprócz… nich samych. Meredith wstrzymała powietrze, obserwując piękno miejsca, w którym się znalazła. Przestępując parę kroków pod naturalną bramę, do owej Narnii, do Terabithii. Wyłącznego sekretu Riaana, stojącego teraz koło niej, pomimo ran, zmęczenia oraz bólu. Spojrzała na niego, pierwszy raz od dłuższej chwili, nie bojąc się już konfrontacji z czekoladowymi tęczówkami. Na chwilę obecną, bo teraz czuła jak połączyła ich nić cichego zrozumienia. Ona pomogła mu, on chciał się jakoś odwdzięczyć - poświęcając swoją własną prywatność i ukazując miejsce, do którego miał całkowitą wyłączność. Nie musiał tego robić a jednak - otworzył się przed nią, co cenić będzie bardziej niż jakikolwiek podarunek otrzymany od innych ludzi. Przez wiele miesięcy, jeśli nie lat. - Piękne - szepnęła cicho, nie spuszczając spojrzenia z chłopaka zmierzającego chybotliwym krokiem ku kłodzie. By dopiero po chwili przyjrzeć się uważnie roztaczającej się przed nią scenerii. Konwaliom, kwitnącym w centrum cichej polany oraz wierzbom - wierzby rosły wokół nich, tworząc naturalną ścianę z liści. Pomiędzy nimi a resztą świata, do której wcale nie chciała wracać. Stojąc tak w bezruchu zaledwie parę chwil, drgnęła słysząc znajomy głos. Brzmiał już o wiele lepiej - widać obrażenia nie są aż tak dotkliwie - pomyślała Meredith patrząc czule na Riaanową osobę. Uległa kolejnej z jego propozycji, czując gdzieś w sobie, że nie chce im odmawiać. Dlatego też tak ochoczo skierowała swój krok, w którym nie było widać ani śladu początkowej rezerwy. Podobnie jak w spojrzeniu spoczywającym teraz na pięknej tafli jeziora. Oraz burzy, szalejącą tuż przed ich nosem co nie miało już jednak większego znaczenia. Wsłuchując się w słowa Riaana czuła na sobie jego spojrzenie i choć zazwyczaj bała się patrzenia prosto w czyjeś tęczówki postanowiła zaryzykować tym samym. Czuła, że tak trzeba bo wiedziała jak ważnym dzieli się wyznaniem. Nierzadko układanym w słowa, nierzadko opowiadanym - tym bardziej więc ważnym. A ona, jako osoba obdarzona zaufaniem musiała temu sprostać. Chciała. - Początek? To… jest piękne, tu jest cudownie. Nie musisz nic więcej dla mnie robić, ja tylko… - urwała przygnieciona ciężarem wypowiedzianych słów. Rozbrzmiewających niczym echo w nieodległej przestrzeni, która dzieliła ich twarze - pomogłam. To normalnie, nie mogłabym przejść obok Ciebie obojętnie. Nie chciałam - bo z jakiegoś powodu to było coś więcej niż poczucie obowiązku, przemknęło jej jeszcze przez myśl zanim rozpadał się deszcz. I choć powinni od razu wracać, nie zrobili tego. Wiedząc, że huki, grzmoty oraz błyskawice nie są im dzisiaj groźnie trwali tak, w przyjemnym letargu, czując w sobie ogrom narastających uczuć. Nie wiadomo na pewno jak długo to trwało i kiedy, jak się skończyło, choć jedno nie ulegało wątpliwości. Jeśli taki był początek, to i koniec powinien być szczęśliwy.