Korytarz na który zapuszcza się niewiele osób poza uczniami pędzącymi na wróżbiarstwo. Między dwiema kolumnami znajduje się wnęka i ukryta w niej ławka.
Jolene Dunbar
Temat: Re: Korytarz Wto 05 Maj 2015, 19:06
Niewątpliwą zaletą posiadania umiejętności animagicznej jest sposób przemieszczania się oraz bezkarne łamanie regulaminu - dzisiaj przykładowo przebywanie poza dormitorium w godzinach wieczornych. Pech chciał, że podczas łamania zasad musiała napotkać na swojej drodze Harry'ego Miltona dwa piętra niżej. Joe nie rozumiała co się stało, lecz wszystkie instynkty i kocie życia zawyły w głowie pewnego żbika pozbawiając dziewczyny kontroli nad zwierzęcą częścią siebie. Nie potrafiąc powstrzymać kocich łap, rzuciła się do panicznej ucieczki przed profesorem Miltona i dopiero dwa piętra wyżej odzyskała panowanie nad mocno bijącym sercem. Nie zauważył jej, miała taką nadzieję. Jolene nie miała sposobności usiąść i przemyśleć tego, co się wydarzyło. Zwierzęce instynkty oraz zmysły cechowały się ogromną siłą, do której musiała się przyzwyczaić. Nim serce ucichło, do szpiczastych srebrnych uszu doszedł dźwięk ciężkich kroków, a zaraz po nich poczuła silny metaliczny zapach; osiadł on na przezroczystych wąsach, wypełnił cały korytarz, podrywając żbika i przełączając go w stan gotowości. Joe była w środku tego małego ciała i zamiast obrać drogę ewakuacyjną, ruszyła bezszelestnie po ciemku w stronę cichych kroków. Pośród specyficznego zapachu krwi poznała najnowszą woń. Świeżą i orzeźwiającą wołającą ją niemo, aby sprawdzić do kogo należy i z kim na zawsze będzie kojarzył się jej ten miły aromat. Kocia sylwetka nie wyłaniała się ani na chwilę z ciemności. Przeszła tuż obok czyiś nóg, a gdy poderwała głowę, dostrzegła Bena. Wyglądał inaczej niż zwykle, szedł wolniej i mniej pewnie, garbił ramiona i to... to od niego czuła krew. Z kociego gardła wydobyło się miauknięcie, zaś dwie sekundy później zamiast żbika pod ścianą stała Joe z rozczochranym włosem i splątanym czerwonym pasemkiem między oczami. Zgarnęła z twarzy pukle, wyłaniając się z cienia znienacka i bez uprzedzenia. - Ben! - szepnęła podchodząc do niego w dwóch dużych krokach. Przecięła mu drogę, gdy nie od razu zareagował na jej obecność. Zadarła głowę, rozchylając usta w niemym przerażeniu dostrzegłszy zaschniętą krew na policzku, a później na ręku. W pierwszym odruchu prawie zadała pytanie: co się stało? kto ci to zrobił? gdzie byłeś? Zaniechała słów na widok wyrazu oczu chłopaka, który przyzwyczaił ją do niezbitej pewności siebie, namacalnej siły i autorytetu intensywnie wyczuwanego podczas przypadkowych spotkań na korytarzu. W nikłym świetle pochodni odbijały się na jego czole krople potu i wyczerpania. On się cały trząsł i nie miało to nic wspólnego ze zranioną ręką i policzkiem. Joe serce łamało się na pół. Tylko nie on, nie Ben. Każdy w szkole mógł się załamać, jednak Ben zawsze wydawał się fortecą nie do przebicia. Podczas spotkania z dementorami na balu Joe jak przez mgłę pamiętała jego zacięty wyraz twarzy, gdy wyprowadzał za fraki młodszych uczniów - był wówczas opanowany i jak zawsze silny. Obecnie miała przed sobą innego Bena. Przypatrywała się jego twarzy ze zmartwieniem, smutkiem, który zastąpiło chwilę później zdecydowanie. W zeszłym miesiącu znalazł ją na skraju Zakazanego Lasu nad nielegalnym ogniskiem w stanie załamania nerwowego. Zamiast ukarać za ignorowanie regulaminu przesiedział z nią godzinę, dwie czy było to kilka minut? dopóki największy ból nie minął. Bezinteresownie, jakby naprawdę zależało mu na dobrym samopoczuciu drugiej osoby. Odprowadził ją nawet do lochów bez słowa i nigdy nie wracał do tego tematu. Była mu bardzo wiele winna. Chwyciła jedną ręką lewy nadgarstek chłopaka, a drugą położyła na wysokości jego ramienia. - Chodź. - szepnęła cicho, rozglądając się ukradkiem po korytarzu. Nie mogą iść w tamtą stronę, w którą wybierał się Ben, jeśli mieli się nie natknąć na profesora Miltona. Pociągnęła go łagodnie w stronę przeciwną. Minęli Pokój Życzeń, w którym Joe spędziła bardzo dużo czasu w ostatnich sześciu latach i zatrzymała się między dwoma filarami ukrywającymi we wnęce chłodną ławkę. Naciskając lekko jego ramiona nakłoniła go, aby usiadł. Cokolwiek się wydarzyło, Joe potrafiła wyobrazić sobie dławiący ból odbierający zdolność trzeźwego myślenia. Dziewczyna była zdezorientowana. Trudno było pomóc w taki sposób, aby nie pogorszyć sytuacji. Widok drżących ramion i krwi na skórze nie pozwalał jednak tego zignorować, zmuszał do działania. Joe przełknęła gulę w gardle nie potrafiąc rozkazać sobie zaprowadzenia go do skrzydła szpitalnego, gdzie otrzyma profesjonalną pomoc od pielęgniarki. Kobieca intuicja odradzała wizytę na pierwszym piętrze, czego z chęcią Joe wysłuchała. Walcząc z egoistycznie - empatyczną potrzebą przytulenia do siebie Bena onieśmielającego ją nawet w tej sytuacji, schyliła się na wysokość jego oczu. - Wytrę krew, okej? - dotknęła prawej ręki chłopaka na wysokości nadgarstka, szukając drugą po kieszeniach chustki pożyczonej od Petera kilka dni temu. Nie potrafiła znieść załamania Bena, upiornie bladego w świetle płonącej pochodni. Spuściła wzrok dostrzegając jeszcze więcej krwi na jego palcach. Na każdym centymetrze ręki. Joe nie mdlała i nie miała odruchów wymiotnych, choć żołądek fiknął koziołka na myśl, że będzie zmuszona odprowadzić Bena do skrzydła, jeśli skaleczył się/uderzył dotkliwiej. - Ben, sprawdzę twoją rękę, dobrze? - powtórzyła łagodnie. - W Cardiff w podstawówce już siedmiolatków uczą pierwszej pomocy. Obiecuję, że nic się nie stanie. Opatrywałam tysiące razy kolana Dwayne'a. - nie miała pewności czy zauważył jej obecność i czy słyszał kierowanie do siebie słowa. Wyglądał trochę przerażająco. Okay, trochę bardzo przerażająco. Nie ośmieliła się zapytać co się stało, czuła, że nie miała prawa zadawać takich pytań. Pojawiła się myśl o sprowadzeniu Samuela z wieży Krukonów poprzez żbikową wizytę, jednak odrzuciła ten pomysł. Nie mogła zostawić Bena w takim stanie samego nawet przez chwilę, zaś na korytarzu nie było żywej duszy. Joe bała się, że mogłoby stać się coś gorszego pod jej nieobecność. Spoglądając w jasne tęczówki chłopaka, zmusiła się do ułożenia ust w pokrzepiającym uśmiechu. Usiadła przy nim, odrywając jego rękę od brzucha i upewniając się, że nie zacznie na nią za to krzyczeć. Zadrżała, przymykając na dwie sekundy powieki powstrzymując podejrzane gorąco wokół oczu zwiastujących rychłe pojawienie się łez. Zacisnęła i rozprostowała swoje palce prawej ręki i w ciszy chwyciła jedwabną chustkę gryfońskiego kolegi, przykładając ją do zakrwawionych palców Bena. Wiele sił kosztowało ją opanowanie nerwów i sprawne połowiczne wytarcie schnącej krwi. Na szczęście nie krwawił i to było najważniejsze, nie musiała sprowadzać go wprost w paszczę pani Pomfrey i pana Miltona, którzy dziwnym trafem się przyjaźnili ku zgrozie Joe. Nie patrzyła już w oczy Bena dając mu sporo czasu na ocknięcie się i wybudzenie z szoku wymalowanego na jego buzi. Zajęła się troskliwie brudną ręką przypominając sobie powoli nudne jak flaki z olejem zasady udzielania pierwszej pomocy. Krew wsiąkła w białą chustkę, barwiąc palce Joe na podobny kolor. Bez pośpiechu rozłożyła dłoń Bena sobie na udzie, aby móc wygodniej rozpocząć owijanie jej arafatką, którą sekundę wcześniej przetransmutowała w bandaż. W tym przypadku nie mogła pozwolić sobie na delikatność wobec ręki - ciasno przykładała materiał do skóry owijając ją co chwila następną warstwą. Joe mrugała ze zwiększoną częstotliwością, aby za wszelką cenę utrzymać wyrazistość widzenia. Najważniejsze, aby fizycznie nic mu nie groziło.
Ben Watts
Temat: Re: Korytarz Wto 05 Maj 2015, 19:07
Jak to się dzieje, że przez tak wiele lat nie potrzebujemy wsparcia, gładko oferując je innym, a potem w ciągu dwóch miesięcy świat wali nam się na głowy? Bo tak właśnie stało się w przypadku Bena. Choć zawsze cechował go niezmącony, może nawet zimny spokój, opanowanie i zdolność obiektywnego spojrzenia na pewne sytuacje, teraz nie poznawał sam siebie. Poczucie własnej wartości zaliczyło gwałtowny spadek, lęk wdarł się w umysł, zatruwając go, złość o której istnieniu wcześniej nie wiedział, coraz śmielej obnażała kły. Był rozstrojony, rozedrgany i wcale nie czuł się dobrze tkwiąc w tym stanie – tęsknił za tą wersją siebie, jaką pamiętał jeszcze z wakacji, gdy wszystko wydawało się takie proste oraz klarowne. Czarne i białe. Nie miał pewności, gdzie szedł po opuszczeniu Pokoju Życzeń, ale jednego był pewien – z dala od dormitorium Ravenclawu, które przecież znajdowało się niedaleko. Nie chciał pojawić się w nim, gdy czuł się, jakby ktoś przenicował go podszewką na wierzch, dotknął wszystkich bolących ran, wznawiając krwotok, a potem wrzucił w ciemny dół, z jakiego dopiero się wygrzebał. Krukoni nie musieli oglądać swojego prefekta w tym stanie, Sam nie powinien go takim widzieć, Aria też nie. Wystarczająco mocno żerował ostatnio na ich zainteresowaniu, wygarniając zachłannie czas, jakiego wcale nie musieli mu poświęcać. Doceniał całe to zaangażowanie, ale zwyczajnie nie chciał dokładać im na barki jeszcze więcej. Nie teraz. Nie kiedy wolałby zaszyć się w ciemną dziurę i przeczekać do momentu, w którym ból przytępi się na tyle, że przestanie cokolwiek czuć. W pierwszej chwili nie usłyszał szeptu nawołującego jego imię – myślami był wiele mil od zamku, w cichej przestrzeni, do której nie sięgała najbliższa rzeczywistość. Gdy wyrosła przed nim sylwetka Joe, zatrzymał się gwałtownie, nagle doskonale zauważając wszystkie drgające mięśnie wstrząsające jego ciałem. Czuł się chory. Gdyby nie czerwone pasmo we włosach, które nosiła od dłuższego czasu, pewnie nie poznałby jej tak szybko i skończyłoby się na odruchowym ataku. Niekoniecznie magicznym, pięści również stanowiły broń, w dodatku na stałe przytwierdzoną do reszty członków. Spiął się pod naporem uważnego spojrzenia Puchonki, gotów warczeć i posyłać ją w diabły, jeśli zapytałaby o powód jego niereprezentatywnego stanu. Dotyk oraz proste polecenie podążania za sobą były niespodziewane, ale nie wywoływały w Benie chęci przegryzienia tętnicy panny Dunbar. Poszedł za nią, nie stawiając oporu, pozwolił usadzić się we wnęce, którą zwykle mijał. Joe podeszła go w sposób niemal idealny, nie każąc wracać teraz myślami do powodów swojego aktualnego stanu, nie prosząc, by wywlekał i tłumaczył to, o czym najchętniej by zapomniał. Choć pora była późna, długo po rozpoczęciu ciszy nocnej, nie zastanawiał się, skąd się wzięła na siódmym piętrze tak daleko od puchońskiej sypialni. Jeszcze. Pochylony nieco do przodu z powodu niemożności utrzymania kręgosłupa w pionie, Watts syknął cicho, marszcząc czoło, gdy chustka weszła w kontakt z poranioną ręką. Na wszystkich światłych czarodziejów i czarownice, jak to się w ogóle stało, że różdżka chciała mu spalić dłoń? Chłopak przyglądał się przez moment pracującym palcom Jolene, po czym przekrzywił nieco głowę, przenosząc spojrzenie na jej twarz. Od dłuższej chwili wypowiadane przez nią słowa zlewały się w jednostajne brzęczenie białego szumu przepływające gdzieś nad głową, zamiast wpadać do uszu. W świetle rozpalonych pochodni i przy kontraście z wyraźnie pobladłą skórą, niebieskie oczy Krukona jarzyły się elektryzująco. Odpychał od siebie chłód wypełniający każdą komórkę, zraszający ciało potem, od którego ubrania i pojedyncze kosmyki włosów lepiły się do skóry. Odpychał, ale póki co bezskutecznie. Odetchnął, mocniej opuszczając spięte ramiona, gdy sprawnie dzierżony bandaż zakrywał kolejne fragmenty poranionej dłoni. Matka miała w zwyczaju posypywać zranienia wysuszonymi i odpowiednio rozdrobnionymi ziołami, by goiły się szybciej, a ból nie był tak dotkliwy. Ben pochylił głowę, brodą niemal dotykając klatki piersiowej, która od czasu zobaczenia jej twarzy w myślodsiewni wydawała się o kilka rozmiarów zbyt ciasna. Od czasu swojego zniknięcia dziesięć lat temu ta kobieta przyprawiała mu jedynie przykrości, wspomnienia o niej z czasem zmieniły się w głęboko zakorzeniony strach, który nadawał kształty boginom, a jednak nie potrafił tego wszystkiego zignorować. Nie potrafił jej nienawidzić. Gdy na powrót uniósł wzrok, prawa dłoń przywitała go bielą bandaża, którego końce Joe akurat związywała w zgrabny supełek, by utrzymać całość w miejscu. Chciał jej podziękować za pomoc, choć jej nie pragnął i o nią nie prosił, ale czuł, że gardło miał jak zdarte papierem ściernym. Jak tu mieć pewność, iż dźwięk przebrzmi w dokładnie takiej samej formie, w jakiej powstanie głęboko w krtani? Powoli podniósł zdrową rękę, układając ją na ramieniu Joe – nawet przez ubranie czuł, że dziewczyna była ciepła, funkcjonowała zupełnie inaczej niż blok lodu, którym sam się stał. Nie dając sobie czasu, by zastanowić się nad tym posunięciem, zagryzł mocno wnętrze policzka, przyciągając Puchonkę do siebie i otaczając jej ramiona własnym.
Jolene Dunbar
Temat: Re: Korytarz Wto 05 Maj 2015, 19:07
Pojawienie się dementorów osłabiło mechanizmy obronne niemal każdej osoby w Hogwarcie. Joe z przerażeniem obserwowała blade lica i smutne oczy przyjaciół, ledwie radząc sobie z własnym stresem i zaburzonym poczuciem własnej wartości. Niechęć do starania się została z trudem pokonana, gdy trzymała mocno dłoń Dwayne'a obiecując mu, że zrobią wszystko, aby jak za dawnych czasów ponownie wesprzeć tych, którzy zechcą ich wysłuchać i przyjąć od nich pozytywnej energii. Problem tkwił w tym, że Joe dorastała i nie była w stanie wyprzeć z siebie smutku. Dotychczas nigdy nie musiała martwić się o Bena, mając go za człowieka nader silnego u którego mogła znaleźć pomoc, serdeczne słowo czy skarcenie za złe potraktowanie świętej książki. Nie atakowała go znienacka wrodzoną miłością do świata, bo w pewien sposób ją onieśmielał. Nie potrzebował pocieszenia, bo był ze skały, a nie z lodu. Zazdrościła mu wewnętrznej siły i autorytetu jaki wokół siebie roztaczał. Trudnym jest posiadanie go w tak młodym wieku, zaś Joe wydawało się, że on się już urodził, a ludzie sami z siebie go respektowali. Ogromne ciężkie głazy spadły na barki dziewczyny, która dostała dzisiaj szansę wykazania się i chwilowego zaopiekowania się Benem. W najmniejszym stopniu odwdzięczy się mu za lata swobodnej, luźnej przyjaźni które jej podarował. Odczuła ulgę, gdy posłusznie dał się zaprowadzić i gdy dostrzegła w jego zamglonych oczach, że ją rozpoznał. Nie odtrącił jej, tylko zaakceptował obecność i zaufał jej do pewnego stopnia. Zaczerpnęła z tego siłę i motywację; uwierzyła, że uda się jej zrobić dwa kroki do przodu i ani jednego kroku w tył. Cicho przeprosiła go starając się dwakroć bardziej do delikatności. Dostrzegła w skale rysy i bała się, że to runie. Być może nie była do tego odpowiednią osobą, ale chciała to powstrzymać. Dołożyć swoje trzy sykle i zrobić cokolwiek byleby nie siedzieć bezczynnie. Przez kręgosłup Joe przebiegł chłodniejszy dreszcz. Uniosła głowę czując na sobie przytomniejsze spojrzenie Bena. Uśmiechnęła się do niego ciepło, niemo zapewniając go, że nie musi się martwić jej obecnością. Nie chciała zostać odtrącona, przynajmniej raz w życiu pragnęła się komuś odwdzięczyć, tak sprawiedliwie. Słyszała jego głęboki oddech świadczący o szkodach, jakie doznał. Nie wyobrażała sobie co się stało. Kłótnia z Sammy'm i stąd jego nieobecność przy przyjacielu? Matowa mgła unosząca się na tęczówkach Bena mówiła, że to coś o wiele, wiele poważniejszego i kto jak kto, lecz Jolene nie ma prawa o to pytać. Nie zapyta więc, a po cichu postara się, aby Ben poczuł się odrobinę lepiej. Zawiązała bandaż sprawnie, nad supełkiem tkwiąc dłużej niż to potrzebne. Połowa wykonana, został jeszcze zakrwawiony policzek, którego po cichu przyznając, bała się opatrzyć. W Joe tkwiło przeświadczenie, że nie ona tutaj powinna być. Dementorzy wyrządzili wiele szkód, w tym zabili w pannie Dunbar sporo wiary w siebie. Ukryła to, nie patrząc w oczy Benowi, a zajmując się tylko byciem. Przynajmniej tylko tyle mogła zrobić. Nie spodziewała się jeszcze reakcji z jego strony doskonale rozumiejąc, że potrzebuje czasu na uporanie się z myślami i tym, co w nim siedzi. Kilkakrotnie poprawiła bandaż na jego prawym ręku zastanawiając się co się stało - rana przypominała poparzenie choć niewiele zdążyła zauważyć przez zamglone oczy i nerwy. Uśmiechnęła się smutno, przygnieciona ciężarem jego ręki. Sama przytuliłaby go do siebie prędzej czy później, bo tylko to potrafiła najlepiej. Przysunęła się doń, obejmując jego plecy mocno. Przytuliła policzek do gorącego torsu, przyciskając go do siebie z desperacją. Pragnęła dodać mu otuchy i zdjąć z jego barków ciężar, który tak go przygniótł. Na nią podziałało to od razu, po paru sekundach. Uśmiechnęła się leciutko sama do siebie rozluźniając kręgosłup i spięte mięśnie. Było tutaj ciepło, prawie gorąco i wygodnie, a co za tym idzie przeczyło stwierdzeniu, że Ben jest nieczułą bryłą lodu. Słyszała dudnienie serca i dotkliwie czuła gorąco ramion. Z całych sił tuliła go starając się przy tym nie zmiażdżyć mu żeber. Nie ruszyła się długo dając Benowi świadomość, że ktoś siedzi z boku i nie musi nic przy tym mówić ani się tłumaczyć. Po kilku -, kilkunastu minutach gdy przejęła wysoką temperaturę Bena i uderzyło ją silne gorąco, rozplątała palce z jego pleców i odsunęła się odrobinę. - Teraz jest źle, Ben. Ale masz moje słowo, że później będzie lepiej. Najgorsze już za tobą. - szepnęła cicho, nie potrafiąc go nie pocieszyć. Nie znała przyczyny jego stanu ale te słowa słyszane od mamy i babci zawsze się sprawdzały. Joe już dawno temu zrezygnowała z tradycyjnego będzie dobrze. Wyczyściła zaklęciem chustkę, zwilżyła ją odrobiną wody ciesząc się z posiadania różdżki zastępującej niemal wszystko. Koniuszkiem miękkiego materiału otarła najgrubszą warstwę przyschniętej krwi na jego policzku starając się nader gorliwie, aby nie dotknąć jego skóry - nie rozumiała dlaczego tego unika, acz musiało się kryć za tym skrępowanie. Zmartwiła się czy nie miał gorączki, odruchowo przyłożyła wierzch dłoni do jego spoconego czoła i zachłysnęła się powietrzem, odrywając dłoń zbyt szybko. - Masz gorączkę. - stwierdziła nie proponując co z tym zrobić. Musiała go zaprowadzić do pielęgniarki, a co za tym idzie spojrzeć w oczy boginowi i wejść na terytorium, którego unikała od pierwszego dnia pierwszej klasy. Nawet wówczas, gdy sama potrzebowała opieki medycznej przy pamiętnym stłuczeniu łokcia, nie pozwoliła siebie zanieść do skrzydła. Wanda, Fhancis nie przemówili jej do rozumu, a teraz miała przed sobą odwrotną sytuację. Spojrzała Benowi w oczy szukając w nich przytaknięcia i braku wściekłości czy irytacji, czy mogłaby go bezpiecznie przetransportować kilka pięter niżej. Nie chciała schodzić z tej ławki, bo tutaj czas na chwilę zwolnił. Mocniej bijące serce Puchonki informowało cały korytarz jak bardzo się martwi o stan Bena. Ścisnęła mocniej chustkę i pomijając otwarte skaleczenie ocierała z policzka krew. Bardzo intensywnie czuła jej zapach.
Ben Watts
Temat: Re: Korytarz Wto 05 Maj 2015, 19:08
Z bałaganem, która nas otacza i nie pozwala się skoncentrować, można poradzić sobie w bardzo prosty sposób – sprzątnąć go, odgruzować przestrzeń, otworzyć okno i wpuścić do środka świeże powietrze. Gorzej, gdy bałagan wypełnia wszystkie wolne przestrzenie we wnętrzu czaszki, zapuszcza korzenie w myśli, unieruchamia prężnie działającą dotąd machinę jasnego umysłu. Dla typowego Krukona, jakim był Ben, nie istniało nic gorszego niż odcięcie od zasobów logicznego myślenia, od wrodzonej inteligencji i gromadzonej latami wiedzy, na których mógł zawsze polegać, wiedząc, że wyprowadzą go nawet z najbardziej patowych sytuacji. Gdy chaos rządził jego myślami, był niczym. Górą nieużytecznego mięsa pozbawioną atutów, jakie czyniły ją wartościową. Jeśli nie potrafił się otrząsnąć, najlepszą rzeczą, jaką mógł zrobić, było wyjście do Zakazanego Lasu i zostanie karmą dla zamieszkujących go bestii. Być może dlatego Szkot nie lubił bycia oglądanym w sytuacji absolutnego rozbrojenia, sytuacji wyraźnie mówiącej o słabości – nie przestawał przy tym być potrzebującym uwagi i wsparcia człowiekiem, co wywoływało dodatkowy konflikt. Jak zareagować zgodnie z wyznawanymi wartościami oraz pragnieniami, gdy stoją w opozycji? Coś musiało ucierpieć, nie było innej drogi. Uścisk, choć wymuszony przez niego, był kojący. Tak ciepły, miękki i pewny, że Ben poczuł nagłą ochotę roztopienia się w ramionach Jolene oraz ukrycia w nich na zawsze z dala od problemów i obowiązków. Dlaczego właściwie nie przytulał jej częściej? Czemu ona też się do tego nie rwała, mimo że innych obdarowywała uściskami bez chwili zawahania? Gdyby potrwało to jeszcze chwilę dłużej, Krukon prawdopodobnie by zasnął – ramiona opadły mu jeszcze odrobinę, głowa zaczynała ciążyć, a ramię dziewczyny, które było tuż przed nim, wydawało się całkiem wygodnym miejscem, by oprzeć na nim czoło i odpłynąć. Zanim jednak dane mu było przetestować teorię jakoby Joe można by używać zastępczo z poduszką, Puchonka odsunęła się, zabierając ze sobą całe ciepło, które roztaczała. I jak tu zakomunikować, że to co zrobiła stanowiło niewybaczalną zbrodnię, nie brzmiąc przy okazji jak rozkapryszone dziecko? Nagła wizja wielkiego materaca, na którym zmieściłby się z wszystkimi osobami, które były dla niego ważne pod jednym kocem, jawiła się jako przyjemny i zachęcający sposób terapii przeciwko całemu złu. Czuł, że w słowach Joe mówiącej, że najgorsze już przeszedł, nie przebrzmiewała nawet nuta fałszu, ale choć bardzo chciał, nie mógł przytaknąć i zgodzić się. Pokręcił lekko głową, zaciskając usta w wąską linię i uciekając wzrokiem gdzieś w bok. - Będzie gorzej – powiedział tak cicho, że sam ledwo usłyszał, co powiedział. Gardło zdarte wcześniejszymi krzykami nie pozwalało jednak na podkręcenie tonu, by nie czuć dodatkowego bólu. - Tylko bez szoku. To dopiero początek. Czuł przez skórę, że cała ta sprawa będzie się za nim ciągnąć, dopóki nie dojdzie do konfrontacji obojga zainteresowanych – a nawet jeśli, nie sposób było przewidzieć, jak się skończy. Bo jak tu choć odrobinę rozrysować, jak zachowa się osoba, której nawyków i sposobu myślenia nie znało się w nawet najmniejszym stopniu? - Mimo wszystko dziękuję, że tak mówisz – dodał, czując potrzebę użycia głosu, który z powrotem znalazł. Mówienie nie przychodziło łatwo, stanowiło w tej chwili wręcz tytaniczny wysiłek, ale było pierwszym krokiem w stronę normalności. Zaschnięte płatki krwi ściągały skórę na policzku, łaskotały nieprzyjemnie, gdy mięśnie twarzy poruszały się czy to przy okazji mimiki czy mowy. Ich systematyczne znikanie przynosiło choć częściową ulgę. Odruchowo spojrzał w górę na dłoń Joe, która dotknęła jego czoła i zniknęła niemal tak szybko jak się pojawiła. Gorączka. To by dużo wyjaśniało. Podniósł własną, niezranioną rękę, dotykając wilgotnego od potu pasa skóry, który dla niego samego wcale nie palił gorącem. - Przejdzie – zawyrokował, krzywiąc się, gdy podniósł nieco głos, za co gardło ukarało go ostrym ukłuciem bólu. - Tylko mi zimno. Choć prawdopodobnie powinien, Ben wcale nie miał chęci iść na dół do skrzydła szpitalnego – pani Pomfrey natychmiast obstrzeliłaby go pytaniami o to, jak zranił się w rękę, co robił, z kim, gdzie i dlaczego po ciszy nocnej, a on zwyczajnie nie chciał na nie odpowiadać. Musiałby kłamać, by ochronić swoją prywatność, a mówienie nieprawdy zwyczajnie mu nie wychodziło i nie lubił tego robić, jeśli nie były to kwestie życia lub śmierci.
Jolene Dunbar
Temat: Re: Korytarz Wto 05 Maj 2015, 19:10
Świeżym powietrzem jest drugi człowiek. Ciepły, żywy człowiek potrafiący uczynić wiele dobrego cichą opieką i bezinteresownością. To często niedoceniany sposób na odczucie ulgi. Gdy komuś jest źle, czuje się samotny, zdradzony i opuszczony najlepsze na to lekarstwo to wyjście do ludzi. Jolene stosowała tę zasadę odkąd pamięta, po pewnym czasie uzależniając się od towarzystwa i za wszelką cenę stroniąc od samotności. Nienawidziła być samotną mimo, że doznała tego gorzkiego uczucia zbyt dotkliwie w ciągu ostatniego miesiąca. Los chciał, że pojawiła się w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie przy Benie, aby nie musiał długo czuć się samotny i opuszczony. Oszczędzi mu tego nawet jeśli nie wie, że nie chce być teraz sam. Joe dostała szansę, aby zrobić dlań coś dobrego, na co niewątpliwie zasługiwał. Ciężar oplatający ramiona był miły i udowadniał, jak bardzo Ben potrzebował przytulenia się. Jolene żałowała, że nie odkryła wcześniej, że i jemu się należy więcej ciepłoty. Skrępowana niewytłumaczalnym onieśmieleniem przed nim, nie potrafiła zarzucić mu rąk na szyję znienacka, przytłoczyć go swoim ciężarem ani osobiście go nakarmić baryłkami nugatowymi, które tak lubił, a o których dobrze pamiętała. Z innymi zaprzyjaźnionymi kolegami nie miała problemu - nazwana dziwaczką przytulała wszystko, co się wokół ruszało. Po dzisiejszym wieczorze obiecała sobie głośno w myślach, że to nadrobi. Ludzie stwierdzą, że brakuje jej piątej klepki, jednak dopóty dopóki będzie to sprawiało radość Benowi, wypnie się na plotki (które wszak była w stanie kontrolować przynajmniej w połowie jako naczelna redaktorka szkolnej gazetki) i troszkę go rozpieści. Jak siostra. Drgnęła, mając dosyć bycia czyjąkolwiek siostrą. Pogłaskała ramię chłopaka z czułością mając gorącą, wręcz bolesną nadzieję, że ten stan minie i poczuje się lepiej. Skurcze w sercu odbierały dech w piersiach na widok bladego lica Bena i ziejącego smutku z dotychczas benowych, wesołych, cwanych oczu. To profanacja dobroci, nie mogło to tak trwać. Zgarbiła się pod ciosem przykrych słów, ledwie słyszalnych i dotkliwych. Joe zamrugała rzęsami przypominając sobie typowe męskie reakcje na widok łez. Nie płacz, błagam. Każdy jej to powtarzał. Nie płakała więc, wszak to nic nie pomoże. Co miała odpowiedzieć na takie stwierdzenie? Nie ulży mu, choćby próbowała. - Przykro mi. Naprawdę mi przykro, Ben. - ciemnobłękitne oczy dziewczyny zasnuła mgła, boleśnie szczera. Opuściła wilgotną chustkę kończąc oczyszczanie policzka chłopaka. Schowała ją z powrotem do kieszeni mundurka i zanim pomyślała, podniosła ciężką i chłodną lewą rękę Bena, ściskając ją mocno i serdecznie. Miał bardzo zimne palce mimo, że czoło paliło. Poczuła się jak puffek. Mały, różowy, mięciutki w ogromnej wielkiej dłoni giganta. - Nie możesz tutaj zostać. - stwierdziła doroślejszym tonem przypominając teraz do złudzenia swą matkę. Fakt, że było mu zimno wobec gorącego spoconego czoła wskazywało ewidentnie na gorączkę. Dodawszy do tego zapewne zimne dreszcze i drżenie ciała, to stan podgorączkowy. Jeszcze to potrafiła odróżnić i zdiagnozować, wszak nawet mugole to odgadną. Podniosła się z twardej ławki niechętnie, niesiona troską o chłopaka. Czas go schować i dać mu dużo czasu. - Ostatni spacer i dam tobie spać. Chodź. - obiecała ufając, że słowo "spać" będzie tym magicznym i zachęci go do współpracy. Trzymając jego dłoń ślimaczym tempem poprowadziła go w głąb korytarza, idąc tuż obok niego a nie przed nim. Poczuła się... inaczej i zawstydziła się mimowolnie. Chciała mu pomóc i nie mogła odpędzić od siebie zawstydzenia mimo, że Ben w tym stanie za nic w świecie nie odbierze jej źle.
[z tematu x 2]
Castiel Horn
Temat: Re: Korytarz Pią 22 Cze 2018, 19:37
Żółta piłeczka tenisowa odbijała się dwukrotnie zanim wracała do jego dłoni. Najpierw leciała z siłą w podłogę, by po chwili odbić się od niej wprost w ramę obrazu, na którym widniał portret niejakiego R. Gwałtownika. Trzeba przyznać, że właściciel ramy mężnie wytrzymywał tak bezczelne zachowanie, które trwało od... czterdziestu trzech minut. Castiel stał kilka metrów przed obrazem opierając się plecami o kamienną, chłodną ścianę. Konsekwentnie, w odstępie sześćdziesięciu sekund, rzucał piłeczką tą samą trasą. - Powtarzam raz osiemnasty - zawołaj mi tutaj dziewczynę o nazwisku Temple. - powiedział znudzonym głosem, nic nie robiąc sobie z czerwonych polików cnego rycerza. Wprawiał jego tło w silne trzęsienia ścienne, żądając wezwania Krukonki. Czemu akurat on? Już wyjaśniam. Ściana dalej była ścianą wewnętrzną wieży Ravenclawu. Z racji braku możliwości wejścia tam kogokolwiek nie noszącego barw niebieskich, Castiel musiał znaleźć sobie sposób spotkania się z Agnes. Była siódma trzydzieści rano, sobota. Tuż po porannym papierosie i załatwieniu kilku mniejszych spraw, Ślizgon wspiął się na szóste piętro, zlokalizował ulubiony obraz do nękania i rozpoczął serię namawiania właściciela do współpracy. Wystarczyło, aby cny rycerz udał się do swego drugiego portretu znajdującego się we wnętrzu wieży, czyli bardzo blisko, wezwał Agnes i ją tu sprowadził. Tylko tyle trzeba było, aby pozbyć się osoby Castiela sprzed nosa. Sęk tkwił w niechęci ze strony Gwałtownika, który nie chciał wykonać rozkazu chłopaka z tylko sobie znanych powodów. Gdyby nie protestował, nie miałby tak nieprzyjemnego poranka. Piłeczka ponownie pokonała swoją trasę, raz dziewiętnasty uderzając w ramę i ruchem, który wywołała, wpędziła konia rycerza w palpitacje serca. Castiel westchnął. - Mogę tak cię dręczyć przez kilka godzin. Naprawdę nie szkoda ci poranka? Idź mi ją tu zawołaj. Powiedz, że nie wiem, Castiel się wykrwawia albo coś w ten deseń. Masz moje słowo, że zaraz po tym od razu zniknę. - wciąż ten znudzony głos. Westchnął i piłeczka poszła w ruch. Oparł potylicę o ścianę i czekał aż Gwałtownik uspokoi swego rumaka. Castiel zniknął z powierzchni zamku na całe pięć dni. Nie pokazywał się na lekcjach ani na wspólnych posiłkach w Wielkiej Sali. Nie odpowiadał na sowy, nie kontaktował się w żaden sposób ze światem zewnętrznym. Czemu? Odpowiedź prosta - silne przeziębienie. Po otrzymaniu cudownego prezentu w ramach nagrody za marcową kąpiel w jeziorze, rozłożyło go na prawie tydzień. Nie wychodził z dormitorium ślizgonów przez cały ten czas, bo nie mógł. Nie był w stanie. Przesypiał całe dnie i kurował się, czołgając się na korytarz jedynie na sporadycznego papierosa. Współmieszkańcy lochów składali się już na trumnę dla Castiela i wyrazili zdziwienie, gdy ozdrowiał. Prawie spisali go na straty, a tu proszę, mogli miast trumny zakupić mu zgrzewkę piwa korzennego w ramach powitania wśród żywych. Nic dziwnego więc, że pierwsze co zrobił po przebudzeniu się w zdrowiu, to było skontaktowanie się z Nessy. Wciąż był na nią zły, choć emocje trochę opadły po kilku dniach rozłąki. Nawet gdy się nie widzieli, drażniła go i psuła mu humor. Jak? Tym, że mimowolnie o niej myślał. Między jawą a snem widział jej paszczę w swojej wyobraźni i ... do niej zatęsknił. Nie było mu to na rękę. Nie chciał do niej tak czysto tęsknić. Psuła wszystko, co udawało mu się osiągnąć. Podczas choroby prawie wmówił sobie, że to co do niej poczuł to tylko chwilowy przejaw głupoty. Musiał zarazić się nią od jakiegoś tępego Gryfona. Niestety, poczucie w kierunku Agnes wciąż sobie w nim siedziało, doprowadzając go czasami do furii. Nie mógł tak po prostu z dnia na dzień się zakochać. Może mu to minie? Miał ogromną nadzieję! Niestety, póki co nie umiał zrezygnować ze spotkań z nią na rzecz unikania. Powinien, jeśli łudził się, że uczucie ma minąć. Gdyby to było takie proste... - Czy naprawdę muszę zniżać się do użycia markera? Agnes. Temple. Dormitorium trzecie, siódmy rok. Poskacz po ramach, rozrusz konia i powiedz jej, że tu czekam. Niech się pospieszy, bo mam sprawę niecierpiącą zwłok. - groźba podziałała. Nie ma nic gorszego dla malowidła niż marker z ulicy Pokątnej. Castiel usłyszał na swój temat soczystą wiązankę średniowiecznych przekleństw, dowiedział się wielu nieprzyjemnych rzeczy na temat swoich przodków, ale koniec końców Rycerz wyszedł w końcu z ramy i udał się na poszukiwania krukońskiej dziewczyny. Horn zastanawiał się jak Ness zareaguje na jego widok. Sam ze sobą w myślach zawarł zakład. Jeśli Ness pierwsze co, to nawrzeszczy za pobudkę/rzuci ripostą dotyczącą wykrwawiania się, to będzie dla niej oschły jak zawsze był. Jeśli go zaskoczy inną reakcją, uśmiechnie się po swojemu i spróbuje być dla niej miły. Niech ma dzień dziecka w marcu, a co. Oparł podeszwę prawej stropy o ścianę i rozpoczął rzucanie piłeczką nad ramę obrazu Gwałtownika. Niech pamięta, że Castiel tu czeka.
Nessy Temple
Temat: Re: Korytarz Sob 23 Cze 2018, 11:56
W kolorowym korowodzie par, w huraganie wirujących falban, między ognistymi dźwiękami argentyńskiego tanga, w pozornym chaosie początku wszechświata, tworzyła się nowa rzeczywistość. W epicentrum aktu tworzenia, ona, z rozwianymi brązowymi włosy, policzkami zadziornie zaróżowionymi od emocji, ruchu, ustami rozszerzonymi w szerokim uśmiechu, a najbliższą przestrzeń wypełniał ten jedyny w swoim rodzaju perlisty śmiech, słyszalny jedynie dla tajemniczego partnera, którego twarz przykrywała biała maska arlekina. W jego silnych ramionach, niczym laleczka z saskiej porcelany, wirowała, stawiała kroki, uwodziła gracją i piorunującym spojrzeniem zielonych oczu. Z przyjemności tańca, raz po raz wyrywana przez spojrzenia w stronę nieznajomego. Jego białej twarzy, która winna przerażać, a nie robiła tego. Biło od niej bezpieczeństwo, z ciepłą ręką na swoim biodrze, z nozdrzami wypełnionymi delikatną wonią potu zmieszanego z czymś orzeźwiającym, oddawała się tańcu, jak gdyby jutra miało nie być, jak gdyby to miał być jej koniec. W tych ramionach nic złego zdarzyć się nie mogło. Wyczuwając wpatrzone w siebie spojrzenie niewiadomego koloru podnosi wzrok, przez chwilę przyglądając się jak nieznajomu, powoli zaczyna się pochylać w jej stronę. Odruchowo, czując jakąś dziwną wewnętrzną potrzebę, przygotowuje się do tego, co przecież musi zaraz nadejść, aż nagle zamiast upragnionego aktu połączenia, dzieje się coś dziwnego. Muzyka milknie, a nieznajomy wypowiada jej imię. - Agnes Temple, poszukuje Agnes Temple, niech ktoś ją tu zawoła.- Nie było czasu zadawać pytań, zrozumieć co się dookoła działo, kiedy opary snu były rozwiewane przez szarą, nudną rzeczywistość. Agnes powoli podnosi się z kanapy, nie pamięta dlaczego wczoraj zasnęła w pokoju wspólnym, spoglądając jednak dookoła siebie wyczuwa, że mogło mieć to coś wspólnego z “Miłością niespełnioną” Alice Loaf, leżącą na podłodze obok zajmowanego przez nią mebla. Powoli przekręcając zastały kark i wydając nim nieprzyjemne odgłosy, spogląda w stronę wyraźnie zirytowanego rycerza. - Tak? - Mówi, a jej twarz wykrzywia się w przeraźliwym ziewnięciu. Zbyt zaspana by odczuwać złość albo coś więcej prócz ogromną chęcią powrotu do bezpiecznych ramion jej nieznajomego tancerza spogląda na zamkniętego w ramach obrazu mężczyznę. - Agnes Temple? - Dopytuje się, na co dziewczę jedynie kiwa głową, ponownie prezentując mu całe swoje uzębienie. - Pewien młody chłystek, prosi o widzenie z panienką. - Pomiędzy streszczenym sensem wypadających z obrazu słów, znalazło się tam wiele archaicznych dodatków, które panna Temple kojarzyła jedynie ze starych książek. Jest sobota, jakoś strasznie wcześnie, a jakiś debil chce ją wyciągnąć z ciepłego łóżka… nie ma takiej opcji. - Czy mógłbyś mu przekazać, żeby się pie… - Nie kończy bo nagle uświadamia sobie, że w zasadzie nie wie o kogo chodzi, a było w tym zamku paru całkiem, całkiem “kolegów”, których wolała nie płoszyć swym niecodziennym w ustach damy słownictwem. - Z jakiego był domu? - Na odpowiedź, że to kolejny syn Salazara, przekręca jedynie ślepiami, po czym na głos odpowiada. - Powiedz mu, żeby się pieprzył i znalazł kogoś innego do dręczenia. - Mówi wracając do pozycji bardziej horyzontalnej i zarzucając sobie jedną z rozrzuconych poduszek na głowę.
Castiel Horn
Temat: Re: Korytarz Sob 23 Cze 2018, 12:28
Cny Sir R. Gwałtownik nie miał łatwego pożycia. Biedny nieszczęsny musiał żałować egzystencji na akurat tej ścianie. Castiel nie zamierzał odpuścić. Nie wobec planów, jakie układał w stanie agonalnym. Musi wprowadzić je w życie właśnie dzisiaj, właśnie teraz i koniecznie w obecności Nessy. Tymczasem ta odsyłała obraz z kwitkiem, który udręczony został zmuszony do pełnienia roli posłańca. Wszystek byłoby łatwiejsze, gdyby Nessy zwlokła swój cny kuperek z kanapy i wyszła do niego porozmawiać. Głupcem był myśląc, że uda się to bez problemów w trakcie. Chłopak głośno westchnął, usłyszawszy odpowiedź wiadomość ruchomego malowidła. - Przekaż jaśnie królewnie, że właśnie się za to zabieram. Ma sprowadzić swój zad do tego korytarza, bo mam naprawdę ważny biznes do niej. Jest związany z Olivanderem i potrzebuję jej opinii. - wbił spojrzenie w namalowane oczęta rycerza, uciekając się do argumentu, który musi ściągnąć Nessy z łóżka bądź z miejsca, w którym oddaje się bezcelowej egzystencji. Castiel miał nadzieję, że dziewczyna połknie haczyk i postanowi osobiście sprawdzić czy ten żartuje czy może jednak jest w tym prawda i szkoda tego nie wyniuchać. Poniekąd Castiel nie kłamał, a jedynie bardzo mocno naciągał prawdę. Ness nie była w stanie tego stwierdzić będąc po drugiej stronie ściany. - Pewnie nie dasz się namówić na agresywniejsze metody budzenia jej, co? - zapytał z nadzieją, otrzymawszy w odpowiedzi bardzo gwałtowny protest i nieciekawe miny mówiące co obraz myśli o upierdliwym porannym gościu. Gdyby tylko Castiel mógł się tam dostać... już dawno Nessy by stała i nie pozwoliłby jej bezkarnie drzemać. Mają tak wiele rzeczy do zrobienia, a ona marnuje czas na odpoczywanie. Horn mówił to z punktu osoby wyspanej i zadowolonej. Nie silił się nawet na odrobinę empatii. On się niecierpliwił, nie należał do ludzi czekających w milczeniu na odpowiedź. Konsekwentnie przeszkadzał obrazom, zakłócał ciszę i wprowadzał chaos w piękny, marcowy poranek, który można by spędzić na wiele lepszych sposobów. W duchu odczuł ulgę, bowiem nie miał stuprocentowej pewności co do obecności Nessy w dormitorium czy pokoju wspólnym. Teraz już wiedział, że tam jest, więc wymyśli sposoby na wywabienie jej stamtąd, choćby musiał zawrzeć pakt z Filchem. Byłby do tego zdolny. Castiel byłby zdolny zawrzeć układ z samy diabłem, jeśli ten sprowadziłby mu tutaj dziewczynę. Nessy powinna o tym wiedzieć. Niecierpliwymi ruchami począł rzucać piłeczką w ścianę obok portretu rycerza. W pewnym momencie z sufitu wyleciał przezroczysty duch z okularami na nosie i kitlem naukowca. Dzierżył w ramionach stos zniszczonych, niematerialnych ksiąg. Zapewne jakiś zbłąkany profesorek. - Hej, duchu! Jak tam lecisz, zawołaj mi tu Agnes Temple! - zawołał za nim śledząc wzrokiem ścieżkę jego drogi. Bezimienny duch wybełkotał coś w stylu "jak nie zapomnę" i wsiąkł w ścianę, która wadziła Castielowi w konwersacji. Dziewczyna miała teraz pobudkę z dwóch stron, więc w końcu będzie musiała się poddać. Nie chciałaby zmuszać Castiela do podjęcia bardziej drastycznych środków. W planie B miał zamiar wysłać osiem sów do Pokoju Wspólnego Krukonów z tą samą wiadomością. Powinna docenić jego łagodność o poranku i to wykorzystać, a nie po raz enty testować granice cierpliwości. Castiel postanowił wszelkimi środkami doprowadzić do spotkania z Agnes. Nie przejmował się opcją znienawidzenia. Kto by nad tym rozmyślał?
Nessy Temple
Temat: Re: Korytarz Nie 24 Cze 2018, 23:40
Szczęśliwa z małego zwycięstwa nad głupim Ślizgonem, opadła na swoje miejsce, z lubością odkrywając, że granatowe poduszki wciąż jeszcze były ciepłe. Mruży oczy, rada, że tak łatwo było jej się pozbyć niechcianego towarzystwa, gdy gdzieś w otchłani zmęczonego umysłu pojawia się stwierdzenie, że zbyt łatwo, które jednak szybko zostaje odrzucone na dalszy, zapomniany plan. Ciężkie powieki opadają, świat powoli zasnuwa się mgłą, wszystko zdaje się być piękniejsze, spokojniejsze. Już uszami wyobraźni słyszy przerwaną rumbę, już usta wykrzywiają się w beznadziejnie głupim uśmiechu, kiedy przed oczami imaginuje sobie na nowo, twarz tajemniczego Don Juana. Ach jak pięknie, ciała poruszają się w jednym rytmie, wszystko trwa tyle co mrugnięcie, kiedy cisza w Pokoju Wspólnym znowu zostaje przerwana przez okrzyki obrazu. Nessy przyciska mocniej poduszkę do głowy, usilnie starając się zagłuszyć wołanie. Jej próby spełzają jednak na niczym. Coraz bardziej zdenerwowana, z dużą nabrzmiałą żyłą pulsującą na jasnym czole, dziewczę podnosi się do pozycji bardziej pionowej i wzrokiem bazyliszka rozgląda się po pomieszczeniu. Rycerz na widok tego spojrzenia ukrywa się za jakąś zajętą wiecznym obściskiwaniem się parą. Zanim Nessy zdąży huknąć, dmuchnąć i urządzić staremu rycerzowi z obrazu jesień średniowiecza, za blaszanym kolegą pojawia się kolejna, tym razem bardziej niematerialna postać. Profesor Homms, gubiąc po drodze nierzeczywiste zwoje pergaminu, rozglądał się po pomieszczeniu, nieobecnym wzrokiem, jakby próbował sobie przypomnieć co też on tak w zasadzie robił w tym miejscu. Dopiero kiedy pozbawione wyrazu spojrzenie, pada na gotową do krzyku dziewczynę, przypomina sobie i szybko przylatuje w jej okolicę, wcześniej prawie tracąc okulary z garbatego nosa. Zirytowana z coraz bardziej obolałą głową Nessy spogląda na kolorowe towarzystwo, którym napastował ją Ślizgon starając się wypłoszyć z bezpiecznej kryjówki jaką dawała, a przynajmniej tak jej się wydawało wieża. Zdenerwowana, zmęczona, z chęcią urządzenia Hornowi rzezi, wyjątkowo nie niewiniątek, podnosi się i rozganiając towarzystwo, krzyczy, że zaraz się pojawi, tylko dajcie jej się przebrać. Wkraczając do dormitorium, zastanawia się przez chwilę nad olaniem całej sprawy i zanurzeniem się w ciepłej pościeli. Zamyka oczy i przez chwilę kontempluje ciszę, miarowy oddech krukonek, ciężar powiek, nic. Cały piękny sen poszedł w diabli, cholerny Castiel, co mu się ostatnio porobiło we łbie. Najpierw zachowywał się jak potłuczony, teraz nagle pragnął jej towarzystwa o jakiś niemoralnych godzinach, które nie powinny istnieć, jeszcze chwilę i uwierzy, że na starość poczuł do niej jakąś dozę sympatii. Ubrana w granatową spódniczkę sięgającą niewiele do połowy uda, długi, czarny, wełniany sweter i bordowe trampki, z włosami w naturalnym nieładzie, które układała pięć minut, Ness niechętnie opuszcza “bezpieczne mury” krukońskiej samotni. Wolno, korytarzem zmierza w stronę wysokiego jak brzoza i tępego jak koza Ślizgona, który głupią żółtą piłeczką denerwował wszystkie duch i obrazy w okolicy. Na jej widok prawie dało się słyszeć zbiorowe westchnienie ulgi. - Czego?- Pyta zaplatając ręce na piersi i spoglądając w stronę tego skończonego barana.
Castiel Horn
Temat: Re: Korytarz Pon 25 Cze 2018, 22:24
W końcu wyszła. Pomijając roztrzepane włosy i wzrok godny bazyliszka nie wyglądała na osobę wybudzoną z głębokiego snu. Bardziej przypominała sobą przejście ciężkiej nocy aniżeli gwałtowne wyrywanie z ramion Morfeusza. Przeanalizował jej ubiór od góry do dołu, celowo opóźniając odpowiedź. Plan zadziałał, a więc opcję sowiego wybudzania można odłożyć na następne okoliczności. To całkiem niezły pomysł. Castiel sam sobie go pogratulował i myślał o nim intensywnie, aby zagłuszyć nagłe przyspieszenie bicia serca. Nawet tak roztrzepana, nieumalowana i prawie upiorna przyciągała jego spojrzenie. Nie przeszkadzało mu mordercze "Czego?' Nie raz i nie dwa go w ten sposób witała i żegnała, a więc mogła równie dobrze darować sobie próby zniechęcenia i zaniechania planów. Wyglądała uroczo z taką miną. Uśmiechnął się do niej kątem ust, wyraźnie mile zaskoczony i rozbawiony. Umknęło mu westchnięcie ulgi wydane przez sir Gwałtownika. Castiel był upierdliwy, złośliwy, ale dotrzymywał słowa. Nessie jest na korytarzu, a więc można przystąpić do realizacji planu. - Rany, ciebie też miło widzieć. Dziękuję, że pytasz o moje zdrowie, to taaakie miłe z twojej strony. - nie byłby sobą, gdyby nie pokpił na dzień dobry. Musi jej wytknąć, po prostu musi, to silniejsze od niego. Nie wpisała się w żaden z przewidzianych scenariuszy, a więc nikt nie nakazywał Castielowi zachowanie uprzejmości. Jak zdołał poznać Krukonkę, tęskniła za nim, ale za nic się do tego nie przyzna. Prędzej zaszyfruje tę wiadomość ostrzejszą ripostą, na którą wygłodniały czekał. - Też nie mogłem się doczekać spotkania z tobą, tyle dni się nie widzieliśmy. To skandal. - nie odrywał od niej oczu. Nie mrugał. Jak zaczarowany wpatrywał się w zieleń jej tęczówek, próbując w nich nie zatonąć. Chłopak chciał oddychać. Usta nabijały się, plotły zaczepki i docinki, a jego ciemne oczy nie mogły się od niej oderwać. Świadomość tego unicestwiła radość z jej widoku. Zmarszczył brwi. - Niedaleko czeka na ciebie niespodzianka. Chodź ze mną. - tutaj spoważniał, ale dalej nie mrugał. Nie chciał przegapić nawet mikrosekundy reakcji. Zdradzi się mimiką, w końcu do tego dojdzie. Castiel przyglądał się Ness badawczo, nie uzewnętrzniając chaosu jaki wywołała swoim przyjściem. Żółtą piłeczkę wyrzucił przez otwarte okno. Nie obchodziło go, że są na siódmym piętrze i mógłby kogoś walnąć. Jest pałkarzem, a więc z pewnością jakiś poranny ptaszek oberwie nawet ślepym rzutem. Ślizgon nie interesował się piłeczką, zapomniał o niej bardzo szybko. Miał ciekawszy obiekt do analizy. Ciekawe o czym myślała... On sam próbował skoncentrować się na jednym. Próbował przewidzieć jej reakcję, poznać odpowiedź zanim ta padnie. Wyczytać ją z jej twarzy i zachowania ciała. Kto wie, może za którymś razem trafi i kiedyś uda mu się określić prawdopodobieństwo znienawidzenia, gdy postanowi powiedzieć jej co czuje. Chociaż Castiel wolałby to pokazać, lecz to były tak dalekosiężne plany... Zastanawiał się czy jego zachowanie w stosunku do niej bardzo się zmieniło. Nie wydawało mu się, aby Agnes nabrała jakichkolwiek podejrzeń. Póki co nie okazał jej żadnej czułości ani ciepła od ich ostatniego spotkania. Tam dał się ponieść emocjom, a ona na brodę Merlina, odpowiedziała pozytywnie. Przeczyła przywiązywaniu się, a dała się przytulić. To musiało oznaczać, że kłamała. Tak ciężko było mu rozszyfrować dziewczynę, z którą trzyma się od sześciu lat. - Uprzedzam pytania i odpowiadam: tak, jestem jebnięty, tak, ten dzień i ta pora jest konieczna i nie, nie odpuszczę jak poprosisz i nakażesz. - wolał darować sobie standardowe pytania i równie standardowe odpowiedzi. Co prawda Castiel nigdy nie przyznawał się, że jest z nim coś nie tak, ale jakoś tak pod jej spojrzeniem powiedział coś, nad czym nie pomyślał. Schował ręce do kieszeni spodni i tam zwinął palce w pięści. Liczył, że ciekawość Nessy zwycięży i dobrowolnie z nim pójdzie. Bardzo tego chciał. Bardziej, niż to pokazywał. Doskonale zdawał sobie sprawę, że po wszystkim będzie chciała go udusić i zamordować, lecz istniała możliwość, że będzie tarzać się ze śmiechu. Castiel był gotów podjąć ryzyko i sprawdzić to.
Nessy Temple
Temat: Re: Korytarz Wto 26 Cze 2018, 22:51
No i stoi tam, Castiel Horn z tym swoim niby kpiącym uśmieszkiem, niby nie, ale może tak, a tak w zasadzie to na chuj drążyć temat, przecież nikogo to nie obchodzi. A jednak, z jakiś nieznanych sobie powodów, zatrzymała spojrzenie na tym grymasie, wbijając w nie, swoje zielone spojrzenie i zastanawiając się o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. W zachowaniu chłopaka było ostatnio coś dziwnego, czego za Chiny Ludowe nie potrafiła zrozumieć, a jeszcze bardziej nie wiedziała dlaczego w ogóle próbuje. Powinna się skupić na własnych problemach, tajemniczych anonimach czekających na nią na poduszce dormitorium, a nie podejrzanym zachowaniu jej [s]nie[/s]przyajciela, który szykował się do wyprawy do Świętego Munga, na odział chorób psychicznych. Jak musiał wariować to niech sobie to robi, tylko dlaczego pragnął pociągnąć ją za sobą? Wlepiając więc w siebie nawzajem gały. Każde pogrążone w swoim własnym prywatnym zbiorze myśli, mogliby tak pewnie stać do końca świata, a przynajmniej on, bo pannie Temple już się to zaczynało nudzić i już miała się napięcie odwrócić i wrócić do Pokoju Wspólnego, kiedy on przerywa milczenie. Marszczy brwi, kiedy skupia na nim swoje spojrzenie. Naprawdę, kurwa naprawdę, ze wszystkich głupich, rzeczy jakie może powiedzieć w tej chwili on mówi akurat to. No witki na jego widok opadają. - Kurwa, Castiel, nie pierdol tylko gadaj o co ci chodzi! Jest ósma rano w SOBOTĘ!!! Udało mi się przeżyć kolejny pieprzony tydzień ze Smoczycą, Grey’em i całą resztą tej popapranej ferajny, więc jak postanowiłeś mnie obudzić o ÓSMEJ W SOBOTĘ, bo ci się nudziło, to kurwa zabiję cię, a twoje zwłoki rzucę trytonom na pożarcie. Więc skończ pieprzyć jaka to ty biedna, pokrzywdzona przez los Kizia Mizia jesteś i mów o co ci chodzi.– Krew jej przyspiesza, nozdrza zaczynają falować z irytacji, kiedy wypuszcza z siebie pierwszą salwę wściekłości. Ma dość tej panienki. Kiedy zaczynali się „spotykać” zachowywał się jak facet, a przynajmniej coś pomiędzy facetem a totalną pizdą, w ciągu ich ostatnich dwóch spotkań, jego wskaźnik męskości drastycznie spadał w kierunku czerwonego napisu „Baba”. W którym momencie ich relacji to ona stała się tą bardziej męską połową? ONA? Zabawne, bardzo zabawne. Jak Castiel zacznie jej mówić „domyśl się” i „wszystko w porządku” to sama w końcu utopi się w jeziorze na amen. Słucha go, a z każdym głupim słowem wypuszczającą jego usta, zaczyna się denerwować jeszcze bardziej. Nawet kiedy mówi coś o niespodziance, jedynie na krótką, microsekundę w oczach błyszczy cień zainteresowania, ale to i tak tylko do momentu, w którym jak zły sen nie powróci wspomnienie, że do jasnej cholery, nadal jest jakaś nieboska godzina w jej wolny dzień. Dzień, w którym powinna mieć prawo się wyspać, nie robić nic po za poleżeniem, posiedzeniem i ewentualnie pospaniem, a nie że on, pierdolony jaśnie książę karze jej opuszczać dormitorium, ba jeszcze śmie jej grozić duchami, obrazami, a znając go to w zanadrzu miał coś jeszcze gorszego. - Nigdzie z tobą nie idę. Pieprz się. – Odpowiada zirytowana całą tą jego szopką, po czym napięcie odwraca się do niego tyłem i wraca w kierunku Wieży Krukonów. A niech go jasny szlak trafi, taki potencjalnie piękny dzień jej zniszczył. Niech lochy zaleje owsianka albo inny syf.
Castiel Horn
Temat: Re: Korytarz Sro 27 Cze 2018, 06:46
Nie było szans na powrót humoru, choć były możliwości pojawienia się rozbawienia, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. Tymczasem Nessy postanowiła zniweczyć wszystko, co tak troskliwie układał. Ewidentnie wstała lewą nogą. Ciekawe czemu? Niemożliwe, że przez pobudkę o ósmej rano w weekend. To nie powód, aby wyżywać się na czym popadnie. Castiel tu sili się na kulturę, szacunek, moduluje głos na całkiem "przyjazny", aby w odpowiedni sposób zaoferować miłe spędzenie sobotniego poranka, a spotyka się z wielkimi zębiskami i nastrojem godnym Smoczycy. Patrzył na nią, a więc zaobserwował drgnięcie zmarszczek zwiastujących wybuch. Gdy to nastąpiło dokładnie dwie sekundy później, Castiel westchnął, wyraźnie niepocieszony. Co ją dzisiaj ugryzło? Nie zrobił nic tak paskudnego, by zasłużyć sobie na zignorowanie. Nie widzieli się bite pięć dni, a jej to widocznie nie przeszkadzało... Chłopak miał mieszane uczucia. Mimowolnie spiął mięśnie i intensywnie wsłuchiwał się w przekazywane słowa. Mimo, że nieraz takie słyszał, zabolało go. Jak wiadomo, Castiel nie uzwenętrznia swoich cierpień, maskuje je gniewem. Nie trzeba było na niego długo czekać. Przez pierwszą minutę był zbaraniały taką wyolbrzymioną reakcją, w następnej długimi krokami dogonił dziewczynę i chwycił ją za łokieć. Odwrócił ją do siebie, stosując do tego siły lecz nie na tyle, aby zrobić jej krzywdę. Mina Castiela mogła zrobić wrażenie. Zaciskał szczękę, a z jego oczu miotały pioruny. Tylko przez sekundę było widać pod tym wszystkim poczucie zranienia. - Stój. - wycedził, wciąż trzymając ją za łokieć. - Nie będziesz się na mnie wyżywać, bo nie po to tu przyszedłem. Cicho, teraz ja mówię a ty słuchasz. - nie pozwolił jej dojść do słowa. Popsuła mu plany, co za tępa buła. Ich kłótnie nabrały częstotliwości i intensywności. Nie wiedział czy powinien się tym już martwić. - Jeśli masz te swoje babskie dni to wylewaj jad gdzie indziej, bo nie będę pozwalał na wyzywanie mnie z powodu planów, których nawet nie łaska wysłuchać. - mówił cicho, na wpół świadom gorąca jakie od niej biło. Wsiąkało w niego, paraliżowało od środka. - Doskonale wiem, że Smoczyca postawiła ci Okropny, że śmiała się z ciebie i że nakazała ci napisać cholernie paskudnie długi referat na jeszcze nudniejszy temat w ramach zmotywowania do nauki. Wiem, że masz dwie prace do poprawy i domyślam się, że zrobiła to niesprawiedliwie. Wiem też, że ten dziki zając Koniecznego upaćkał się w czerwonej farbie i hasał po zmroku po korytarzu. Jestem przekonany, że to nieźle cię kopnęło. Wiem o tym, bo o ciebie pytałem, więc nie jestem tu dla własnego widzimisię. Gdybyś przestała na mnie wrzeszczeć i po ludzku zapytała co planuję o tej chorej porze to bym ci odpowiedział, a na chwilę obecną mam ochotę... - powstrzymał warknięcie i urwał wypowiedź. Na co on właściwie miał ochotę? Trzymał ją mocno, więc w najgorszym przypadku przerzuci ją sobie przez ramię i zawlecze dwa korytarze dalej. Nie bardzo jednak chciał ją aż do tego stopnia zmuszać do swojego towarzystwa. Będzie go to boleć, owszem, ale to on patrzy na nią inaczej, a nie ona na niego. To on teraz widząc jej usta jeszcze mocniej się spiął. Kiedyś potrząśnie nią, aby zrozumiała. - ...próbuję ci pomóc, tępa buło. Jest rano, bo to godzina niezbędna, kiedy nie ma tysiąca ludzi na korytarzach i w miejscu, gdzie planuję coś ci pokazać. Chcę coś ci dać, żebyś przestała warczeć na wszystkich wokół. A potem pomóc przy tym pieprzonym referacie, bo i tak mam zaległą pracę do Smoczycy. Nie zachowuj się jak francuski piesek z piłą mechaniczną w pysku. - położył lekko dłoń na jej lewym ramieniu, puszczając jednocześnie jej prawy łokieć. - Uspokój się do cholery i nie pluj na mnie jadem. Możesz sobie wrócić do łóżka i stracić pół dnia na fochy a równie dobrze możesz iść się rozerwać po takim tygodniu. - opuścił ręce. Jedną dłoń schował do kieszeni, zaciśniętą do bielości. Jeśli pójdzie, nie będzie jej nigdzie targać. Łaknął jej towarzystwa, ale nie był samobójcą ani masochoistą. Nie jest niczyim workiem treningowym. Wyciąga do niej pomocną dłoń, a ona ją chce rozszarpać na strzępy. Castiel bywał egoistą. Nie raz i nie dwa pokazywał jak bardzo jest pozbawiony empatii. Jednak zdarzały się momenty, gdy widać było, że jednak rusza go czyiś stan. Spotykali się i po ciszy nocnej, kiedyś wymienili listy o trzeciej w nocy i nie było z tym problemu. Dzisiaj rano chciał dobrze się bawić i przy okazji rozgonić gradowe chmury znad Nessy, ot tak, dla samej przyjemności. Nie ze szlachetnych pobudek. Zwyczajnie wolał, gdy na niego nie wrzeszczała. Byłby w stanie zrozumieć, gdyby na powitanie nasłał jej Irytka lecz póki co Castiel zachowywał się naprawdę grzecznie w porównaniu do niektórych chorych pomysłów, których Nessy bywała współautorką.
Nessy Temple
Temat: Re: Korytarz Sro 27 Cze 2018, 09:55
Odchodziła niczym chmura burzowa, zdenerwowana i z przyspieszonym tętnem, gotowa przegryźć gardło pierwszego nieostrożnego stworzenia, które się do niej zbliży. Jak on śmiał ją obudzić, nasłać na nią obraz, ducha, następne co by było stado sów, może niech od razu wyrzuci ją przez okno, będzie szybciej. Obudzenie nie było najgorszym przewinieniem chłopaka, jakim prawem zaczął się zmieniać, zachowywać się jak ktoś obcy, obiecać, że jej nie zostawi, kiedy ona wiedziała (choć chciała zapomnieć), że prędzej czy później tak się to wszystko skończy. Czy chciała to przyspieszyć, dokończyć tę grę na własnych zasadach, nie dać mu władzy, że to on w końcu ją zrani? Nie było czasu by zastanowić się nad tym wszystkim, by spróbować zrozumieć co się w niej w środku dzieje, gdyż kolejna seria wydarzeń zadziała się trochę zbyt szybko. Z cichego psioczenia nad głupotą chłopaka, wybija ją nagłe pociągnięcie. Szybko obraca się wokół własnej osi, by zmierzyć się z zdenerwowaną, ale nie tylko twarzą Horna. Pałeczka gniewu została przekazana, lawina ruszyła i nic już jej nie zatrzyma, będzie nabierać siły, aż wszystko pieprznie. I pieprzło… Jednak inaczej niż się tego spodziewała, gorzej, lepiej? Cóż to miała pokazać dopiero przestrzeń. Gniew się zmniejszał z każdym kolejnym słowem chłopaka, a jego miejsce zajmowała konsternacja. Rozumiała słowa wypowiadane przez chłopaka, ale nie wiedziała dlaczego, co się działo z tym chłopakiem, co się zmieniło od tamtego felernego pływania w jeziorze? - Dlaczego się o to pytałeś? – Pyta ledwo słyszalnie, kiedy chłopak na chwilę przerywa, kiedy sam zaczyna się zastanawiać nad tym co powiedział. - Czego chcesz Castielu? – Ciągnie go za język, a nawet w sposób totalnie nieprzemyślany robi krok w jego stronę. Zadziera głowę do góry i bombarduje go zielony niepewnym spojrzeniem, czekającym na odpowiedzi, chcącym by to wszystko nabrało w końcu sensu. Widziała w jego zachowaniu coś dziwnego, tydzień temu olałby jej wybuch złości, machnął ręką i tyle by go widziała, przez kolejny tydzień boczyłby się na nią, aż w końcu pozwoliłby się przeprosić na klęczkach, w głębokim pokłonie i z całopalną ofiarą z cheesburgera, lub innej mugolskiej kanapki, którą Nessy nie mogła zrozumieć jak można chcieć zjeść. Za zdziwieniem przyjmuję dziwną wędrówkę Castiela po jej rękach, najpierw łokieć teraz raz ramię, kiedy opuszcza ją w końcu by pozwolić jej swobodnie zwisać, zdaje się to robić wbrew sobie, niechętnie. Co się w tej ślizgońskiej, czarnej łepetynie działo, Nessy miała dosyć własnych domysłów, które mimowolnie zaczynały się pojawiać w jej głowie, którym nie chciała dać racji bytu, bo wiedziała, że wtedy wszystko co mieli się skończy. - A naprawdę? – Pyta kiedy w końcu przestaje jej mydlić oczy swoją wielką dobrocią serca. Nie znają się od wczoraj, Castiel Horn jest ostatnią osobą w tej szkole, która robi coś bezinteresownie, dlatego że jest to miłe lub bo ktoś tego potrzebuje. Dla niego wszystko musi być zabawne, musi się dziać. W pisaniu referatu nie ma nic śmiesznego, a dawanie komuś prezentu, w jego przypadku powinna się spodziewać raczej łajnobomby albo tej folii bąbelkowej, o której ostatnio w malignie gadał. Tak czy siak, ani jedno ani drugie nie było tym, czego Nessy potrzebowała dzisiaj od życia, a chciała tylko odrobiny spokoju, wyspania się, dobrego romansu w międzyczasie i jakiegoś kujona, który za kilka uśmiechów i słów jaki to on mądry, jaki inteligentny, i że musiał ostatnio sporo trenować, bo te bicepsy same się nie zrobiły, napisał by dla niej te teksty, ale nie ona dostała Castiela z urażoną dumą, o której planował jej ciągle przypominać.
Castiel Horn
Temat: Re: Korytarz Sro 27 Cze 2018, 11:00
Nagle straciła mowę. Posłuchała go, zamilkła, a rzadko pozwalała mu na rozkazanie czegokolwiek. Sprowadzała go z hukiem na ziemię i kłótnio, trwaj. Dała mu dokończyć, więc w słowach zawarł jak najwięcej wierząc, że spojrzy na niego choć raz inaczej. Pozytywniej. Może zechce się mu z czegoś zwierzyć, może któregoś dnia sama do niego przyjdzie. Castiel zaczął zastanawiać się nad sobą. Czy idzie dobrą drogą? Wciąż stosuje niekonwencjonalne metody okazywania sympatii, lecz stara się nadać ich relacji dojrzalszej cechy. On chce ją poznać z innych stron, tylko to trudne zważywszy na jej opór i ciągle niezrozumienie. A gdyby powiedział jej prosto z mostu? Słuchaj buło, zmieniło się wiele, a głównie to, że nie mogę przestać o tobie myśleć. Co Ty na to, że jestem w tobie zakochany? Pomożesz wybrać trumnę zanim mnie zabijesz? Castiel nie mógł się przełamać i zdobyć na taką odwagę. W innych dziedzinach życia nie patrzył na konsekwencje ale tutaj miał tak wiele do stracenia. Prawo do widywania się z Ness i spędzania z nią czasu. Zaskoczyła go przemawiając już bez gniewu. W pewnym momencie zawahał się - a jeśli zbyt ostro sprowadził ją do parteru? Dlaczego on się musi tym przejmować?? Dlaczego go to martwi? Nie powinno do jasnej ciasnej. Zaczerpnął oddechu, dotlenił mózg, który zamiast skupiać się na przeprowadzonym dialogu koncentrował się na niedbałej i nieładnej fryzurze Ness. Dlatego z opóźnieniem dostrzegł moment zmniejszenia między nimi odległości. Nie był pewien czy to on zrobił ten krok czy może jednak ona. W każdym razie otworzył szerzej oczy, nieprzygotowany na jej intensywne przenikliwe spojrzenie i bliskość, która pożerała go od środka. Na parę chwil stracił pewność siebie, ulegając sile zielonych oczu. Dostrzegła za słowami drugie dno. Żądała zdradzenia prawdziwego celu jego mowy i zachowania. Nie skomentowała w żaden sposób tego, co właśnie w między nimi padło. Teraz wydawało się to nie mieć znaczenia. Ness nie powinna bez uprzedzenia zmniejszać ich dystansu. Czy ona nie wiedziała jak mocno musi ściskać palce, aby nie pognały na ślepo ku jej twarzy? Nie wiedziała. Krukonka o niczym absolutnie nie wiedziała i wychodzi na to, że nie miała żadnych podejrzeń, skoro zrobiła w jego stronę niebezpieczny krok. Zaczął inaczej oddychać. Płycej. - Mam prawo pytać o co chcę i o kogo chcę. - próbował rzucić przed siebie zasłonę dymną, odwlec cokolwiek ma się wydarzyć. Próbował wmówić jej i sobie, że to nic takiego. Wpatrywała się w niego wyczekująco, a on nie umiał uciec wzrokiem. Przyciągała go, znowu. - Nie mogę ci powiedzieć czego tak naprawdę chcę. - zaskoczył się powagą tych słów jak i tego, że je wypowiedział. Robiło się coraz niebezpieczniej. Atmosfera gęstniała, podbiła temperaturę jego ciała o całe dwa stopnie. Zapomniał gdzie chciał zabrać Ness i co jej dać. Bawiłby się przy tym świetnie, ale i ona też, gdyby tylko tak na niego nie patrzyła. - Nie zrobię ci nic złego, wiesz o tym? - nie rozumiał czemu o to pyta i czemu tak zależy mu na odpowiedzi. Nieświadomie zniżył głos. Wodził wzrokiem po jej twarzy, w myślach odważył się zrobić jeszcze jeden krok, a potem kolejny, by nie dzieliło ich nic. - Chodźmy gdzieś sami. Bez otoczenia. - nie kontrolował już tego co mówi. Ani dłoni, którą wyciągnął z kieszeni i uniósł ku jej twarzy. Wstrzymał oddech i musnął ledwie co skórę na jej brodzie. Gładkiej, gorącej. Porażony bodźcem obserwował jak dłoń ponawia kontakt i tym razem pogładził kość policzkową, nie odrywając wzroku. Spalał się w środku. - Jest tak niewiele czasu, więc weź go ode mnie. Złość się na Smoczycę, Greya i idiotów przy kubku miodu, ale naprzeciwko mnie. - poprosił, w myślach opracowując plan awaryjny. Plan wyparcia się wszystkiego, jeśli dostrzeże jej śmiech i kpinę. Odsłonił się, nieprzygotowany na taki obrót spraw. Nie miał prawa dotykać jej twarzy, ale nie umiał zabrać dłoni. Całą siłę woli wyczerpał, aby zabrać rękę i nie rozprostować palców na jej policzku. Chociażby te kilka sekund zanim go zdzieli. Błagał ją w myślach by więcej ni robiła niczego nieprzemyślanego, bo wówczas może stracić panowanie nad sobą. Castiel zapragnął wejść na inny poziom relacji. Próbował się zbliżyć choć trochę, zmniejszać między nimi dystans. Nie przewidywał w trakcie zakochania i palącej potrzeby bycia blisko Ness. Wkurzała go, nie chciał się przez nią denerwować, ale wracał za każdym razem. Pozwalał, by wytrącała go z równowagi, ale jeśli to oznaczało choć jeden jej uśmiech, wracał.