|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Dimitr Cronström
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 11:45 | |
| Eh, zapowiadał się spokojny dzień. Dimitr nie miał dzisiaj zamiaru tańczyć na uczniowskim balu, czy też rzucać bezkształtnego Patronusa na dementory. Ale może zacznijmy od początku. Profesor słyszał o uroczystości z okazji jesieni, czy coś takiego. Jako, że nie jest zbytnio uzdolnionym tancerzem, a także duszą towarzystwa, zrezygnował z zabawy. Prawie cały dzień spędził w swoim gabinecie (nie pił!) i robił wszystko, aby tylko zająć czymś głowę. A to sprawdzanie wypracować, a to wymyślanie coraz to trudniejszych pytań na testach... W godzinach popołudniowych zrobił sobie przerwę i zawitał do Londynu, aby coś zakupić. Zaczepił go nawet rodzic jakiegoś ucznia, gdy tylko usłyszał imię i nazwisko profesora, przy kasie w sklepie. Musiał chyba godzinę tłumaczyć dlaczego tak źle radzi sobie syn z astronomii. No, ale jak tylko udało się oddalić, wrócił prędko do szkoły. No i tak dochodzimy do momentu, gdy do balu zostało niewiele. Uczniowie latali po korytarzach jak głupi. Dziewczęta krzyczące o sukienkach, albo na swoich chłopaków. O dziwo część męska nie była wiele spokojniejsza od przedstawicielek płci pięknej. Ci też zdawali się zachowywać jakby ich ktoś podpalał. Dimitr obserwował wszystko trochę rozbawiony. Przypominały mu się jego lata szkolne w Durmstrangu, gdy sam był młodzieńcem i poprosił pewną koleżankę, czy z nim pójdzie, ale odmówiła. Hm, wtedy jeszcze nie miał tego swojego wdzięku. No, ale i tak się nie nudził. Koledzy przynieśli coś mocnego, resztę każdy sam sobie dopowie. Gdy nadeszła pora wieczorna, a księżyc był dobrze widoczny na niebie, wszyscy ruszyli na parkiet! Natomiast Cronstrom siedział sobie w swoim fotelu i chyba nawet przysnął. I może spałby tak do rana, jakby nie obudził go krzyk. Straszny krzyk. Nauczyciel wystraszony wyciągnął różdżkę i po sekundzie zrozumiał, że celuje nią tylko w drzwi. No tak, trzeba jeszcze wyjść i zobaczyć co jest powodem paniki. Wyszedł na korytarz, a tam napadła go jakaś Krukonka, która mówiła coś niezrozumiałego. Dimitr ją uspokoił i gdy ta nauczyła się oddychać płynnie, opowiedziała mu historie z dementorami. Sam nie wiedział co o tym myśleć. Te potwory w Hogwarcie? No nic, trzeba się śpieszyć i im pomóc. Astronom wbiegł z wieży na parter i udał się tam gdzie organizowali bal. Z każdym krokiem w stronę całego miejsca akcji czuł się coraz gorzej. To znak, że uczennica nie kłamała. Rosjanin wchodząc do wielkiej lodowej komnaty ujrzał przerażający widok. Wielkie, czarne prześcieradła, które wydobywają najgorsze wspomnienia. Strach przysłonił jednak podziw do umiejętności jakimi właśnie popisywał się Milton. To było... ah, czyli dobrze myślał, że coś z nim jest nie tak. Cholera, skup się Dimitr! Mężczyzna próbował rzucać Patronusy. Szkoda, że nigdy nie nauczył się tych kształtnych. Próbował robić cokolwiek! Chociaż odwrócić uwagę tych stworów. Co nawet w jego przypadku nie było trudne, bo dementory zdały sobie sprawę z tego, że ten osobnik ukrywa w głowie wiele przykrych wspomnień... |
| | | Laurel Lancaster
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 12:32 | |
| Każde młode dziewczę raz w życiu chociaż chciało poczuć się jak prawdziwa księżniczka. Bal, piękny strój, przystrojona sala i dźwięczna muzyka wokół nas. Ruchy miliardów dzwoneczków, szelest tafty, głęboki tembr partnera, który z chęcią chwyta Cię w ramiona i porywa do tańca. Zaraz. Przecież Dwayne przechodzi mutację, więc brzmi bardziej jak popsuty czajnik, a nie jak Marlon Brando. Blondynka pokręciła głową, wprawiając swe blond włosy w nieznaczne falowanie, kiedy przyuważyła, że i Dłejn powoli zaczynał mięknąć pod wpływem jej spojrzenia, które mogło rozczulać co poniektóre jednostki. Miała nad nim pewnego rodzaju władzę, której jeszcze nie do końca potrafiła użyć, a czego dopiero się uczyła. Nie była pewna również swojej mocy, możliwości, którymi mogła się posłużyć. Jak widać jednak zadziałało. A wystarczyło spojrzeć na swojego przyjaciela i druha. Jej lico pojaśniało niemal od razu – patrzałki rozbłysły, policzki zarumieniły, a nad jej głową uformowała się aureola. Może bez ostatniego elementu, aczkolwiek wyglądała niezwykle dziewczęco, anielsko, zupełnie jak magiczna i słodka istota, którą przecież poniekąd była. Nie przejmowała się jego tanimi tekstami typu nie umiem, nie chce mi się, a po co, a na co, a tylko złapała go za ręce i skierowała się wraz z nim na środek parkietu nie bacząc na to czy inni patrzą. No – nie do końca taka była prawda, bo sprawdzała kątem oka czy Henry przypadkiem ich nie widzi. - Jesteś zupełnie jak Henio. On też od zawsze bał się tańca, a nie ma w tym nic trudnego! Wystarczy tylko wyczuć partnerkę. – Zaszczebiotała po swojemu lgnąć do jego młodzieńczego ciałka, chcąc by ten ją objął, by ją poczuł, by był jej przez krótką chwilę. Położyła jego dłoń na swoim biodrze, drugą natomiast… złapała o wiele mocniej niż powinna. Kurczliwie, desperacko starając się złapać oddech. Poczuła przenikliwe zimno – nagle jej sukienka wydała się jej zbyt ciasna, a jasne oczy zaszły mgłą. Nie widziała kompletnie, czuła tylko chłód, opuszczenie, dzikie śmiechy. Pobladła, a dłoń chłopaka wysunęła się z jej ręki. Obserwowała nic niewidzącymi oczyma to co się rozgrywa właśnie teraz i co nie było niestety widowiskowym przedstawieniem. Chciała do mamy, do taty, nawet do brata. Chciała wyciągnąć po nich łapki, ale nie mogła. Stała tylko nie będąc w stanie się poruszyć ani o cal, ani o milimetr. Nie mogła tego zrobić, nie mogła się nawet zatrząść. Nie chciała by ktokolwiek odbierał jej słodkie i dobre wspomnienia. A tak się właśnie działo. Pustka, suchość w ustach, brak pomocy.
|
| | | Henry Lancaster
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 12:34 | |
| Nie wiem czyj to był pomysł, ale jest zajebisty :D ~ Henio masochista.
Alkohol i jemu uderzył do głowy mimo, że wypił ledwie dwie lampki. Śmiać mu się chciało i gdy muzyka się zmieniła, stracił zapał do garnituru. Na wieść, że Henley nie wziął różdżki, Henry westchnął i zaśmiał się pod nosem. On nigdy nie rozstawał się z różdżką, choćby szedł do łazienki. Nosił ją przy sobie z wielu względów, głównie dlatego, że już dwa razy porządnie oberwał od życia, w Hogwarcie, pod nosem Dumbledore'a. Byłby głupcem, gdyby dalej bezgranicznie ufał murom szkoły. - Dobra, i tak wyglądamy jak dwa pajace. Teraz już nic nam nie pomoże.- jakby nagle go olśniło. Tym razem dźgnął w swój kołnierz i się go pozbył, co powinien zrobić od razu, skoro mu to przeszkadzało. Marynarkę rzucił na jakąś ławkę i wzruszył ramionami, decydując, że zostanie w koszuli i krawacie. Staroświeckiej, ale nic już na to nie poradzi. - Nie kumam jak możesz chodzić bez różdżki, ale wracajmy na salę, bo jeszcze ktoś podwędzi nam dziewczyny. - poklepał Erica po ramieniu i z miną męczennika ruszył w drogę powrotną. - Bardzo śmieszne. - mruknął pod nosem, gdy wszystkie lampy i świece zapłonęły pokazując ich marny wygląd i czerwone twarze. Z zażenowaniem westchnął i wszedł z Henley'em do Wielkiej Sali. Uderzyły go wyraziste kolory przez co musiał zmrużyć oczy i jęknąć w proteście. Nie rozumiał co nauczyciele mają przeciwko przyjemnemu półmrokowi, kiedy niczego prawie nie widać. Minęli dwoje aurorów stojących przy drzwiach. Puchon od razu zlokalizował położenie Wandy będącej oczywiście w towarzystwie Murphy i Joe. - No to czas na... - urwał, bo w ciągu paru sekund wydarzyło się mnóstwo rzeczy. Nie chodziło tylko o tanczącego Filcha z kotem, biegającego kurczaka czy afro Rosiera. Znikąd pojawiły się ogromne wielkie czarne sylwetki, które nazwał od razu bezbłędnie. Dementorzy. - Nie no, super. A myślałem, że nauczyciele to sztywniacy, a tu proszę, jak miło... - chociaż starał się mówić w miarę luzacko, głos mu zadrżał, bo jakimś dziwnym trafem jeden z dementorów ruszył wprost na niego i na Erica. Lancaster pobladł. - Zwiewaj. - syknął do Erica i wskazał mu stolik z dziewczynami. Trzeba je jakoś uchronić, bo chociaż wiedział, że Wanda umie wyczarować patronusa to i tak się o nią martwił i musiał mieć pewność, że będzie bezpieczna. Nie pomyślał o sobie, jak zwykle. Dementor go dopadł zanim doszedł do dziewczyn. W ciągu paru sekund pojął, że ten psikus nauczycieli jest okropnie realistyczny. Henry cofnął się gwałtownie kilka kroków, wpadając jak lalka w otchłań lodowatej próżni. Złapał się gwałtownie za głowę, jakby próbował ją zatrzymać na karku i nie pozwolić sobie jej oderwać. Nie widział już dziewczyn, ogólnie jedynym kolorem jaki potrafił odróżnić była czerń. Nie odrywał oczu od paszczy zakapturzonego dementora. Widział wielkie oko.. a nie, to były usta. Nie wiedział co to było, ale zrobiło mu się cholernie słabo. Zobaczył przed sobą Soleil. Chodzili sobie po błoniach, Henry trzymał w rękach Potworka, którego chciał jej dać, ale się stresował. Potem pojawiła się scena gdy pogrzebali Lunę, jej kotkę w zakątku przy Zakazanym Lesie. Podczas obozu siedzieli na pniu, przytulał ją, pocałował i był wtedy chyba zły, bo czegoś mu nie mówiła. Uciekali przed zaczarowanymi tłuczkami,śmiejąc się w głos. Wszedł do Wielkiej Sali na śniadanie i od razu znalazł sylwetkę Sol w kolorowej sukience. Szeroki uśmiech i wielkie zdziwione oczy. Trestrale. Widział swoją rękę zanurzoną w złotych włosach. Henry cofnął się parę kroków i upadł na tyłek. Oddychał tak głęboko jakby zaraz miał wypluć sobie płuca. Czerwony promień różdżki w starej chacie. Dźwięk własnego ciała uderzającego o ścianę, walący się na ścianę tunel, ciemne oczy Jasmine, gdy ją odpychał z pewnego miejsca śmierci. Oczy matki, przerażona Laurel, gdy leżał tygodniami w szpitalu i nie od razu się wybudził. Dementor karmił się nim i chyba mu się bardzo to podobało, bo trafił na soczysty kąsek. Henry dosyć sporo przeżył w życiu mimo, że miał szesnaście lat. Jakimś cudem, gdy wszystko stawało mu się obojętne, wyłapał Soleil w tłumie. Ignorował biegające sylwetki, bo patrzył prosto na Soleil, pamiętając każdy dzień, każdą minutę, każdą sekundę. Miała na sobie nijaką sukienkę, a nie kolorową. Miała puste oczy, bo chociaż stała daleko, widział ja bardzo wyraźnie. Nie wydusił z siebie żadnego słowa, po prostu patrzył na nią pewien, że ona wie, co się dzieje. Dementor znowu się nad nim nachylił i od nowa przedstawił mu to, co się z nim działo, zaczynając od tortur w chacie a kończąc na walącym się suficie podczas obozu. Henry nawet nie protestował. Po tym, co zrobił Soleil bardzo chętnie pozwalał dementorowi wysysać z siebie wspomnienia. Lancaster nie chciał ich znać. Wstydził się tego jak potraktował Soleil, tego, co się stało. Im dłużej przebywał w mackach potworzyska, tym bardziej robił się wiotki. A mógł jednak iść na zajęcia patronusa tak, jak radziła mu Wanda. Garbate gargulce, Wanda. |
| | | Sofia L. Clinton
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 13:53 | |
| Jej luźne pytanie zostało bez odpowiedzi. Tak samo jak reszta pytań, które niegdyś zostały rzucone w przestrzeń, a odbiorcy, którzy mieli na ów zagadnienia odpowiedzieć jakby zamilkli. Zamilkli, bo któżby nie zamilknął gdy dzieją się takie rzeczy? I wcale nie chodziło o kolejną zmianę scenerii, w której panna Clinton czułaby się aż nadto wybornie. Lata sześćdziesiąte zmiksowane z obecnymi. Przecież to jej młodość! Dokładnie dziesięć lat temu i ona uczestniczyła na takim balu, bawiła się ze znajomymi, a jej suknia wirowała na parkiecie wraz z innymi. Bawiła się wtedy wybornie, to tam zrozumiała, że do jednego z przyjaciół czuje coś więcej niż tylko sympatię – to tutaj również nakryła swoją koleżankę z profesorem i to tutaj właśnie przyuważyła niepokojące cienie w kątach okiennic. Jej piwne oczy zmrużyły się niebezpiecznie, a ona postąpiła krok czy dwa naprzód niemal od razu wyczuwając zagrożenie. - Wilson. – Mruknęła dźwięcznie nie odwracając nawet wzroku od mrocznych istot, które doskonale znała. Wielokrotnie przebywając w pobliżu Azkabanu natykała się na dementorów, także ich zagrywki nie robiły na niej aż tak wielkiego wrażenia, co nie oznaczało, że i ona nie poczuła przeraźliwego chłodu, które przebiegło po jej włoskim ciele. Ciemność jaka zapadła nie zmyliła jej, a tylko wzmogła jej czujność. I choć czuła się ociężale, miała ochotę utonąć w pustce jaka ją otoczyła w jednej chwili to nie poddała się. Zacisnęła szczękę - kilka mięśni na jej gładkiej twarzy zamigotała pod jasną skórą, a ona tylko sapnęła. Kolana zaczynała jej mięknąć i to za sprawą bolesnych wspomnień, które buszowały w jej głowie. Rozczarowane spojrzenia jej rodziców, gdy oznajmiła im, że póki co nie mogą spodziewać się wnuka – zaraz po tym jak została zdradzona. Wrzaski, kłótnie, cierpienie i wylane łzy na szkoleniach. Wszystkie nieprzyjemności skupiły się na niej, zostały w niej, a to co było uznawane za słodycz przeminęło. I nie chciało wracać. Dopóki ta nie wzięła głębokiego oddechu i nie sięgnęła po swoją różdżkę. Chropowate drewno niemal na nowo uzbroiło ją w siłę, która w niej drzemała. Gorąca krew zaczęła buzować, a wzrok aurorki przyzwyczaił się do panującej ciemności. Przyuważyła jednego z chłopców, blondyna atakowanego przez bestię żywiącą się ludzkimi uczuciami, których sama ta nie posiadała. To co zrobiła Sofia było instynktowne – robiła to wiele razy już od kilkunastu lat, dlatego też widząc zachowanie dementora nie wahała się. Posłużyła się jednym z przyjemnych wspomnień, które głęboko w niej zakorzeniły. Italia, słońce, rodzina i czułość, której jej nikt nie szczędził. Dłoń kobiety uniosła się, a koniec różdżki zajarzył się błękitnym blaskiem, który zaraz uformował się w koliberka. Malutkiego i skocznego, który najpierw przefrunął nad głową swojej pani, a dopiero potem pomknął ku młodemu Lancasterowi wiedziony myślami Włoszki, która nawet nie musiała otworzyć ust, by zaklęcie zdążyło podziałać. Jasny blask oświetlił twarze zebranych i niósł radość i chęć do życia, które w tej chwili brutalnie zostały odebrane. Sama Zosia poczuła w sobie ogromną chęć walki. Skoro dementorzy chwilowo odwrócili się od Hogwartu i starali się siać zamęt to czy nie znaczy to, że sam Voldemort pokusił się o … No właśnie, o co? Chciał dać znać, że z nim wszystko w porządku i że żyje? Ma się dobrze? Kobieta mocno pobladła zaciskając kurczowo rękę na swoim kawałku magicznego drewna, po czym gdy zauważyła, że potwór zostawił biednego chłopaka w nieco niemodnej koszuli podeszła do niego i sprawdziwszy czy nic mu nie jest pomogła mu wstać. - Schowaj się lepiej. – Mruknęła z wyczuwalnym włoskim akcentem ganiając go by wrócił do przyjaciół, podczas gdy jej patronus szalał po przestworzach przeganiając monstrualne i okropne bestie, które wyciągały swoje łapska po dusze nieletnich uczniów. Krzyki i wrzaski nawarstwiały się i zaraz cichły, co nie znaczyło nic dobrego. Jednak jej pojawienie się w Wielkiej Sali nie było przypadkowe. |
| | | Wanda Whisper
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 15:24 | |
| Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak Jolene mogło być ciężko. Nie tak dalej jak kilka tygodni temu jej młodzieńcze uczucia zostały odrzucone przez Francisa, który teraz niczym młody Bóg hasał w objęciach nauczycielki zaklęć, z której widocznie połączył go płomienny romans. Byli dorośli, mogli robić co chcieli, ale dlaczego akurat na oczach biednej Puchonki, która musiała na to wszystko patrzeć? Dlaczego tak często niszczymy światopogląd innych osób robiąc to tylko po to bo mamy z tego korzyść? Miała ochotę złapać Joe za rękę i powiedzieć jej, że wszystko będzie dobrze. Że to co uciekło na pewno wróci ze zdwojoną siłą, że należało poczekać, a karma zawsze się odwraca. Przecież należało tak myśleć, trzymać się nadziei i mieć pewność, że jutrzejszy dzień będzie o wiele lepszy, prawda? Tak przynajmniej uważała panna Whisper i może dzięki tej myśli jeszcze nie zginęła czy nie popadła w depresję, od której momentami dzielił ją tylko cal. Nie zdążyła jednak rzucić tych kilku słów na pocieszenie, bo zaraz sala zmieniła wystrój. I wcale nie chodziło tutaj o zespół muzyczny ani o kolorowe dodatki, którymi zostali obdarowani uczniowie na balu. Nie chodziło o skoczną muzykę, kolorowe światła, które tylko raziły i drażniły oczy wszystkich tu zebranych. Nie zrobiło na niej wrażenie nawet afro Rosiera, które zaraz przyćmił fakt, że Wanda i nie tylko ona zresztą poczuła jak momentalnie temperatura jej ciała spada. Otworzyła szerzej oczy, a jej piwne tęczówki pociemniały niebezpiecznie, niepokojąco. Sama się zgarbiła i pobladła na twarzy – róż użyty do podkreślenia kości policzkowych jaśniał jedynie na licu Krukonki, jednocześnie strasząc jasnością cery. Dzikie macki, których z początku nie było widać, a jedynie czuć ich chłód powoli wysuwały się ku jej osobie, która widząc przyjaciół wokół wstała gwałtownie o mało co nie przestawiając krzesła, które zachybotało groźnie. Brązowe loki zatańczyły przy jej okrągłej buzi, kiedy ta próbowała krzyknąć do Dunbar, by ją ostrzec, pomóc, zrobić cokolwiek. Zamiast tego spomiędzy jej ust wydostał się pisk, a jej dłonie od razu powędrowały do szyi, na której zaciskały się niewidzialne łapska dementora, który chciał pożreć jej duszę, jej marzenia i nadzieję, którymi karmiła się przez ostatnie miesiące. Karmiła się tym, bo głęboko wierzyła w poprawę sytuacji. Wierzyła, że wszystko jej się uda, uda się jej przeciwstawić złu jakie panowało na tym świecie. Że da radę ocalić swojego brata i przyjaciół, których kochała nad życie. I to życie mogłaby za nie oddać, bez mrugnięcia okiem. I chociaż nie byłą najodważniejszą dziewczyną w towarzystwie to czuła jak jej serce walczy, jak płuca walczą o każdy oddech, choćby najmniejszy. Nie chciała oddawać tego wszystkiego o co tak walczyła, czego tak broniła. Oparła się o blat stolika drżąc na całym ciele, którym raz za razem wstrząsał nieprzyjemny dreszcz, którego już kilka razy wżyciu doświadczyła. Wydawało się jej, że jest coraz bliżej śmierci, że ta wyciąga po nią pazury, że chce ją zniszczyć, stłamsić. Wszystko wokół niej ucichło, poszarzało, oczy nie chciały przyzwyczaić się do nagłej ciemności. Obraz jej się zamazywał, a ona tylko starała się utrzymać na nogach, by nie paść jak kłoda na posadzkę. Przecież to sobie obiecała, obiecała sobie, że będzie walczyć do ostatniego tchu, że zawalczy o swoje, o miłość i przyjaźń o poświęcenie. Czy tego nie nauczyła się na zajęciach z Wilsonem? To nie on wpajał jej grupie, że to co Cię nie zabije to Cię wzmocni? Należało dostosować się do każdej sytuacji jaka panowała. Jak była, jaka utrudniała nam życie. Przecież to ćwiczyli ciągle i ciągle. Jęcząca Marta, tonięcie, wrzaski i piski. Przecież to o to w tym wszystkim chodziło. By wziąć się w garść, odetchnąć spokojnie i poczuć w sobie coś, tą chęć przetrwania, chęć niesienia pomocy innym, którzy nie oczekiwali jej od Ciebie wcale, a wcale. Przymknęła na moment powieki, by się uspokoić. Ogarnąć, ocenić sytuację. Wcześniej zauważyła tylko, jak jej przyjaciele gasną na jej oczach, jak wołają o pomoc, krzyczą bądź milkną całkowicie. Nie mogła zlokalizować nigdzie Henryka, o którego bała się najbardziej, do czego przyznawała się bez bicia. Miała również nadzieję, że i Dorian nigdzie nie pałętał się po Sali. Odetchnęła głębiej odrzucając od siebie mało malownicze myśli. Zawsze była uważana za to gorsze dziecko, bo była młodsza, bo była dziewczynką. A rodzice chcieli mieć dwóch synów. Tak, dwóch synów w Ravenclawie, to by było dopiero coś! Mali geniusze! Zamiast tego mieli kochanego jasnowidza i marne dziewczę, które zawsze wtrącało się w nie swoje sprawy, chociaż o wielu rzeczach nie miało pojęcia. To przez nią zginął jej ojciec. Gdyby ona wtedy została w domu, może poplecznik Czarnego Pana skusiłby się o poderżnięcie gardła właśnie jej? Nie było by wtedy żadnego problemu, jej śmierć minęłaby bez echa mury Hogwartu, a ona sama najpewniej szalałaby w piekle wraz z innymi cudzołożnicami. Przecież tam znajdowało się jej miejsce, prawda? Bo to ona odbiła Lancastera, zabrała go, splamiła swymi nieczystymi dłońmi i ustami. Naznaczała ścieżkę brudu, zwątpienia, którą omamiła biednego chłopaczynę. Ale przecież taka nie była. Nie była zła i podstępna. Wszystko co robiła za sprawą serca, którym się kierowała. Kierowała się uczuciami, miłością i przyjaźnią, którą żywiła do bliskich, którą żywiła do Henry;ego. Coś ją tknęło. Coś zapaliło w klatce piersiowej. Złapała potężny haust powietrza i unosząc głowę ponownie rozejrzała się w poszukiwaniach ukochanego. Dyszała ciężko, z trudem, jej piersi unosiły się i opadały za razem. Miała problem z wypowiedzeniem jakiegokolwiek słowa. Wiedziała jednak doskonale co ma zrobić, co by zrobili inni na jej miejscy gdyby tylko mogli. Zacisnęła usta aż jej wargi pobielały, jednocześnie kierując swoją dłoń na udo przykryte w tej chwili suknem. Minęła chwila zanim zdecydowała się je podnieść, ukazując kawałek zgrabnej nogi w pończosze. Nie chodziło jej tutaj o wszelkie walory panny Whisper, a o różdżkę, którą miała weń schowaną. Chwyciła ją w dłoń, najpierw obracając ją nieporadnie, by za moment chwycić odrobinę pewniej. Drzewo wiązu niemal poparzyło jej rękę, kiedy kawałek witki rwał się do pomocy. W tym samym czasie jej miodowe tęczówki napotkały postać przerażonego Lancastera, na którego widok ścisnęło ją w dołku. Dzielnie powstrzymała napływ łez, wiedząc, że w tym wypadku to ona musi pokazać kto tu rządzi. Jeszcze jeden wdech i natłok przyjemnych wspomnień zalał jej trzewia, kiedy ta zdecydowanym, aczkolwiek wypracowanym już ruchem wprawiła różdżkę w chód. Uniosła przedramię ku górze posuwając się już do przodu. Oddaliła się od stolika, przy którym gościła chwilę temu, a sama jej sylwetka jakby pokraśniała. Wyprostowała się, jej spojrzenie odzyskało blask, choć nie do końca. Może to za sprawą łez, może przez przyjemne wspominki – pierwszego pocałunku, uśmiechu Doriana, wygłupów z przyjaciółmi? Korzystając z takiej okazji, z tego, że jej umysł znowu był jasny, a ona panowała nad sytuacją otworzyła usta i czując jak natchnienie ją wypełnia krzyknęła donośnie, w przestrzeń, w której nazwa zaklęcia zawiśnie. - Expecto Patronum! – I nie liczyło się już nic. Tylko błękitna poświata, którą mieniła się delikatna i żwawa sarna o idealnych kształtach, bez krzty szumowin i niedociągnięć. Zwierzę jakby zwiedzione instynktem doskonale wiedziało co robić. Przemknęło po sali zgrabnie, najpierw zahaczając o Murphy, potem lekko wstawionego Erica i innych uczniów atakowanych przez potworne bestie. Podczas gdy arna hasała sobie odganiając złe i nieczyste mary szatynka niemal od razu puściła się biegiem w stronę Lancastera, któremu pomogła jakaś nieznana jej kobieta. Dementor zostało odegnany, ale Henry dalej wyglądał nie za ciekawie. Dopadła do biednego chłopaczyna i chwytając go w ramiona dała upust swym emocjom, które skrzętnie chowała. Kilka, pojedynczych łez spłynęło po jej bladych policzkach zmazując misternie wykonany makijaż przez jedną z koleżanek. Łkała cicho, tuląc do siebie najmocniej chłopaka, którego przecież tak bardzo kochała. Przeświadczenie o pomocy innym dalej w niej trwało i wyczarowany patronus dalej odwalał swoją robotę pomagając młodszym bawiącym się do niedawna dzieciom. Wanda dziękowała wszystkim Bogom jakie istniały na tym marnym padole ziemskim, że Henrykowi nic się nie stało. Żył, a to było najważniejsze. Oddychał, czuł, był na pewno skołowany, bo nie wiadomo do końca jakimi wspomnieniami karmiły się monstra – Whisperówna mogła się jedynie domyślać. Nie pytała o nic, nie mówiła, nie dziękowała, nie powtarzała żadnych słów jak mantrę. PO prostu tkwiła przy nim starając się przekazać tę odrobinę ciepła, którą miała w sercu, która przeznaczona była dla wyjątkowych osób.
|
| | | Soleil Larsen
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 15:47 | |
| Może nie do końca tylko dlatego. Ostatecznie Sol nie była, ani nawet nie chciała być męczennicą i w balu dopatrywała się szansy na odetchnięcie, na odpoczynek, może nawet na zabawę. Co prawda nie miała na to wielkiej nadziei, ale jednak nie zakładała, że będzie źle i nieprzyjemnie. W takim wypadku nie zmuszałaby Collina do swojego towarzystwa. Tańczyło się jej poza tym bardzo przyjemnie, choć młodszy kolega miał wiele oporów i zdawał się być dość mocno zawstydzony i skrępowany całą sytuacją. Dopiero w chwili, w której ich buty zaczęły grzęznąć w parkiecie, przestało jej się tak bardzo podobać. Albo dokładniej – zaczęło jej się podobać odrobinę inaczej, bo żart sam w sobie był nawet zabawny, a konkretniej zmieszanie jej partnera, który z zakłopotaniem przyglądał się swoim butom, jakby to one miały być wszystkiemu winne. - Mnie też. – stwierdziła zupełnie pogodnym tonem, powtarzając za Collinem próbę uniesienia nogi i stwierdzając, że jest to dość mocno utrudnione przez nieznane jej zaklęcie. Podążyła za chłopakiem do stolika, bo faktycznie dalszy taniec odrobinę mijał się z sensem w sytuacji, w której nie bardzo mogli się poruszać i podobnie jak młodszy Morrison, ona także dobrnęła do swojego krzesła zziajana, bo parkietowi chyba niezbyt podobało się, że jego ofiary nie chcą pozostać nimi na dłużej. Wodę z podanego jej przez chłopaka kieliszka wypiła duszkiem, bo po tańcu i zmaganiach ze złośliwą podłogą pragnienie zaczęło jej już dokuczać i właśnie miała zacząć rozmowę, właśnie miała skorzystać ze swojego poprawiającego się znacznie dzięki Collinowi nastroju, kiedy okno ponad ich głowami rozprysło się na tysiące kawałków, które niczym zabójczy deszcz zaczęły opadać w dół, wprost na nich. Sol udało się zauważyć, zanim ogarnął ją ten przeraźliwy chłód, ta kująca beznadzieja, że to nauczycielka zaklęć uratowała ich przed niebezpiecznymi odłamkami. A potem ogarnęła ją ciemność. Trwało to jednak tylko moment, bo ciemność sama w sobie nie przerażała dziewczyny. Ani zimno, ani nawet świszczący oddech i nieprzyjemna aparycja dementora. To wspomnienia sprawiły, że zachwiała się na krześle i zsunęła na podłogę, chwytając się pobladłymi dłońmi za skronie, wplatając je we włosy, które już dawno straciły wszelkie pozory uczesania. Seans w jej głowie zaczął się od dnia śmierci Daga, od ich zabawy, tak brutalnie przerwanej i jego drobnego ciała stygnącego w jej bezradnych objęciach, przetoczyła się przez te wszystkie puste, samotne dni, przez może bezradności, marazmu i depresji, w końcu dotarła do całej gamy uczuć, które towarzyszyły jej przez te długie minuty spędzone pod chatą, w której torturowany był Henry, przypomniała sobie drugie zakrwawione ciało, które ciężko oddychało w jej ramionach i w końcu dotarła do momentu, w którym on o niej zapomniał, zapomniał tak skutecznie, że uznała za właściwie w tej niepamięci go pozostawić, bo przecież była ona ocaleniem od bolesnych wspomnień. Dotarła do momentu, w którym traciła to, co kochała i zostawała sama, ale nie pogrążona w beznadziei, bo to by do niej nie pasowało. Dotarła też do Tytana. Wycofana, zamknięta we wspomnieniach, nieobecna... Uciekła do dalekiego kąciku w swojej głowie i nie zauważyła, że się porusza, ba, jej ciało przestało być jej ciałem, a oczy, które odpowiedziały spojrzeniem na to rzucone jej przez Henry'ego, nie były szare lecz żółtawe. Sol, jakby pchana jakąś niezrozumiałą siłą, podniosła się niezgrabnie z ziemi i przesunęła palcami po sukience, jakby sama nie była pewna, gdzie znajduje się jej różdżka. Nie wydawała się specjalnie odczuwać coraz bliższej obecności dementora, który przybliżał się do niej i Collina sukcesywnie. I zaraz potem został zmuszony do cofnięcia się, gwałtownie, uciekając, szukając innej, bardziej bezbronnej ofiary, odgoniony srebrzystym wężem, ogromnym, niepodobnym do żadnych popularnych gatunków. Patronus, którego dziewczyna wcale nie powinna móc wyczarować, zamigotał i rozwiał się w tym samym niemalże momencie, w którym z ust Sol wydobył się głośny krzyk, przypominający może słowo „nie”, ale raczej nieartykułowany, wyrażający rozpacz i bezradność. Kilka mrugnięcia powiek i panna Larsen znowu była sobą, jej tęczówki były ponownie szare, a spojrzenie, które odnalazło Lancastera w tłumie należało bez wątpienia do niej. Szybko je jednak odwróciła, bo zauważyła, że jego dziewczyna jest już przy nim i nie potrzebuje on nikogo więcej, a na pewno nie jej. Niczym mantrę zaczęła powtarzać w głowie słowa: „niech nie pamięta, niech nie pamięta”. Nie chciała jeszcze bardziej komplikować życia sobie ani Wandzie. Nie chciała jemu sprawiać dalszego cierpienia. - Wszystko w porządku? – zapytała słabym głosem, podchodząc chwiejnie do Collina i lękliwie rozglądając się dookoła. Jak to możliwe, że sala balowa zamieniła się w arenę walki? |
| | | Jared Wilson
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 15:49 | |
| Równie dobrze mógł tutaj nie przychodzić. Mógł wysłać tutaj oddział składający się z trzech ledwie co opierzonych aurorów i kazać im się nudzić w murach Hogwartu. A mimo wszystko uległ namowom swojego potomstwa i specjalnie dlatego, aby Seth miał raźniejszy start, siedział tutaj wraz z innymi aurorami. Głównie z Hallem i Clinton, których nieświadomie uczynił najbliższymi pomocnikami, skoro obarczał ich podręcznymi sprawami. Ostatnio zdobyli jego zaufanie, chociaż nie chciał im go dać, został do tego zmuszony i się nie zawiódł. Sala się zmieniła i chyba tylko Jared zachował spokój. Całkowicie niewzruszony oglądał zmianę scenerii i dopiero na widok pierwszego rękawa dementora, spiął mięśnie i po kolei zatrzymał ciemne ślepia na obecnych tu aurorach. Alexowi skinął głową, aby pilnował wschodniej części Wielkiej Sali wraz z nauczycielami. Sofię miał pod ręką i nie potrzebował, aby zwracała mu uwagę. - Pilnuj tej części sali, idę w sam środek przedstawienia. - mruknął głosem pozbawionym emocji i jeszcze na chwilę skrzyżował wzrok z Chantal, niemo prosząc ją o opiekę nad skaczącym przed nią Sethem. Ufał tej kobiecie, tej sławnej Smoczycy i był w stanie powierzyć jej pod opiekę własnego syna. Różdżka już dawno czekała w jego dłoni gotowa do działania. Wilson bogiem ani nadczłowiekiem nie był, więc i tak odczuwał obecnośc dementorów. Coś mu tutaj śmierdziało, coś mu się tutaj nie podobało. Wściekł się, bo Dumbledore zdecydowanie przesadza. Dementory nie były wymysłem. Lodowe łapska wywracały jego trzewia na drugą stronę, w uszach wwiercał mu się zapomniany głos człowieka, który nie żyje. Jednak Wilson nie dał się wytrącić z równowagi. Był aurorem, szefem. Bardzo długo pracował nad sobą, nad swoimi umiejętnościami i emocjami, aby panować nad sobą i nad sytuacją. Ciche syknięcie Expecto patronum wydobyło z końca jego różdżki błękitne zwierzę, którego nikt nigdy nie widział na własne oczy. Długie ciało, mała głowa i małe łapy zlewały się w wyrazistą chmurę, która wpadła agresywnie w sam środek dementorów. Odgoniła dementora, z którym próbował rozprawić się Milton, a raczej jakiś kruk, który wziął się znikąd, a co nie uszło uwadze Jareda. Sukrykatka, bo takie to zwierzę było pomknęła ku Ślizgonom tańcząc nad ich głowami i ochraniając ich gorącym niebieskim światłem. Mina Jareda się nie zmieniła, nawet gdy wspomniał zamazaną sylwetkę swego rodziciela, czyli napęd zaklęcia. Minął spokojnym krokiem Lancastera i Whisperównę. Widział hasającą sarnę, ale i tak nie był zadowolony z tego, że dziewczyna ryczała. Uczył ją na patronusie, że nie wolno dać się ponieść emocjom. Podobno chciała być aurorem, a skoro nauczyła sie już podstawowej obrony przed dementorami, powinna pracować nad sobą jak najwcześniej, jeśli chciała dołączyć do stróżów prawa. - Whisper, do roboty się bierz. - warknął nawet na nią nie patrząc i ruszył wgłąb Wielkiej Sali. Względnie nauczyciele panowali nad sytuacją. Niemożliwym jest aby dementorzy hasali sobie wśród uczniów podczas gdy tylu nauczycieli jest przygotowanych na walkę z nimi. Surykatka zatoczyła nieduże koło nad głowami Morisona, Lancasterówny i Dunbar na wszelki wypadek i ruszyła dalej przed siebie, bo miała dużo mroku do odpędzenia. Jared odnalazł w tłumie Sofię i skinął na nią, aby podeszła. Gdy już się znalazła obok niego, nachylił się ku niej z cichym rozkazem. - Rozpocznij ewakuację dzieciarni. Ja znajdę Dumbledore'a. - i nie czekając na jej odpowiedź czy też reakcję spokojnym krokiem odpędzał każdą ciekawską ciemną sylwetkę i ruszył w stronę stołu nauczycielskiego. Musiał porozmawiać z Albusem Dumbledorem. Tak, teraz, tutaj, w tej chwili. |
| | | Dwayne Morison
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 16:05 | |
| Dwayne znajdował się daleko poza zasięgiem realizmu, otoczony ze wszystkich stron bezgranicznym smutkiem i zażenowaniem, którego nie potrafił odgonić nawet ramionami, jakie – zdawało mu się – go otaczają. Przenikliwy chłód roztaczał się nad chłopakiem z powodu wiszącego, czającego się niczym drapieżnik dementora, odnajdującego w nim świeżą pożywkę dla własnej egzystencji. Nieszczęścia spadające na chłopaka niczym gradobicie w końcu załamały go na tyle, aby nie podniósł głowy w stronę niebezpieczeństwa. Szarpnięcie i ciężar na ramieniu nie ocuciły go z otchłani bezbrzeżnego smutku, chociaż na krawędzi świadomości zarejestrował obecność Laurel przy swym boku. Klęcząc na kolanach przytrzymywał rąbek jasnej sukni bardziej z bezwładności niż celowego działania, nawet nie próbując walczyć z widmami przeszłości. Ciężkie serce chłopaka szybko zaszkliło jego oczy, nadając twarzy trupiobladego grymasu podkreślonego żałośnie rozsuniętymi wargami – zastygłymi w niemej prośbie o pomoc. Jęk rozpaczy wydarł się z gardła Puchona, kiedy został siłą zmuszony do wyprostowania nóg i wyrwany z bolesnego wspomnienia spojrzał trzeźwiejszym okiem na przestraszoną twarz Jolene. Bezgłośnie poruszył wargami, próbując protestować i zarzucić jej zdradę, do czego nie miał nawet prawa – próbując obronić się przed wyrzutami sumienia, rozpaczą związaną z odrzuceniem jakie związane było ze zignorowania pocałunku w Hogsmeade. Podciągnął nosem, kiedy wydzielina stworzona z przeziębienia załaskotała go nad górną wargą i potoczył spojrzeniem na nieprzytomną, niemalże omdlewającą Laurel. W półśnie chwycił ją za bark i pociągnął za sobą, dając Jolene dodatkowego ciężaru do niesienia – teoretycznie zarzucał rękę na ramieniu przyjaciółki, nie dostrzegając dementora wiszącego nad nimi niczym chmura. – Naprawdę jestem taki brzydki…? – wymamrotał całkiem wyraźnie, kierując spojrzenie w przestrzeń przed sobą, nie zdając sobie sprawy z wypowiadanych słów. Na dwie sekundy zawiesił głowę, wpatrując się z przymrużonymi oczyma w podłogę i własne buty. Przez głowę przemykały mu myśli poniżające jego umiejętności rozmowy z dziewczynami, ośmieszające dotychczasową rolę nadwornego błazna i dziecięcą chęć pozostania w bezpiecznym kącie, z dala od problemów. Słyszał nie tylko głos swego ojca, ale również Henia i Wandzi wypowiadających na głos wszystko to, czego nie odważyli się powiedzieć przez te wszystkie lata – a to, co widział na ich twarzach, kiedy wydawało się im że nie widzi. Gdzieś rozbrzmiewał groźny warkot Giglamesha, niczym fatum przywołującego go do prawowitego porządku: nie zasługiwał na Arię, nie miał nawet czystych rąk, aby ją dotknąć. W jednej chwili cały proceder wysyłania listów do Krukonki wydał się bezsensowny, nie niosący ze sobą żadnego celu i nadziei. Nawet przyjaciele się od niego odwrócą, skoro konfrontacja z problemami jest dla niego tak wielką przeszkodą. Człapał, wlokąc za sobą nieszczęsną Laurel w luźnym splocie ich dłoni. Nie dostrzegł kiedy wydostali się z epicentrum chaosu, tylko ciężko przysiadł na ławie opierając potylicę o ścianę. Przypominał obraz nędzy i rozpaczy, nie mając motywacji chociażby do tego, aby zasłonić łzy ściekające po policzkach. Ślepym wzrokiem patrzył na sufit otoczony upiorami Azkabanu aż do momentu, kiedy Jolene szarpnęła jego ramionami i zaczęła dotykać twarzy. - Nie zasługuje… - rzucił nieśpiesznie, w słabym proteście próbując odgonić natarczywe dłonie od siebie. Nie miał prawa kogokolwiek dotykać, kogokolwiek całować. Był przecież tylko ścierwem z niskim potencjałem magicznym, próbując udowodnić coś, czego nigdy nie osiągnie. Otaczał się dobrymi ludźmi, ale sam nie potrafił dać im niczego w zamian prócz odrobiny śmiechu poprzez głupie zachowanie. Podciągnął nosem po raz kolejny, dostrzegając w oddali błękitny błysk. Jedynie kątem oka zarejestrował pośpieszne ruchy małego stworzonka, ale tęsknie odwrócił głowę w tamtą stronę i patrzył. Po prostu patrzył na niebieski płomyczek nadziei wśród ciemności i pustki, jaka go otaczała. I w tym drobnym zaklęciu dostrzegł uśmiech jednej dziewczyny, która gotowa była skoczyć z nim w przepaść. Zamrugał powiekami wracając do rzeczywistości pozbawionej złudzeń, gdzieś między krzykami słysząc inklinację zaklęcia. - Patronus – wyszeptał, powtarzając za bezimiennym przyjacielem, patrząc na koliberka rozwiewającego skrzeczące stwory. Przełknął ciężko gęstą ślinę nagromadzoną w gardle i przypomniał sobie budowlę wzniesioną przed laty z uśmiechem, krzykami i kłótniami o umiejscowienie wejścia. Parsknął śmiechem, który brzmiał niezwykle radośnie w całym gąszczu smutku i przerażenia. Dwayne uczepił się wspomnienia, przypominając kolejne szczegóły wspólnych wypraw do lasu po odpowiednie gałęzie. Sięgnął po różdżkę w kieszeni spodni, starając się rzucić donośnie: - Uciekaliśmy przed dzikiem. Wybiłaś sobie jedynkę – musiał przerwać na kolejne parsknięcie śmiechem, trzeźwym okiem patrząc na siedzącą na posadzce Laurel. Potrząsnął głową na boki, aby po chwili rzucić głośną deklinację patronusa. W przeszłości udało mu się wydobyć bezkształtną chmurę i na nią też liczył, gdzieś w podświadomości przypominając sobie pochwały Wandy. Może nauka nie poszła w las? Zacisnął mocniej palce na różdżce i wycelował w stronę Jolene, aby spróbować ponownie – jeśli wcześniej się nie udało. Musiał ją chronić, była jego nadzieją, nie mógł jej teraz stracić!
|
| | | Eric Henley
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 16:45 | |
| -Taa…chyba masz rację – stwierdził Eric westchnąwszy ówcześnie i opuścił ramiona jakby uszło z niego całe powietrze. Po czym – widząc brak kołnierzyka na koszuli kumpla - uniósł radośnie brwi, nie wiedział czemu, ale bardzo go to rozbawiło –Chociaż i tak Ty bardziej wyglądasz jak pajac – dodał cały czas się uśmiechając i poprawił ostentacyjnie swój własny kołnierzyk – Tak, wiem, głupota, ale to Hogwart, nie ma się czym martwić –wyjaśnił raniąc coraz bardziej kunsztowną kompozycje Joe - Chodźmy, chodźmy – zgodził się z Puchonem i ruszyli do środka z zamiarem powrotu do stolika przy którym zostawili dziewczyny, które w nadziei gryfona jeszcze nie zostały uprowadzone przez jakichś – o zgrozo - wypacykowanych Ślizgonów. Gdy byli już niedaleko, Eric przystanął na chwilę bo do jego uszu dobiegł dźwięk gitary, w dodatku - elektrycznej. Usłyszał bliski swemu sercu akord który doskonale znał z radia. Czyżby Dumbledore sprowadził tutaj słynny kwartet z Liverpoolu? I choć mugolakowi łatwiej byłoby uwierzyć w to, że Wanda odpuści mu pracę domową, wyłupionymi ze zdziwienia oczami dostrzegł, że na scenie trójka młodych mężczyzn w najlepsze szarpała struny swoich instrumentów, a czwarty członek zespołu energicznie uderzał w ustawioną przed nim perkusję. Te fryzury, te stroje – nie było mowy o pomyłce. Słysząc rozbrzmiewającą w wielkiej piosenkę, niemal natychmiast zlokalizował Joe którą miał zamiar porwać do żywiołowego tańca. Pragnął wynagrodzić jej stracony czas. Gdy wracających chłopaków z nieco zaróżowionymi twarzami(nie tylko ze wstydu) dzieliła już niezbyt duża odległość od dziewcząt, zza pleców dobiegł Erica przeraźliwy wrzask. Obrócił się instynktownie chcąc dostrzec co było powodem tego pisku, jednak alkohol rozprzestrzeniający się po jego ciele, sprawił, że gwałtowny ruch spowodował lekkie zwroty głowy. Już po chwili jednak, dostrzegł sunące w kierunku zgromadzonych w wielkiej Sali gości mroczne sylwetki, czarne, postrzępione płaszcze strażników Azkabanu. Dementorzy. Ze strachu ugięły się pod nim nogi. Dementorzy a on nie ma różdżki. Co mu po znajomości zaklęcia patronusa jeśli nie ma ze sobą różdżki. Przeklinając jednocześnie w duchu swoją głupotę, przez jakąś sekundę zastanawiał się skąd oni się tutaj u licha wzięli. Wtedy to pierwszy raz poczuł nieprzyjemny chłód od którego na całym ciele dostał gęsiej skórki. W tej sytuacji nie pogardziłby nawet tą zieloną marynarką, którą jeszcze przed chwilą o mało nie zadeptał. Wtedy to jeden z potworów zaczął zbliżać się w ich kierunku. Eric usłyszał głos Hendryka nakazujący mu ucieczkę. Biorąc pod uwagę to, że nie miał przy sobie różdżki Puchon zabrzmiał rozsądnie, jednak co mu do cholery po różdżce gdy nie potrafił wystrzelić nawet srebrnej mgły w kierunku zagrożenia. Heniek chciał go ratować, chciał by Gryfon ochronił dziewczyny samemu się poświęcając. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko, jednak Eric miał wrażenie, że wydarzenia w wielkiej sali trwały niemal całe wieki. Zobaczył w zwolnionym tempie, klatka po klatce, jak Prefekt Hufflepuffu upada celując w zbliżające się zagrożenie. Zobaczył Joe biegnącą w zupełnie przeciwnym kierunku, w kierunku z którego nadchodzili dementorzy. Chciał krzyknąć, żeby się zatrzymała, chciał pobiec za nią, ale nie zrobił zupełnie nic. Zaczął niemal dygotać z zimna, a potem zobaczył niebieskie, obojętne oczy Andrew w których zdawał się tonąć cały otaczający go świat. Jego brat nie wypowiedział ani słowa, tylko patrzył. Pamiętał doskonale ten wyraz twarzy, bowiem widział go zawsze ilekroć pojawiał się domu rodzinnym. Nie było słów, ale Eric wiedział co on oznacza. Nie pasujesz tutaj, nie chcemy Cię – zdawały się mówić - Zawsze będziesz gorszy ode mnie mały braciszku. Później pojawiła się jego siostra, ale nie patrzyła na niego, obok siebie znów dostrzegł Andrew, który tym razem jednak uśmiechnął się do niego a później wbił nienawistne spojrzenie w plecy Val. Czasem zdarzają się wypadki - usłyszał jakby odbijany echem głos w swojej głowie – Wypadki, wypadki, wypadki…Usłyszał i dzwonek pociągu i dziewczęcy szloch. Gryfon chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy, klęczał zaledwie kilka kroków od Lancastera i jakby jakaś lodowata dłoń ściskała go za gardło. Nie był w stanie nic zrobić, mało brakowało a upadłby z trzaskiem podobnie jak puchon. Było tylko rozprzestrzeniające się po jego ciele zimno. Cal po calu, kończyna po kończynie czuł, że zaraz zamarznie. W jego głowie wciąż kołatało się tylko jedno słowo „Wypadki” do którego miarowo dołączały kolejne słowa wypowiadane przez głosy które wydawały się chłopakowi niezwykle znajome. „ Szlama, nieudacznik”- powtarzały a w tle słyszał nieprzerwany. Śmiech. Te dzieciaki śmiały się z niego a Eric wiedział, że miały rację. Nie nadawał się do niczego, mimo, że starał się bardziej niż ktokolwiek z jego znajomych, wciąż był gorszy. Marzył o karierze aurora a większość zaklęć ofensywnych sprawiała mu niebywałą trudność. „Słabeusz „ – wrzeszczały gdy leżał na trawniku trafiony oszałamieczem jednego ze Ślizgonów. Był do niczego. Czuł, że nie nadaje się do niczego, nie potrafił obronić samego siebie a marzył by walczyć ze śmierciożercami. Zobaczył Joe biegnącą wprost w objęcia dementorów. Nagle poczuł gorąco, a następne co zobaczył to swoje własne dłonie wbite w gęste włosy, oraz blask światła rozprzestrzeniający się wokół. Chwiejnym krokiem wstał i zlokalizował wzrokiem Hendryka oraz nieznajomą kobietę która pomogła mu wstać. Eric wciąż był przerażony, ale wysoka postać miotająca na wszystkie strony patronusem w kształcie kolibra pomagała mu w opanowaniu roztrzęsionych rąk, dlatego też nieco garbiąc plecy, prawie podbiegł do kolegi i już chciał pomóc mu się podnieść, ale wtem tuż przed nim pojawiła się Wanda przytulając Puchona tak jak jeszcze nikt nigdy nie przytulił mugolaka. Powróciło normalne tempo. Eric przez załzawione oczy obserwował miłość wokół której panował chaos napędzany jeszcze bardziej przez uderzający mu do głowy alkohol. -Uciekajcie stąd – powiedział drżącym głosem chociaż wiedział, że i tak nie zwrócą na niego uwagi po czym nie myśląc zbyt wiele chwycił różdżkę –najpewniej Hendryka - leżącą obok pary będącej w uścisku. Oni byli bezpieczni, ale ruda była gdzieś tam, zupełnie samotna , skazana na łaskę dementorów. Murph nie potrafiła wyczarować patronusa, dlatego też, mimo, że jeszcze przed chwilą był sparaliżowany ze strachu, mając wszystko w zupełnym poważaniu rzucił się pędem w kierunku przyjaciółki. Ledwie widział gdzie idzie. Alkohol coraz bardziej dawał o sobie znać, ale wiedział, że musi ją obronić. Ledwie stojąc na nogach, uniósł różdżkę i wycelował nią w dementora zbliżającego się do Gryfonki. Valentine, Andrew i Eric, cała trójka razem, roześmiana, biegającą po trawniku….to zawsze działało, ale tym razem pomyślał o czymś zupełnie innym. Pomyślał o dotyku ciepłej dłoni Murph. O jej łaskoczących go po twarzy rudych włosach. Musiał ją obronić. -Expecto patronum – wrzasnął niewyraźnie i zamglonym wzrokiem obserwował efekt swojego czaru. Kilka sekund po rzuceniu zaklęcia, noga zapulsowała okropnym bólem. Wyglądało na to, że uszkodził sobie piszczel. Czuł, że zaraz upadnie. Jeśli różdżka odmówi mu posłuszeństwa wszystko skończy się dla niego naprawdę źle. |
| | | Huncwot
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 16:45 | |
| The member ' Eric Henley' has done the following action : Dices roll'10-ścienna' : |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 16:52 | |
| Katja miała oczy. Nawet dwoje oczu. Właściwie, jest to rzeczą wcale nie tak nieistotną, bo gdyby ich nie miała lawirowanie między stolikami i pełne takiej, lekko rozchwianej już gracji, poruszanie się byłoby sporo trudniejsze. Chociaż Lacroix miał pewne wrażenie, że z tych oczu długo pożytku nie będzie, bo dość solidna dawka rosyjskich zapewne procentów w postaci krystalicznego, zabójczego dla mieszkańców zachodniej Europy w większych dawkach, płynu skutecznie zaćmi jej spojrzenie. Może właśnie dlatego pozwoliła mu ze sobą zatańczyć. Był jej padawanem od kiedy pamiętał, od kiedy zdecydowała się go przygarnąć po śmierci jego matki, a jego ojciec zajęty był przechodzeniem na ciemną stronę mocy. Dzięki niej właśnie opuścił planetę Tattoine. Albo coś znowu mu się pomieszało, albo to te opary alkoholu, które czuć było od Profesor Katji w tym momencie zawróciły mu w głowie. Albo to był jednak jej wrodzony urok osobisty, kto mógł wiedzieć? Lacroix był bardzo skoncentrowany na swojej przełożonej, właściwie, bardziej niż kiedykolwiek w życiu skupiał się na niej, nie chcąc, żeby ta, mimo rosyjskich korzeni, doświadczyła spotkania z wypastowanym na glanc parkietem. Ale Francis miał ręce. Ręce które leczo, oraz leczą, oraz trzymają pijanych towarzyszy w pozycji zbliżonej bardziej to południkowej niż równoleżnikowej. - Staram się! - wyrzucił z siebie biorąc rzeczone trzy oddechy i lekkim zdziwieniem reagując na wzmiankę o swoich pośladkach, rzekomo spiętych. A może one zawsze takie były, tylko pani profesor nie zwracała na nie takiej uwagi! Nie wiedziała ile traci! Albo okej. Wiedziała. Albo po prostu, miała rzeczywistą świadomość odnośnie atrakcyjności aparycji Francisa i zrezygnowała z dalszego kaleczenia samej siebie. I właściwie wszystko byłoby w porządku, w porządku byłby ten nieporadny taniec w otoczeniu oparów alkoholowych i przy rytmach melodii pewnego dość znanego, mugolskiego zespołu, w porządku byłoby nawet to zmęczenie, które powoli dopadało Lacroixa z każdym krokiem, w porządku byłaby piosenka docierająca pokrętnymi drogami do jego głowy i nieco mieszająca w środku, mącąc jego i tak fatalną koncentracje. Nie wiele było potrzeba, żeby odwrócić uwagę Francisa. Chociaż i tak stało się dostatecznie wiele, żeby to zrobić. Zerknął, podążając wzrokiem za odgłosem tłuczonego szkła i wyczuwając coś paskudnego w sobie. Jakieś przytłaczające uczucie, które wypierało dotychczasowe rozbawienie zaistniałą sytuacją. Przystanął, tchnięty jakimś odruchem i przez moment tępo przyglądał się chaosowi, który zaistniał dookoła. Czuł się jak ogłuszony, otaczał go tylko jakiś przytłumiony świst i nie do końca docierający do jego uszu harmider, z którego nie bardzo był w stanie wyłapać jakiekolwiek słowa. I właściwie Francis Lacroix w tej boleśnie ciągnącej się chwili poczuł się jak w domu. O ile zawsze to sformułowanie niosło ze sobą dość miłe i ciepłe skojarzenia, ciepłego mieszania, kominka, rodzinnej kuchni z pachnącymi wypiekami, charakterystyczną wonią swojego mieszania, dobrze znaną pościelą, łóżkiem i oknem z widokiem na zawsze to samo, dobre, swojskie, podwórze. To jednak tutaj było inaczej. Tylko niezbyt miłe myśli i bardzo nieprzyjemne poczucie supła wiążącego się mu w żołądku towarzyszyło teraz młodemu Lacroixowi, który próbował zebrać w małe chociaż stadko rozbiegające się we wszystkie strony myśli. Łaskocz zadrżał, wyraźnie zaniepokojony, na wysokości jego obojczyka, skrzętnie ukryty pod wyprasowaną, ciepłą jeszcze niedawno od żelazka koszulą, a to jakoś przywróciło Francisowi część dawnego rezonu. Nerwowym ruchem wyciągnął zza paska różdżkę, wyczuwając pod palcami znajomą, chropowatą powierzchnię drewna. Pulsowanie krwi w jego żyłach dało się już czuć od samego ramienia, a łomot własnego serca grzmiał mu w głowie z zadziwiającą, mechaniczną wręcz punktualnością. - Pani Profesor, coś się dzieje? - powiedział dość żywo. Brawo, Panie Lacroix, gratulujemy przenikliwości. Rozejrzał się nerwowo po sali, wyłapując gdzieś jeszcze w tłumie spojrzenie Wilsona któremu tylko kiwnął głową w dość jasnym komunikacie, który wyrażał “Niech dzieciaki stąd zwiewają”. Francis zaraz poczuł, że jest go bardzo, ale to bardzo mało. Zbyt dużo dzieciaków nie radziło sobie w tym momencie z zaistniałą sytuacją, więc musiał z zimną krwią, jakkolwiek to było trudne, ocenić, które z nich radzą sobie najgorzej. Chociaż martwił się nadal o lekko podchmieloną towarzyszkę (towarzyszkę) która także nie była w najlepszym stanie. Odwrócił się jeszcze na moment do Joe i do Dwayne i zmrużył oczy. - Walcz, młodzieży. Obrót i trach. - krzyknął, albo raczej huknął, ojcowskim nieco tonem Przeleciał wzrokiem po wszystkich zgromadzonych, na tyle na ile jasność umysłu mu pozwalała. Nie był zbytnio w stanie w tym momencie martwić się o wszystkich, a tak właśnie teraz robił. Martwił się o wszystkich, dosłownie. - Do wyjścia, dzieciaki, już. - krzyknął, przykładając różdżkę do swojej krtani, co tylko wzmocniło jego głos, który i tak zapewne do nikogo nie dotarł, poza stojącymi najbliżej, bo zaraz krzyk Sol dostatecznie przebił jego własne starania. Widząc, w sposób oczywisty, że drobna Gryfonka niezbyt radzi sobie z sytuacją, albo właściwie, jest bardzo daleka od poradzenia z nią sobie. Za dużo, za dużo dookoła. Musiał teraz zostać z Katją, która chyba też dawała się wreszcie przycisnąć ciężarowi tego wszystkiego, co działo się w środku, ale o czym nie mówiła głośno. Nikomu, a już na pewno nie młodemu Lacroixowi. - Proszę się uspokoić, Katjo. Poradzimy. - mruknął jeszcze, na tyle donośnie, żeby ta go usłyszała. Lacroix przymknął tylko oczy na moment, na dłuższą nawet może chwilę i zaraz uśmiechnął się lekko kącikiem ust, podniósł różdżkę w górę. Zrobił krok do przodu, lekko taneczny i przypomniał sobie zaraz swój pierwszy raz w życiu, kiedy odważył się zatańczyć, swój pierwszy i ostatni. Absolutnie każdy, który zdarzył się w jego życiu. Przypomniał sobie jak to było, kiedy opuścił wreszcie dom rodziny, jak to było doświadczyć świadomości pewnego spełnienia, że może jednak uda robić mu się w życiu to, co kocha. Jedna indykacja dla pana w kapturze poproszę. Obrót i trach. |
| | | Poppy Pomfrey
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 17:10 | |
| Podobała się kobiecie odmiana Harry'ego. Uśmiech odmładzał jego buzię, wygładzał zmarszczki i dodawał blasku wiecznie zmarszczonym oczom. Muzyka i wspomnienia budziły w nim młodzieńczy wigor, którym się pielęgniarka zaraziła. Tańcząc z Harrym zrozumiała, że i u siebie zaniedbywała odpoczynek. Rozluźniwszy barki uśmiechnęła się ciepło do swego przyjaciela, mimochodem zerkając ponad jego ramieniem w dal. Ujrzała wtem ucznia. Chorego ucznia. Przeziębionego, z czerwonym nosem i bladym licem ucznia, którego tutaj nie powinno być. Jednakże zanim kobieta zdążyła surowo skarcić panicza Morisona, odprowadzić go do skrzydła szpitalnego i nad nim czuwać przez resztę nocy, do jej uszu dobiegł głośny trzask łamanego szkła. Poderwała głowę, zatrzymując się gwałtownie na parkiecie. - Na brodę Merlina... - zakryła usta i otworzyła szerzej oczy nie na widok dementorów w Hogwarcie, lecz na widok swego przyjaciela przemieniającego się w kruka na oczach rozbieganych uczniów. - Harry, uważaj, chłopcze! - zawołała, wskazując pierzastemu ptakowi dementora czającego się za nim. Pielęgniarka dobyła różdżki, wspominając swe nauki zaklęcia patronusa, które choć treściwe, nie zakończyło się stu procentowym sukcesem. Zaklęcie pielęgniarki rozświetliło przestrzeń wokół Harry'ego nie formując się jednak w cielistego patronusa. Dostrzegła jedynie zarys piór i usłyszała przyjemne dla ucha sowie huknięcie. - Harry, wracaj! Pomożemy ewakuować dzieci. Na miłość boską... - śledziła uważnie ruchy przyjaciela, jednak nie mogła przy nim wiernie tkwić. W sali znajduje się wiele uczniów nie potrafiących poradzić sobie z nową sytuacją. Poppy pobladła i zgarbiła się, będąc również podatną na nienaturalny chłód płynący z mrocznych sylwetek. Głównym powodem smutku Poppy był Alex, mały Thomas Alex Hall. Dementor próbował wydobyć to z pielęgniarki, która wiedziona troską o bezbronnych uczniów odparła atak napastnika. Odnalazła w tłumie Francisa, śląc doń ciepły uśmiech zapewniający, że i ona zajmie się ewakuacją. - Wszyscy uczniowie mają się stawić na dziedzińcu! Pomóżcie słabszym! Szybciutko! - odezwała się głośno, chwytając w ramiona pewnego drobnego pierwszoklasistę z aparatem. Tuląc go do siebie szybkim truchtem na obcasach dobiegła do drzwi Wielkiej Sali i zadbała o to, aby każdy wyszedł z niej cały i zdrowy. Oddała młodego ucznia siódmoklasiście i robiła wszystko, aby podopieczni bezpiecznie wyszli z Wielkiej Sali. - Paniczu Morison! Proszę zabrać koleżanki i udać się na dziedziniec! - wbiła surowe oczęta w chorego ucznia, z którym rozprawi się gdy sytuacja zostanie opanowana. Powróciła wzrokiem do Harry'ego i przywoływała go do siebie. Wiedziała, że nie posiadał różdżki, a więc był w pewnym sensie bezbronny. Ten wieczór kończył się bardzo źle. Jakże dobrze, że Hogwart skrywał w sobie kilku aurorów. |
| | | Henry Lancaster
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 17:28 | |
| Nie miał nic przeciwko dementorom. Nie po tym, co właśnie wyciągnęły z otchłani jego mózgu i uszkodzonej pamięci. Nawet się im nie opierał, pozwalał zabierać sobie siły, energię i całą równowagę jaką odzyskał w ostatnich miesiącach. Zamroczyło go całkowicie i byłby stracił przytomność gdyby nie pojawiła się nad nim jakaś kobieta. W pewnej chwili Henry zdał sobie sprawę że już żaden dementor nad nim nie tkwi. Jęknął, bo był zdolny zawołać go z powrotem, aby odebrał mu pamięć, bo zbyt wiele zrobił złego i nie chciał z tym żyć. Aurorka kazała mu się schować i łatwo było jej mówić. Henry był nienaturalnie blady i nie miał sił ruszyć kończynami. Oddychał głęboko aż w płucach mu głośno świszczało jak podczas zaawansowanego stadium zapalenia płuc. Coś go po chwili prawie stratowało. Nie coś, a ktoś. I nie stratowało, a zaczęło dusić w uścisku i przez chwilę Henry nie wiedział czy ma z tym walczyć. Zobaczył przed sobą zapłakane oczy Wandy i właśnie wtedy to się stało. Zapomniał. Czuł się beznadziejnie i nie bardzo wiedział co się przed chwilą działo. Dotknął pleców Wandy i przytulał ją do siebie chwilę, dając sobie odpocząć póki dementorzy się o niego nie upomnieli. - Spokojnie. Musimy pomóc innym. - szepnął całkiem przytomnie i nawet próbował się podnieść. Przecenił swoje możliwości bo jak tylko wstał, od razu prawie się przewrócił. W ostatniej chwili złapał się pobliskiego filaru i łapał oddech. Próbował zlokalizować swóją różdżkę, ale chyba ją zgubił. Nie wiedział, że to Eric od niego ją pożyczył i próbował czarować patronusa. Henry mrugał i próbował odzyskać kontrolę nad sobą. Słyszał nawoływania, aby wszyscy uciekali, kryli się i nie dali pożreć dementorom. Jeszcze kilka wdechów i udało mu się samemu iść. Podszedł do Wandy i mocno ją do siebie przytulił, wdychając waniliową woń pozwalającą mu przejrzeć na oczy. Odzyskał siły. - Jest dobrze. - szepnął i odsunął się, słysząc krzyk Erica. - Biegnij po Murphy z patronusem, będę za tobą z Ericem. Spiesz się, spotkamy się na dziedzińcu. - szybko poinstruował ją o zamiarach i przelotnie musnął jej usta. Ignorując swoje skrajne wyczerpanie emocjonalne dobiegł w kilku susach do Gryfona. Wyjął z jego ręki swoją różdżkę i schował ja do tylnej kieszeni spodni. - Zmywamy się stąd. Wanda zajmie się Murphy. - powiedział słabym głosem do Erica chwytając go i podnosząc do pionu. Zarzucił sobie jego rękę przez swoje ramię i zmusił go do do powłóczenia nogami. W międzyczasie zauważył, że są osłaniani przez Wilsona i tę młodą aurorkę, która uratowała mu życie. Słysząc polecenia Francisa T. Lacroix i Poppy, zamierzał tego słuchać. Nie chciał pozostawać w Wielkiej Sali dłużej niż to potrzebne. Ten wieczór był beznadziejny. Obejrzał się przez ramię na Wandę i poczekał aż wyjdzie z Murpy jako pierwsze. Henry był wyczerpany. Kręciło mu się w głowie, świszczał z przemęczenia i był pewien, że zaraz wypluje sobie płuca. Czuł na karku lodowate oddechy dementorów, a szczególnie tego, który chciał go zabić dla zabawy. Nie miał czasu nawet podziękować tamtej aurorce. Przytrzymał mocniej Erica i go wlókł ze sobą w stronę wyjścia i poza zasięg zimnych macek potworów z Azkabanu. |
| | | Jolene Dunbar
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 18:01 | |
| Joe trzęsła się coraz bardziej. Rozumiała, że nie powinna słuchać głosu w głowie, lecz głos ten był bardzo wyraźny i natarczywy. Słyszała go i nie potrafiła ignorować. Nikt cię nie chce. Naiwnie wierzysz, że ktoś cię pokocha. Masz za wiele wad i twoja animagia nic ci nie pomoże. Będą się z ciebie śmiać. Dwayne odpędza twoje ręce bo nie chce, żebyś go dotykała. Fhancis nie chce na ciebie patrzeć, bo krzywi się ilekroć widzi twoje oczy. Pogódź się z tym raz na zawsze, tylko koty są w stanie ciebie znieść... - Nie, nie prawda. Nie. - jęknęła i zakryła rozmazane powieki. Czarne strużki tuszu brudziły policzki młodej dziewczyny podatnej na działanie dementorów. Pomimo pojawienia się pięknych błękitnych zaklęć, kolibra i surykatki, nie potrafiła przestać się trząść. W pewnym momencie poczuła na sobie czyjeś spojrzenie. Trafnie zlokalizowała Fhancisa, śląc mu błagalne prośby o zrobienie czegoś, co przerwie tę kraksę. Czoło Dwayne'a było bardzo gorące. Otarła jego policzki, ignorując majaczenia. Potrzebowała go dotknąć i sprawdzić czy żyje. Joe pluła w sobie w brodę. Po co ponaglała go i wysyłała mu list, aby szybciej pojawił się w Wielkiej Sali? Gdyby nie ona, spóźniłby się bardziej i być może oszczędziłaby mu tych doświadczeń. O tak, to twoja wina. Jesteś egoistką, chciałaś mieć go dla siebie i zobacz co się przez ciebie stało. Dwayne płacze przez ciebie, znowu. On nigdy nie płakał, dobrze o tym wiesz. Jaka z ciebie przyjaciółka? Zostaw go w spokoju, bo mu zaszkodzisz... Chłód sięgnął jej gardła, siekał policzki, zamroził dwie łzy zbijając temperaturę ciała dziewczyny. Nie słyszała wołania Wandzi ani Erica, drżała i trzęsła się w cichych konwulsjach. Nie mogła go zostawić, nie mogła! Kochała go, musiała przy nim być i odejdzie wtedy, gdy będzie jej kazał. Namiętnie odpierała ataki głosiku w głowie. Dla pewności chwyciła dłoń przyjaciela i bardzo mocno zacisnęła na niej palce. Patrzyła na latającego koliberka niewidzącym wzrokiem. Dwayne nagle się roześmiał, zaś Laurel pisnęła. Nie mogą stać tak w nieskończoność. Usłyszała wtem nagłośnione słowa Fhancisa. Potrafiła ten głos rozpoznać wszędzie. Tak, do wyjścia, to bardzo ważne. Musiała zabrać ich do wyjścia bo żadne z nich nie było zdolne do racjonalnego myślenia. Joe również, posiłkowała się jedynie ich obecnością. Uśmiechnęła się przez łzy doceniając, że próbuje ją chronić. - A ty nabiłeś sobie guza na środku czoła. - dopowiedziała, odrobinkę jaśniejąc. Wypuściła powoli powietrze z płuc obserwując bezkształtny błękitny puch przyjaciela, zapamiętując, aby zapisać siebie i jego na zajęcia patronusa u pana Wilsona. Nie chciała czuć się tak źle, nie lubiła tego zimna. Joe chwyciła nagle dłoń Laurel, młodszej koleżanki i przyciągnęła ją bliżej. - Z-zamknijcie oczy i pobiegniemy do wyjścia. Będę was mocno trzymać i nie puszczę was. - szepnęła do nich zapłakanym, aczkolwiek stanowczym głosem. Splotła obie dłonie w białych rękawiczkach z ich palcami biorąc za dwoje Puchonów pełną odpowiedzialność. Im dłużej stoją w jednym miejscu tym istnieje większe ryzyko, że dementorzy się nimi zainteresują, a wówczas Joe będzie bezsilna. Ty nie jesteś silna, jesteś słaba, nie uratujesz ich ani siebie. Spójrz na siebie, jak ty wyglądasz... - Cicho! - syknęła szeptem sama do siebie potrząsając gwałtownie głową. - Trzy... cztery. Szybko. - szepnęła i miażdżąc ich palce rzucili się we troje biegiem ku drzwiom i ku pani Pomfrey. Biegli przy ścianie, jak najdalej od dementorów i za plecami walczących aurorów i nauczycieli. Nad uszami świszczały zaklęcia patronusa, chłód dobierał się do każdego zakamarka ich ciał, lecz Joe nie zwolniła kroku. Mocno trzymając dłonie Puchonów, dopadła ogromnych otwartych drzwi Wielkiej Sali. |
| | | Harry Milton
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów Nie 12 Kwi 2015, 18:08 | |
| Nauczyciel nie poddawał się walcząc przeciwko bezuczuciowemu dementorowi, który próbował w trakcie walki zrobić z niego pożywkę. Przemożona chęć podarowania pocałunku została zastąpiona żądzą złapania natarczywego kruka odgarniającego od bezbronnych dzieci – Milton wiedział o tym, chociaż w żadnej książce tego nie wyczytał. Intuicja podpowiadała mu, w którym momencie powinien umknąć przed twarzą dementora. Jednak to patronus wyczarowany nad prawym skrzydłem ptaka pozwoliła mu odnaleźć nadzieję i siłę do dalszej walki, bez tego przeczuwał zbliżającą się porażkę. Zapach fetoru rozkładających się ciał, rozerwanych na strzępy straszliwą bronią nienawiści człowieka przeciwko człowiekowi krążył wokół smukłej postaci kruka z coraz wolniejszymi odruchami obronnymi. Z trudem przychodziło mu bicie skrzydłami w gęste od zgnilizny powietrze, a myśl o martwych ciałach dzieci przyciągała spojrzenie zanimizowanego nauczyciela w dół, wprost na omdlałych uczniów ściągniętych potęgą przerażenia i smutku. Pustka panosząca się po sercu Miltona była trzykrotnie dotkliwsza niż zazwyczaj, a bolesne wspomnienie powracało niczym niekończący się film. Akurat wtedy, kiedy dementor rozchylał usta by posilić się istotą przesączoną na wskroś życiodajnymi latami – pojawiło się błękitne stworzenie, odpędzające strażnika na kilka dobrych metrów. Oszołomiony zatrzepotał nerwowo skrzydłami, wyczuwając gradowe spojrzenie czujnego aurora, przywołujące do zachowania resztek ostrożności, jeśli tajemnica ma pozostać tajemnicą. Czas dla Miltona stanął, chociaż wokół rozgrywały się dramaty. Istniały tylko ciemne oczy naznaczone groźbą zdemaskowania, czekające na drobne potknięcie i upadek, aby skopać leżącego. Zimny dreszcz przebiegł po karku kruka, który zawrócił zgrabnie przez lewe skrzydło i zanurkował, aby odpędzić kolejnego z dementorów wiszącego nad pobladłą uczennicą. Ostrzeżenie Poppy niosło ze sobą coś więcej niż troska o bezpieczeństwo fizyczne, ale realne zdemaskowanie. Któż inny jak nie on, jako jedyny z grona pedagogicznego nie posiada różdżki? Podejrzenie zostawienia tak zbawiennego przedmiotu w gabinecie podczas balu to jawne przewinienie, niedotrzymanie obietnic składanych Dumbledore’owi o troskę nad uczniami. Głupota, za którą czekała go kara wymierzona rękami tych, z którymi rzekomo współpracował. Gdzieś w środku chaosu zabłysnęła panika, czy Carmen odnajdzie wyjście z wielkiej sali i ujdzie bez większych strat psychicznych po spotkaniu. Skrzecząc i furkając na dementora pojął, że nikt z tu obecnych nie zapomni tragicznych odczuć towarzyszących spotkaniu ze zmorami Azkabanu. Nie przewidział zderzenia z krzesłem, które miało posłużyć jednemu z uczniów za broń przeciwko dementorowi. Bez tchu i władzy nad ciałem poleciał kilka metrów w tył, znikając pod stołem poza zasięg śmiercionośnych mebli. Minęło całkiem kilka solidnych chwil zanim wróciła mu świadomość i potrafił po raz ostatni (miał taką nadzieję) dzisiejszego wieczoru wrócić do ludzkiej postaci, pobieżnie sprawdzając stan swoich kości. Nie zainteresowany pomniejszymi siniakami wydostał się spod obrusa i rozejrzał, aby pobieżnie ocenić sytuację w jakiej przyszło mu uczestniczyć. Niechybnie masował lewą skroń, z której nie dostrzegł sączącej się strużki krwi, zbyt zajęty podnoszeniem drugorocznych bliźniaczek skulonych przy przewróconej perkusji. - Za mną, natychmiast! – Instruował w nadziei przekrzyczenia trwającego w najlepsze rabanu, brutalnie chwytając dziewczynki pod ramiona i zmuszając do spionizowania postawy. Biegnąc wzdłuż ściany, za stołem grona pedagogicznego popychał uczennice, które w połowie drogi zdecydowały się zmienić taktykę i w przypływie paniki pochwyciły Miltona za dłonie. Wampir nie miał okazji tego przemyśleć, jednak zdołał zerknąć na przestraszone dzieci i nabrał większej motywacji do działania. W kilku krokach, z potykającymi się o własne nogi dziewczynkami, dobrnął do drzwi zabezpieczonych przez Poppy i Sofie. Stojący obok szóstoklasista tylko czekał na odebranie przerażonych uczennic, całym duchem – na ile mu pozwalały możliwości – wcielając się w rolę przyszłego prefekta. Milton z ciężkim sercem odczepił dłonie bliźniaczek od swoich rąk, oddając ich bezpieczeństwo w ręce ich starszego kolegi. – Uważaj na nie – rzucił bezwiednie, jak gdyby cały los świata zależał od bezpieczeństwa tych dwóch małych istot. Nie pozwolił sobie na komfort odprowadzenia ich spojrzeniem, posyłając porozumiewawcze spojrzenie Sofie miotającej patronusem, którego kierowała w najciemniejsze zakamarki wielkiej sali. – Przyprowadzę tych nieprzytomnych – dopowiedział to, czego zabrakło w błękitnym spojrzeniu, ufając że kobiety nie dostrzegą lęku krążącego po jego ciele. Zanim został zatrzymany przez Poppy nakazującą opatrzyć ranę zanurkował w kierunku opustoszałych stolików, między którymi odnalazł egzotyczną twarz Yumi i jej towarzysza. Dopiero kiedy do nich dobiegł, dostrzegł Luca i rozpoznał go jako niezbyt aktywnego ucznia dodatkowych zajęć. – Natychmiast wstawać i wzdłuż ściany do wyjścia, gdzie stoi pielęgniarka. Nie ociągać się – rozkazującym, pewnym siebie głosem przywoływał dwójkę uczniów do względnego porządku, pomagając podnieść się piątoklasistce (nie bardziej delikatnie niż wcześniejszym bliźniaczkom).
|
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Bal z okazji nocy duchów | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |