|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Jolene Dunbar
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Sro 12 Lis 2014, 21:21 | |
| Kuszenie kogoś cukierkami nie oznaczało od razu znęcania się. Jolene kochała niemal wszystkich, nie miała złych zamiarów. Chciała w końcu swobodnie oddychać i znaleźć książkę Thomasa Garego. Nie mogła w takich warunkach skupić się na tak trudnym i żmudnym zadaniu podczas gdy księgarnię wypełniał tak wielki czarodziej z trzema podbródkami. Joe i książki to historia mało romantyczna. Jeśli coś jej nie ciekawiło, nie potrafiła się z tym dogadać. Tylko i wyłącznie pilnowanie przez rodziców i znajomych nakłaniało ją do przyłożenia się do nauki. Tak więc dostała list z Hogwartu wczoraj po południu z wynikami SUM'ów i bała się tam zajrzeć. Nie otworzyła go jeszcze z przestrachem co też tam ujrzy. Z początku Bena traktowała jako dziwnego chłopaka, świętego rycerza niosącego pomoc książkom i Joe. Z czasem zaczęła do niego chodzić z rulonikiem pergaminu, gdy wszystkie inne sposoby napisania pracy domowej zawiodły i musiała samodzielnie przysiąść do napisania nudnego referatu na temat jeszcze nudniejszych Kapturków. Do tej pory nie rozumiała dlaczego Ben denerwuje się, gdy Jolene używa książki jako poduszki bądź co gorsza, rani Dziedzinę Nauki Transmutacji swoim brakiem wiedzy. Mimo tego bardzo chętnie dzieliła się z nim słodyczami i chyba powinna mu kupić zapas kandyzowanych ananasów w cukrze w zamian za cierpliwość w zeszłym roku. Pożegnała ze smutkiem cukierki. Ofiarowała je na szczytny cel, potrafiła poświęcić jakąś swoją cząstkę, bo sytuacja tego bardzo wymagała. Poza tym jednocześnie dostali powód, aby iść na lody albo na koktajl miętowo-truskawkowo - bananowo - pistacjowy. Warto! - Oczywiście musimy dbać o dobre imię cukierków. Pomścimy je. - przytaknęła poważnym tonem. Ciekawość Joe wzięła górą. Zamiast schować się i potajemnie sprawdzać efekt ich czarów, stanęła na palcach i patrzyła Benowi przez ramię na powiększające się cukierki. Nie spuściła z nich oczu, gdy poszły do ataku. Joe nie powstrzymała chichotu, bo Ben jej zaimponował saltami i skakaniem cukierków. - Zobacz, to działa! - pociągnęła jego rękaw i wskazała palcem przemieszczającego się czarodzieja. - Wyślij je zza drzwi, ktoś właśnie wyszedł i zostawił je otwarte. - szepnęła przejęta. Trzymał ją w napięciu! Joe chichotała i nie mogła się powstrzymać, gdyż troglodyta z trzema podbródkami poruszał się z gracją godną ghula. Puchonka trzymała kciuki i liczyła, że otyły jegomość ulegnie pokusie i pozwoli im oddychać w księgarni. Potworna Księga ONMS tom II również zainteresowała się przedstawieniem. Zaś bardziej wystającymi z torebki Joe czekoladowymi szkieletami. Rozwarła swe zębiska i capnęła słodycz... a potem uciekła. - Eeeeej, oddawaj! Oddaj mi je, głupia książko! - chociaż z opieki nad magicznymi stworzeniami była bardziej niż dobra, nie lubiła książki z tego przedmiotu. W zeszłym roku trzy razy tomiszcze zjadło jej czekoladowe szkielety i żaby, a później musiała siedzieć i zmywać ze stronic lukier. Tym razem również nie odpuściła. Dziewczyna rzuciła się w pogoń wprost... w duży, ogromny stos lewitujących na tyłach książek. - Ben, łap ją! - zawołała do Krukona stwierdzając, że we dwoje mają większe szanse na odzyskanie dwóch szkieletów czekoladowych. Na chwilkę zapomniała o trój podbródkowym troglodycie na rzecz ratowania tego, co jej zostało. Ostatnich Słodyczy. Nie mogła ich zostawić, zdradzić ani opuścić. Joe jak to miała w zwyczaju, najpierw robiła, potem myślała. Wpadła w rząd książek - burząc je - i w biegu przeskoczyła kilka egzemplarzy leżących na dywanie. Goniła Potworną Księgę ONMS tom II wokół całego regału, a więc zdążyła wyminąć Bena dwukrotnie. Jeśli pozwoli włochatej książce zmienić tor ucieczki, niechybnie wpadnie na Troglodytę z trzema podbródkami, a to skończyłoby się... kraksą. Cóż, Jolene od najmłodszych lat biegała, pojawiała się i znikała znienacka. Niewiele osób dawało radę za nią nadążyć, choć tej książce szło świetnie uciekanie i uprowadzanie czekoladowych szkieletów sztuk dwie. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Sro 12 Lis 2014, 23:25 | |
| Spędzanie czasu z Joe, choć tak niekonwencjonalne w stosunku do standardów wedle których Ben planował wolniejsze chwile, było zadziwiająco przyjemne. Szalone, to fakt, ale przyjemne. Z Porunn Fimmel, bardzo niefortunnym, chyba najgorszym możliwym zauroczeniem, jakie był w stanie znaleźć sobie w całym Hogwarcie, jakoś nie potrafił wyobrazić sobie spędzania wspólnych chwil. Bo próbował, a jakże. I to całkiem intensywnie, a poruszanie się w abstrakcjach nie było mu bardzo obce. Nic. Null. Nada. Carte blanche. Zbliżenie się na odległość mniejszą niż 5 metrów prawdopodobnie zaowocowałoby kolejną nieprzyjemną wymianą zdań/kłótnią/skalpowaniem/usuwaniem flaków przez nos. Niepotrzebne skreślić. Tak po prawdzie, ilekroć panna Fimmel nawiedzała jego myśli, Ben miał ochotę wrzeszczeć lub rozbijać leżące najbliżej przedmioty. Taki miała na niego dobry wpływ ta urocza dziewoja! Całe szczęście, że posiadał też innych znajomych. Może nie konwencjonalnie normalnych, ale o wiele pozytywniej nastawionych. - Oczywiście, że działa, w końcu jesteśmy genialni – oznajmił z zadowoleniem, gdy ich taktyka dywersyjna zaczęła przynosić skutki. Wciąż było mu szkoda cukierków, ale co zrobić. Marszcząc lekko brwi, chłopak wykonał różdżką gest podobny do dźgnięcia (gdyby się postarać na pewno mógłby służyć do sprawnego wydłubywania oczu), a szeleszcząca i błyskająca rąbkami papierków Słodka Armia Zagłady i Zniszczenia skierowała się w radosnych podskokach ku drzwiom księgarni tak, jak życzyła sobie tego Jolene. Prowadząc za sobą klienta potrójny podbród. Sukces w całej rozciągłości, prosimy o konfetti i szampana! Oczywiście nie mogło być tak dobrze, a ich metaforyczna przejażdżka rollercoasterem knucia sięgnęła właśnie szczytu wielkiej górki zjazdowej, a potem bez ostrzeżenia runęła w dół. Bezczelnie i nie pytając o zdanie! - Uważaj! - ledwie zdążył podnieść głos, gdy Puchonka rzuciła się w pogoń. Prosto w stos książek, na Merlina. To musiało boleć. Ben dopiero po chwili dojrzał sprawcę całego zamieszania pełznącego triumfalnie ze szkieletami Joe między kartkami. Jak on nie znosił tych podręczników – włochate, wredne, gryzące, chciałby poznać dowcipnisia, który uważał, że to świetny pomysł, by właśnie tak wyglądał tom, z którego regularnie musieli korzystać nastolatkowie. Boki zrywać. Gdy tom skręcił z trasy, którą wcześniej dwukrotnie przebył z panną Dunbar, o grubość paskudnej karteluchy ominął zaklęcie rzucone przez Krukona, JAKIMŚ CUDEM omijając też kolejne dwa impedimenta. O nie, dosyć było tej zabawy, żaden paskudny podręcznik nie będzie robił z niego głupka! Tym sposobem Ben wylądował na podłodze. Całkiem zgrabnym susem, jeśli ktoś chciałby przeanalizować technikę jego rzutu w przód i pochwycenia tomiszcza. - Ty mała...! Oddawaj to! - sapnął, gdy książka nie chciała poddać się bez walki. Szarpała się, próbowała uciec z uścisku, kłapała okładkami, próbując pochwycić palce chłopaka. Jeszcze chwila, a poleje się krew! |
| | | Jolene Dunbar
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Czw 13 Lis 2014, 08:34 | |
| Z pewnością po wbiegnięciu w stos książek Joe nabiła sobie guza rogiem jakiegoś opasłego tomiszcza. Nie zwracała na to uwagi, pochłonięta gonitwą. Dopóki dopóty ktoś jej nie poinformuje, że na czole ma znowu guza, nie zauważy tego. Ileż ona ich w swoim życiu miała! To chyba podchodzi już pod trzy cyferki. Jolene całe życie żyła w biegu. Była stereotypowym przeciwieństwem Slytherinu. Joe była towarzyska, musiała obracać się wśród ludzi, rozmawiać z nimi i śmiać się, spędzać czas nawet i ten przeznaczony na naukę zajęty. Dla niej samotność kojarzyła się z czymś strasznym. Nie mogłaby być samotna, dlatego tym bardziej pragnęła w końcu znaleźć sobie męża, aby nie zostać starą panną. A jeśli... a jeśli zamieniłaby się po śmierci w taką Jęczącą Martę? To byłaby tragedia, bo wypłoszyłaby wszystkich przystojniaków w promieniu kilku kilometrów. Szkoda tylko, że Joe jeszcze nie dojrzała i nie spoważniała. Jak na siedemnastolatkę jej okres buntu przechodził albo łagodnie albo dopiero nadchodził. Joe nie traciła czasu na smutki i rutynę. Łapała każdą chwilę i cieszyła się z nich, co było niewątpliwie dla niej zaletą. Dwoje geniuszy wymyśliło plan genialny, który oczywiście wszedł w życie z powodzeniem, wszak nikt nie brał pod uwagi porażki. Cukierki, tak hojnie poświęcone, oczarowały łasego czarodzieja oddając klientom księgarni przestrzeń do oddychania. Zapewne wiele osób cieszyło się z jego wyjścia aczkolwiek Joe miała teraz inny problem. Najpierw śmignęła książka z wystającym tułowiem szkieletów z pyska. Następne Joe w rozwianych długich włosach i wyciągniętymi rękoma, a następnie Ben z różdżką. Zwinnie wyminęła jego zaklęcia śmiejąc się przy tym w głos. Jak tak dalej pójdzie to ją spowolni i uwięzi zamiast książki z zębiskami. Zatrzymała się na chwilę, zagryzła zębami dolną wargę i zakryła ręką oczy. Ben rzucił się na uciekiniera zmieniającego tor biegu. Doceniła jego poświęcenie, ale przecież mogą zrobić niechcący krzywdę czekoladowym szkieletom! - Ben! Be-en! Be-en, przyłóż jej! - kibicowała mu i trzymała mocno kciuki. Po upływie dwóch minut Joe również przystąpiła do ataku. Nie powinna stać i obserwować walki Bena Dzielnego z Książką Krwiożerczą. To był bardzo ciekawy i miły widok, nad którym Joe mogłaby dumać dosyć długo, zachwycając się nad zgrabnością skoku i determinacji wymalowanej na twarzy chłopaka, ale nie wypadało zrzucać na niego całej bitwy. Nie mógł przecież sam zebrać fanfar zwycięstwa. Dobiegła więc do niego i złapała za nogi czekoladowe szkielety, ciągnąc je w swoją stronę, podczas gdy Ben próbował utrzymać książkę przy sobie. Była silna! Mocno zaciskała kły i nie chciała oddać po dobroci, przez co Joe musiała trochę się wysilić, aby odebrać ich własność. Prawdopodobnie bez szkód słodyczy się nie obejdzie. Ta zaciekła walka i tak musiała zakończyć się zwycięstwem dwóch geniuszy. W pewnej chwili pociągnęła z całej siły lukrowe cielska szkieletów mocno w swoją stronę i... poleciała do tyłu wraz z nimi. Wywróciła się bez gracji na pupę i szybko poprawiła sukienkę, aby nie było widać różowych majtek. Uroki wyzbycia się noszenia spodni - ograniczenie akrobacji na rzecz zminimalizowania ryzyka demonstrowania majtek światu. Dwayne'a już na to naraziła z Clary w Walli, gdy wchodziły na drzewo - w sukienkach. Benowi powinna tego oszczędzić. Usiadła szybko, poprawiając żółto-złotą sukienkę letnią i chwyciła oba szkielety w jedną dłoń. - Mam! Bez głów, ale mam! - potrząsnęła nimi i ucieszyła się, bo większa część jest ich. Powróciła migiem do Bena, aby uspokoić książkę i zamknąć jej kły. Ale jak? Puchonka rozejrzała się po okolicy szukając czegoś, co uciszy krwiożerczą książkę. Dostrzegła tylko zszokowaną minę właścicielki księgarni i jakiś kufer. Dalej książki, książki, regały... wróć, kufer! Nieduży, ale zmieści z pięć książek z ONMS. Przytaszczyła więc skrzynię szurając nią o podłogę i otworzyła wieko. Oprócz dwóch pająków, trzech pajęczyn i dwóch sykli nic tam nie było. - Wrzuć ją tutaj i zabierz szybko ręce, to ją zamknę. - powiedziała do Bena sprawdzając czy jeszcze żyje i czy nie polała się krew. Mają dwa szkielety czekoladowe bez głów, wygrali tę bitwę. Czas na puentę i mogą świętować. |
| | | Ben Watts
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Pią 14 Lis 2014, 20:28 | |
| Esy i Floresy raczej nieczęsto stawały się polem walk epickich i krwawych. Zastanawiając się nad tym później, Ben szczerze współczuł kobiecie odpowiedzialnej za księgarnię – najpierw musiała znosić troglodytę-podrywacza, a potem dwójka nastolatków urządziła sobie pościgi między regałami pełnymi ksiąg, goniąc jeden wybitnie agresywny tom. W dodatku złodzieja. Choć w tym momencie dobrym pytaniem byłoby, dlaczego nikt nie pokwapił się zamknąć tych książek w klatce, albo chociaż związać razem włochate okładki? Zażarte kibicowanie Jolene w pokrętny sposób przypominało Benowi pełne trybuny w trakcie szkolnych meczy quidditcha – dyscypliny, której nie lubił, choć sam właściwie nie wiedział dlaczego. Przecież sport to zdrowie. Niestety przyłożenie książce nie wchodziło w grę – gdyby tylko uwolnił jedną z rąk, wredny-i-z-reguły-martwy przedmiot z chęcią chapnąłby palce drugiej dłoni, a Krukon wolałby nigdy nie mieć sposobności oglądać wnętrza Świętego Munga jako pacjent. Zapasy więc trwały. Kto mógł przypuszczać, że byle podręcznik miał tyle siły?! Choć kobieta pracująca w Esach i Floresach najwyraźniej zdębiała za ladą, Joe wykazała się szybkim pomyślunkiem, ratując sytuację. Choć ranne w walce, czekoladowe szkielety wróciły bezpiecznie w jej puchate ręce. Te same nie zabrały się za przytaszczenie bliżej kufra w trakcie, gdy Ben z pewnym trudem stanął z powrotem na nogi. Trzymał księgę w uścisku ramion, wykonując odruchy kogoś z atakiem, gdy tomiszcze szarpnęło się wyjątkowo mocno. Och, jak bardzo miał ochotę spalić tą przeklętą rzecz. - Jesteś pewna, że nie możemy jej spalić? - spytał na wydechu, choć wcale nie miał ochoty niszczyć własności sklepu. Podręcznik ONMSu z donośnym kłapnięciem wylądował na dnie kufra, a wieko zostało zatrzaśnięte, oznaczając ostateczne zwycięstwo duetu Dunbar-Watts. Cisza, jaka zapadła, w pierwszym momencie wydała się koszmarnie nierzeczywista, jakby księgarnię od reszty świata oddzieliła przezroczysta bańka, przez którą nie było w stanie przeniknąć nic z zewnątrz. Spojrzenie Bena powoli przeniosło się z kufra na twarz Jolene. A potem chłopak parsknął krótkim, zduszonym śmiechem, odkrywając, że przewody łączące ośrodek szczęścia z jego gardłem jeszcze nie zdążyły zarosnąć kurzem. Podniósł rękę, nerwowo przygładzając przydługie kosmyki jasnych włosów, które utworzyły gustowne gniazdo, gdy wcześniej uprawiał zapasy na podłodze. - Teraz już chyba możemy kupić nasze książki – stwierdził, mentalnie doprowadzając się do porządku. Ale do lady ze swoim stosem i podręcznikiem Joe podszedł z lekkim uśmiechem błąkającym się gdzieś w kącie ust. A potem przepraszając pracownicę księgarni za zamieszanie, wyruszyli świętować podwójne zwycięstwo.
[zt x2] |
| | | Gość
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Czw 24 Mar 2016, 14:31 | |
| "Rośliny magiczne - jak je znaleźć? płynnie powędrowały w powietrzu pod smukłe palce Anyi, z najwyższą starannością badające stan okładek. W tle roznosiła się cicha melodia celtyckiej muzyki oraz tupot małych stópek przemierzających regały wzdłuż i wszerz. W ciągu tygodnia w "Esach i Floresach" ruchu nie było. Kilkoro stałych klientów przybyło, dokonało zakupów oraz opuściło księgarnię. Anya miała około godziny wolnego czasu zanim przyjdzie pan doktor Romuald po siódmą część "Choroby tropikalne, prawdziwa definicja". Przez ten czas Lincoln wyruszał na zwiady i wyszukiwał książki, które z nieznanego nikomu powodu zmieniły lokalizację. Odnosił zguby do swej matki, układając je w rządku na ladzie. Uśmiechał się szeroko, prezentując dwa urocze dołeczki w policzkach odziedziczone po ojcu. - Dziś znalazłem cztery książki, a wczoraj siedem. Widzisz jakim jestem stróżem? Znalazłem wszystkie, mamo! - podskakiwał w miejscu, wpatrując się w Anyę z wyczekaniem. Zawsze po odnalezieniu ksiąg otrzymywał głośną pochwałę, na którą był łasy. Wymuszona rozłąka matki z synem pozostawiła po sobie ślad. Czterolatek na każdym kroku pragnął pokazać jaki jest grzeczny. Anya domyślała się, że Lin boi się ponownej rozłąki. Myślał, że wyjechała, bo był niegrzeczny, a zostawiła go, gdy miał zaledwie rok. Nie szczędziła mu pochwał. - Sprawdzałeś pod ławkami? - nachyliła się do synka. - Jeden z klientów mówił mi dzisiaj, że książka zatytułowana "Łapaczami Snów" dostała skrzydeł i schowała się między drugim a trzecim regałem. - malec nie potrzebował większej zachęty. Zapiał z zachwytu i ruszył na dalsze poszukiwania książek zaginionych. Problem z zasypianiem zniknął odkąd otrzymali od Mary wianki. Lincoln bardzo chętnie układał się do snu, dzięki czemu opuszczali rytualny, codzienny proces buntu tytułowanego: Chcę siusiu, Chcę pić, Chcę misia, który został u babci w Aberdeen, Chcę jeszcze raz siusiu, Chcę kołysankę, drugi raz chcę kołysankę, Gdzie jest moja podusia?, Mogę z tobą spać, mamusiu? Osobiście podziękuje Mary za ulżenie przy wychowywaniu energicznego czterolatka. Zainteresowanie go wiankami było strzałem w dziesiątkę. Zaraz po zajęciu syna na najbliższe piętnaście minut, kobieta wróciła do książek. Naprawiała okładki, a było to zajęcie czasochłonne i można śmiało rzecz, że niekończące się zważywszy na ilość ksiąg na półkach. Anya utrzymywała tu porządek, aczkolwiek czasami ciężko było zapanować nad klientelą. Wsłuchiwała się w tupot i piski synka, zajmując się również wypowiadaniem cichego, płynnego Reparo. Szorstkie okładki koiły nerwy i pustkę zasianą głęboko w sercu. Złociste włosy połyskiwały w tle słońca, nieśmiało wyglądającego zza śniegowych chmur. Przebijało się przez drzewa oraz szybę, wpadając przez okno wprost na ladę księgarni. |
| | | Berenice Andriacchi
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Czw 24 Mar 2016, 17:49 | |
| Życie Berenice było z książkami związane nierozerwalnie, a traf chciał, że od rozpoczęcia edukacji w Hogwarcie także pracująca aktualnie w księgarni Anya była dość stałym elementem egzystencji Andriacchi. Choć więc dzisiejszą wyprawę do Esów i Floresów Berry odbyłaby także wtedy, gdyby za ladą stał ktoś inny, nie ulegało wątpliwości, że obecna sytuacja dodatkowo uatrakcyjniała tę małą wycieczkę. Nauczycielka czasu i tak miała mało, zbyt mało, by odpowiednio zadbać o swoje życie towarzyskie, każda okazja do nadrobienia zaległości była więc w cenie. Z Lindsay zaś było przecież co nadrabiać, bo gdzieś między jedną wspólną kawą a drugą wkradła się wymuszona przez Azkaban rozłąka. Ustalmy od razu - Berry nie wierzyła w winę przyjaciółki, czy raczej w tę jej część, która mówiła o oddaniu Voldemortowi. Tak, Ruda z pewnością ze Śmierciożercami pracowała. Tak, na pewno pomogła wynieść z Gringotta to wszystko, o wyniesienie czego ją oskarżano. Ale Andriacchi wiedziała, że wszystkim tym stały konkretne motywy. Anya wszystko robiła przecież po coś. Dla kogoś. W efekcie Berenice daleka była od osądzania Lindsay. Nie miała własnych dzieci, teoretycznie nie miała więc własnych doświadczeń pozwalających jej powiedzieć, ile matka jest w stanie zrobić dla syna, ale... Jeśli tęsknota za posiadaniem potomstwa mogła być argumentem, jeśli okrutne, bolesne pragnienie urodzenia własnego berbecia, na siłę tłumiony instynkt macierzyński - jeśli to wszystko można było uznać za elementy dające Berenice prawo do wyrażania własnego zdania, to tak, Andriacchi była w stanie zrozumieć, że dla dziecka zrobi się wszystko. Absolutnie wszystko. - Cześć, kawalerze. - Był tylko jeden minus odwiedzania Anyi teraz, po śmierci Theo. Ten minus nosił imię Lincoln i jakkolwiek Berry bardzo chłopca lubiła, to przecież jasnym było, że jego widok ją bolał. Bolał zawsze, niezmiennie, tak samo silnie jak tuż po stracie męża. Bolał chłopięcy uśmiech, dotyk mięciutkich rączek, piskliwy śmiech i spojrzenie dużych, ufnych ocząt. To wszystko raniło jak diabli i Bóg jeden wiedział, jak wiele kosztowało Andriacchi zachowanie kamiennej twarzy, szerokiego uśmiechu od ucha do ucha i postawy dobrej cioci, która przytuli, ucałuje w policzek i niby to potajemnie, za plecami mamy, wręczy mały podarunek. - Ale wyrosłeś, teraz to już naprawdę jest z ciebie mężczyzna. - Przyglądając się czule chłopcu, Berry dopiero po chwili uniosła wzrok by odszukać przyjaciółkę. W pieszczotliwym geście rozczochrała jeszcze czuprynę małego poszukiwacza książek i, zręcznie klucząc przez labirynt ksiąg, dotarła wreszcie do swej znajomej. - Cześć, kobietko. - Bez pytania przechyliła się przez dzielący je stół i, gdy tylko Anya skończyła rzucanie zaklęcia, cmoknęła ją w policzek. |
| | | Gość
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Czw 24 Mar 2016, 18:40 | |
| Anya unikała nadmiernego rozdrapywania przeszłości. Koncentrowała się na synku, to on był dla niej całym światem. Lincoln ułatwiał powrót do społeczeństwa i życia. Gdyby nie on... Anya być może nie stanęłaby o własnych nogach. Celem jej życia jest wychowanie i miłość do swej ruchliwej latorośli. Z jego radości i ufności czerpała siłę, potęgę i motywację do codziennego wyginania ust w uśmiechu. Bycie matką było niezwykle ważnym i nie ukrywajmy, ciężkim obowiązkiem. Anya nie miała dni urlopowych, a pracowała dwadzieścia cztery godziny na dobę. Przebudzona w środku nocy najpierw myślała o Lincolnie, dopiero w następnej kolejności o sobie. Całe życie podporządkowała małemu synkowi i to ją uratowało. Kochała go i tę matczyną miłość było widać w każdym geście, słowie i spojrzeniu kierowanym w małego czteroletniego człowieczka. Na widok cioci Lincol głośno krzyknął z radości i objął rączkami ciocię w talii na tyle, na ile pozwalały na to krótkie kończyny. Dosyć niedawno poznał przyjaciółkę mamy, a bardzo łatwo ją polubił. Wystarczyło ku temu trochę ciepła, a Lincoln już promieniał od ucha do ucha. - Ciociu, ciociu, masz dla mnie coś słodkiego? - porzucił na moment poszukiwanie książek o łapaczach snów i uczepił się Berenice. - Mam już cztery i pół lata, ciociu. Jestem duży i sięgam już do lady. Chodź, pokażę ci. - obiema rączkami chwycił dłoń nauczycielki i pociągnął ją do mamy. Głośno poinformował ją o przybyciu cioci. Zademonstrował jej zdejmowanie i odkładanie książek na ladę bez stawania na palcach. Głową nie sięgał jeszcze nad ladę, a zaledwie pod płytę. To był dla niego niezwykły powód do dumy oraz zbierania pochwał. Anya uśmiechnęła się do Berenice. Odłożyła na bok książkę, tuż obok różdżki i wyszła naprzeciw przyjaciółce. Ucałowała ją w oba policzki i uśmiechnęła się ciepło, pogodnie. - Witaj. Synku, przynieś cioci książkę w czerwonej oprawie. Leży na tamtej półce. - poprosiła malca, wskazując miejsce przy oknach. - Przyszedł nowy egzemplarz mówiący o historii brytyjskich ruin. Pomyślałam wtedy o tobie. - gestem zaprosiła ją na drewniane krzesełko. Pani Lindsay zachowywała rezerwę oraz dystans. Ceniła sobie lojalność Berenice, jednakże trudno jest zmazać z duszy cienie nabyte podczas kontaktu z dementorami. - Czego dziś potrzebujesz? - zapytała najpierw, aby w następnej kolejności zapytać o prywatne sprawy dotyczące między innymi samopoczucia, snu, pracy. Im więcej przeprowadzała takich rozmów, tym bardziej otwierała się przed przyjaciółką ze szkolnych lat. |
| | | Berenice Andriacchi
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Czw 24 Mar 2016, 19:39 | |
| Cztery i pół roku. Na pełne dumy wyznanie chłopca nie mogła się nie uśmiechnąć, podobnie jak nie mogła go nie przytulić na moment, starając się, by przy tym wszystkim nie popękały otaczające ją, względnie solidne mury. Bo nie mogły popękać, nie miały prawa. Teoretycznie każdy ma prawo do rozsypania się, do chwilowej przegranej ze swymi słabościami, ale Berry wiedziała, że jeśli raz ją to dotknie, powrót do równowagi będzie cholernie trudny. Przerabiała to już przecież, wtedy gdy z dnia na dzień opuściła Florencję i wyniosła się do Londynu bez planów nie tylko na kolejne tygodnie, ale nawet na najbliższe godziny. Przerabiała to. I nie chciała przerabiać po raz drugi. - Już do lady? Naprawdę? - zdziwiła się więc teatralnie i, dając się zaprowadzić do lady, z dumą patrzyła, jak chłopiec zmaga się z leżącymi na blacie książkami, faktycznie sięgając do nich bez konieczności większych akrobacji. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i bez wahania sięgnęła do torebki, by wydobyć z niej czekoladową żabę - ale nie taką standardową, jaką można było zdobyć w każdym pobliskim sklepie. Nie, ta żaba była większa, energiczniejsza jeśli chodzi o uciekanie i zawierała słodkie nadzienie z owocowej marmolady. Ponadto dołączone były do niej trzy kolekcjonerskie karty, co sprawiało, że taki zestaw na prezent nadawał się znacznie lepiej niż jakiekolwiek inne słodycze. - Smacznego, skarbie - rzuciła więc jeszcze przekazując wiercący się w pudełku smakołyk w ręce nowego właściciela i, poszerzywszy tym samym chłopięcy grafik o kolejne poza szukaniem książki zadanie, mogła spokojnie zwrócić się ku przyjaciółce. Dystans, tak, ten był nieunikniony i mimo wszystko dotyczył obu stron. Bo choć Berenice była tak samo otwartą, jak zawsze i tak samo ciepłą w kontaktach z Anyą, nie ustrzegła się przed nieco mniej typowym zatroskaniem czy ostrożną uwagą w spojrzeniu. Nie było w tym żadnego oskarżenia, tym niemniej nigdy przedtem nie musiała podchodzić do Lindsay jak do kogoś, kto... Kto może po prostu sobie nie radzić. Kto nie był do końca tym, kogo się znało. Oczywiście, Andriacchi powstrzymywała się od osądów, ale pewna doza ostrożności była naturalna. W efekcie początki mogły być sztuczne. Kontakty sprowadzone do standardowych uprzejmości, delikatna bariera przełamywana dopiero kolejnymi rozmowami, ostrożnym wkraczaniem na niegdyś utarte ścieżki. Takie wzajemne testowanie się, sprawdzanie, kto na ile się zmienił. Dopiero wtedy, po serii podobnych podchodów, może coś się zmieni i będzie zupełnie jak dawniej. - Czytasz mi w myślach. - Na wieść o nowej książce Berenice uśmiechnęła się szeroko. Czwarty tom obszernego zestawienia, jakim był Przegląd zabytków i ruin Wielkiej Brytanii, Szkocji i Irlandii, był jedną z pozycji znajdujących się na dzisiejszej liście zakupów. Bycie nauczycielką to jedno, ale Berry była też po prostu pasjonatką historii. To w naturalny sposób wyjaśniało, że jeśli tylko na półkach pojawiało się coś nowego, Andriacchi musiała to mieć, musiała i koniec. - Właśnie tego i jeszcze kilku - rzuciła lekko, by potem wyjąć z torebki sporządzoną naprędce listę. Poza wspomnianą już książką zestawienie nie zawierało żadnych nowości, dotyczyło za to pozycji, które z różnych powodów były nieco mniej dostępne. A to nie wznawiano wydań, a to pozycja uchodziła za tak doskonałą, że rozeszła się na dniach od pojawienia się w księgarniach. Wiadomo jednak, że nic z tego nie mogło powstrzymać Berenice od poszukiwań. W efekcie na liście mieściły się jeszcze trzy pozycje: Rytuały czarnomagiczne a upadek imperium azteckiego Jose Bargado, Vitalij Kleiza autorstwa litewskiej czarownicy, Odetty Noreiki oraz Chleba i igrzysk, czyli traktat o początkach magii prachrześcijańskiej polsko-greckiego duetu, Marii Sokołowskiej i Glykerii Stavros. - Swoją drogą, co u ciebie? - zapytała jednocześnie po krótkiej chwili milczenia. Pytanie było sztampowe i mocno niezręczne, ale jakoś trzeba było zacząć. Zrobić jakiś pierwszy krok. Przysiadając więc na wskazanym jej krzesełku Berenice postanowiła to zrobić, niezależnie od tego, jak źle się czuła z niemożnością prowadzenia rozmów takich, jak kiedyś, za dawnych, pięknych czasów. |
| | | Gość
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Pon 28 Mar 2016, 19:41 | |
| Maleńkie serduszko maleńkiego człowieczka było w stanie zburzyć wiele solidnych murów. Gdy śmieje się dziecko, śmieje się cały świat. W oczach dzieci można ujrzeć cały wszechświat, tak mawiali wielcy ludzie, zaś Anya nie mogła się z nimi nie zgodzić. Dzieci miały czyste dusze, nieskalane grzechem ani złem, a to był klucz do serc ludzi. Małe rączki ściskające palce to kotwica Anyi, trzymająca ją twardo na ziemi. Nie walczyła ze słabościami jak Berenice, gdyż jej największą słabością był mały Lincoln. To największy dar jaki otrzymała i najpiękniejsza pamiątka po Patricku. Małżonek został trwale odciśnięty w uśmiechu swego syna, który jest pamięcią swego ojca, tak tragicznie zmarłego. Ilekroć spogląda na syna, widzi męża i nie odczuwa już bólu, a wszechogarniającą miłość. Wiele razy żałowała, że Berenice nie ma przy sobie małej miłości i pamiątki po Theodorze. Z nią wszystek wydawało się łatwiejsze, włącznie z oddychaniem. Serce Anyi ściskało się ze wzruszenia. Mały czekoladowy podarek potrafił otworzyć w oczętach Lincolna bramę do gwiazd. Odprowadziła czułym wzrokiem synka goniącego czekoladową żabę. Wyrośnie z niego poszukiwacz, była tego pewna. Odkąd nauczył się chodzić, non stop czegoś poszukuje, pragnie odkrywać świat i tajemnice. Anya uczyni wszystko, co będzie mogła, aby mu w tym pomóc. - Tak łatwo cię pokochał, Berry. - ciepłe błękitne oczy spoczęły na przyjaciółce. - Lęka się obcych, a tobie udało się go zjednać. - niemo dziękowała kobiecie za to, co robi. Przyjaciółka i ciocia to było to, czego oboje Lindsay potrzebowali. Przyjmowali Berenice z otwartymi rękoma, dopuszczając ją do swojego małego świata. Anya z całego serca pragnęła pokonać naturalny dystans i rezerwę i bez kamienia w sercu móc porozmawiać tak naprawdę. Przyjęła od niej skrawek pergaminu, zapoznając się bliżej z tytułami poszukiwanych pozycji. - "Chleb i igrzyska..." mam na zapleczu, więc jeśli to nie będzie stanowić dla ciebie problemu, jutro prześlę tobie pocztą, dobrze? Na zapleczu łatwo zgubić swój własny cień. - rzekła, kierując się do poszczególnych działów z karteczką w ręku. Wróciła zanim upłynęła trzecia minuta. Niosła w dłoniach dwie księgi o różnym rozmiarze. - Co u mnie? Sama widzisz, staramy się żyć skromnie, po cichu i nie zwracać na siebie uwagi. - uśmiechnęła się, słysząc kilkanaście metrów dalej wesołe okrzyki Lincolna. Usiadła z wdziękiem za ladą. Ścierką otarła okładkę "Rytuałów czarnomagicznych a upadku imperium azteckiego" z nadmiaru kurzu. - Lin jest bardzo ciekawski świata. Czasami myślę, że bardziej od rówieśników. - spojrzała znad książki na przyjaciółkę, badając czy rozmowa o Lincolnie nie jest dla niej niekomfortowa. Anya rozumiała dystans Berry wobec jej synka. Przy czystej duszy człowiek mimowolnie odsłania swoje słabości i staje twarzą w twarz z cieniami własnej duszy. - A Ty, Berry? Jak się trzymasz? Mam nadzieję, że młodzież nie dokucza i uczy się pilnie. O ile dobrze pamiętam, wciąż uczysz Bena. - podała jej książkę, a następnie odnalazła specjalny arkusik w szufladach przy biurku. Po odnalezieniu pozycji "Bargado" spisała informację na pokwitowanie. Przysunęła ją Berry do podpisu i uiszczenia opłaty w postaci dwóch galeonów, dwudziestu trzech knutów i trzech sykli. |
| | | Berenice Andriacchi
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Sro 30 Mar 2016, 12:17 | |
| Tak łatwo cię pokochał. Nie mogła mieć żalu do Anyi, że to proste stwierdzenie stało się ostrzem drążącym ranę. Nikogo właściwie nie mogła obwinić za to, że pozornie pozbawione drugiego dna zwroty po dotarciu do jej własnego serca przeradzały się źródła kolejnego bólu. Nie mogła przecież oczekiwać, że ludzie będą obchodzić się z nią jak z jajkiem - i, szczerze mówiąc, przecież wcale tego nie pragnęła. To na dłuższą metę i tak nie zdałoby egzaminu, prawda? Tylko oswojenie się, przypomnienie sobie o normalnym życiu mogło się sprawdzić, nic więcej. A przecież Berenice umiała normalnie żyć. Nie mogła uniknąć bólu, ale potrafiła przejść nad nim do porządku dziennego. Zduszenie go w zarodku czasem bywało trudniejsze niż w innych sytuacjach, wciąż jednak było możliwe. Wciąż też potrafiła się przecież cieszyć - także tym, co wieczorami nacierało potem silnie w dwójnasób. Odpowiadała więc uśmiechem na uśmiech Lincolna, ciepłem na ciepło Anyi. Spoglądała na truchtającego za żabą chłopczyka, choć widok ten nieuchronnie prowadził do pytań, czy jej dziecko zachowywałoby się w tej chwili tak samo. Spoglądał - i cieszyła się tym widokiem, bo dlaczego miałaby nie? Lindsay junior był cudownym chłopczykiem, który przecież niczemu nie zawinił. Nie miała prawa otaczać ani jego, ani jego matki własnym bólem. Nikogo nie miała prawa dodatkowo obciążać. Mimo tego zmiany tematu nie mogła nie powitać wewnętrznym westchnieniem ulgi. Rzeczy tak banalne, jak rozmowa o książkach czy szkolnej codzienności były znacznie łatwiejsze do udźwignięcia, a pojawiający się przy ich okazji uśmiech wymagał znacznie mniej wysiłku włożonego w to, by go utrzymać. Codzienność bez Theodora miała w końcu dwa oblicza - to, gdy nadmiar zajęć skutecznie odwracał jej uwagę od stałego poczucia straty i to, gdy drobne szczegóły, znajoma piosenka czy pamiętany jeszcze z Florencji smak przywodziły jej kolejne wspomnienia. Łatwo domyśleć się, która część rzeczywistości była przez Berry preferowana, która była mniej uciążliwa. - Jasne, zaczekam do jutra. Nawet nie wiesz, jak cieszy mnie myśl, że nie będę musiała dalej za tym latać i rozpytywać. - Uśmiechnęła się szerzej. Książki były jedną z tych rzeczy, których kupowanie i zdobywanie wciąż cieszyło Andriacchi tak, jak cieszyłaby zabawka włożona w pulchne rączki dziecka, a myśl, że jakiejś z upatrzonych pozycji mogłaby nie dostać bolała dosłownie tak samo, jak widok upragnionego pluszaka zamkniętego za sklepową szybą. Entuzjazm ten w naturalny sposób przygasł trochę, gdy ponownie na tapecie znalazły się tematy nieco bardziej osobiste. Bez wahania podpisując pokwitowanie i uiszczając koszt książek, by mieć to z głowy, Berry westchnęła cicho i mimo wszystko zmusiła się do bladego uśmiechu. Temat Lincolna i jej własnego życia. Od czego zacząć? - To chyba trochę po mamie, co? - zaśmiała się cicho. Wciąż przecież pamiętała Anyę z Hogwartu i doskonale wiedziała, że choć powierzchownie złamana, w sercu ma dokładnie to samo, co kiedyś. Lwicę, czyż nie? Pani Lindsay była ucieleśnieniem gryfońskich cnót i Berenice nie zdziwiłaby się, gdyby Lincoln rzeczywiście to po niej odziedziczył. - Ja... Trzymam się. - Wzruszyła natomiast ramionami i uśmiechnęła się blado. Nigdy nie lubiła zgrywać sieroty, stąd i teraz zmusiła się do optymizmu większego, niż rzeczywiście czuła. Osiągnięcie go ułatwił szczególnie temat szkoły, bo tę... Cóż, Berenice nigdy nie sądziła, że tak ją polubi. Przed lekcjami wciąż mogła towarzyszyć jej trema, jednakże obcowanie z młodymi czarodziejami dawało naprawdę sporo energii i motywacji. - Dzieciaki są świetne i jakkolwiek nie udało mi się jeszcze udowodnić wszystkim, że historia to coś więcej niż analiza nudnych traktatów i zapamiętywanie dat, to robię postępy. Wszyscy robimy. - Uśmiechnęła się szerzej. Zawsze podchodząc do siebie tak samo surowo, jak do uczniów, nie widziała powodu dla którego miałaby stawiać się wyżej, na bardziej uprzywilejowanej pozycji. Płaszczyzna współpracy, nie dominacji odpowiadała jej znacznie bardziej i, na ile mogła oceniać po swoich doświadczeniach z własną włoską mistrzynią, sprawdzała się zdecydowanie lepiej niż jakikolwiek inny układ. Na pytanie o Bena skinęła lekko głową. Jak samą Mary znała głównie z opowieści jako kuzynkę Anyi, tak krukońskiego syna pani Watts rzeczywiście mogła poznać osobiście. Niezbyt dobrze, ale wystarczająco, by pod wspomnianym przez Lindsay imieniem bez trudu rozpoznać konkretnego chłopaka. - Tak, ostatni rok - przytaknęła więc i uśmiechnęła się lekko. - Ciekawa jestem, w którą stronę pójdzie dalej. W tej chwili wygląda na trochę... zagubionego? - Zaśmiała się krótko. - Z drugiej strony trudno się temu dziwić. Oczekiwanie, że w siódmej klasie będzie się już miało cały plan na życie jest głupotą. - Cóż, Andriacchi nie ukrywała, że system edukacji - ten aktualny, ale też wcześniejsze, oparte na podobnych założeniach - jej nie odpowiada. Przed młodziakami stawiano wymogi, których nastolatkowie naturalnie nie mogli spełnić. Byli przeznaczeni do odkrywania, próbowania, smakowania, a nie podejmowania dojrzałych decyzji. Kiedy wreszcie zostanie to zrozumiane? |
| | | Gość
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Sob 09 Kwi 2016, 11:19 | |
| Miłość zawsze niosła ze sobą ból. Nawet miłość do dziecka, wszak Anya cierpiała niebywale, przesiadując w mroku Azkabanu i chroniąc się przed załamaniem wspomnieniem swego dziecka. To ją uratowało, mały Lincoln w pewnej części ochraniał ją przed głodem dementorów. Kochała go i nie była zazdrosna, gdy on kochał również innych. Wystarczyło jej przytulanie chłopczyka każdego wieczoru, tuż przed snem. Wówczas była pewna, że trzyma w ramionach cały świat. Naprawdę życzyła Berenice takiego małego mężczyzny. Tak trudno szło zasugerowanie jej przelania miłości i tęsknoty na dziecko. Anya jak nikt inny potrafiła postawić się w sytuacji Berry. Zrozumienie biło z jej oczu na kilometr, a nikły uśmiech na ustach niósł ze sobą współczucie. Temat nie naruszający góry bolesnych wspomnień dodawał otuchy. Kobieta uśmiechnęła się mimowolnie, układając galeony w odpowiedniej skrytce. Wydała resztę, podpisany kwitek doczepiła do inszych papierków z parafkami Berry świadczącymi o częstych wizytach w księgarni. - Nie byłam tak roztrzepana jak ten nicpoń. Nie zdziwię się, jeśli w przyszłości trafi do Ravenclawu bądź Huffelpuffu. - wspominanie przeszłości nie niosło ze sobą cierpienia, o ile omijały kwestię utraty małżonków. To wzmocniło ich relację pomimo skazania Anyi. Zaiste ceniła sobie niezwykle przyjazny uśmiech Berry i to, że do niej przyszła. Pani Lindsay nie oczekiwała, że ktokolwiek zechce kontynuować z nią utrzymywanie pozytywnych relacji, wszak któż miałby odwagę przyjaźnić się z potencjalną Śmierciożerczynią? Z tego powodu nie poruszała bolesnego tematu, omijała go szerokim łukiem i koncentrowała się na Lincolnie, na bezpiecznej, przyjemnej rozmowie niegdysiejszych przyjaciółek. - Myślę, że bardzo szybko uda ci się ich zmotywować. Pamiętasz, nas uczył duch. Narzucił na historię magii opinię nudy, która trzyma się aż do dziś. Cieszę się, że robisz z nimi postępy. Czasami trzeba myśleć jak młodzież. - skomentowała, pakując zakupione przez Berry książki w siatkę z logo księgarni "Esów i Floresów". Anya podziwiała nauczycieli. Sama nie odnalazłaby się w takim zawodzie, mając pewien problem z porozumieniem się z młodzieżą. Preferowała stanie na uboczu i dbanie o dobro Lincolna niźli przekazywanie swej wiedzy następnemu pokoleniu. Berry najlepiej nadawała się do edukowania młodych, bo miała w sobie to coś, co zmuszało do słuchania jej słów i wykładu. Był to autorytet, który tak trudno zdobyć w oczach młodzieży. - A czy my, Berry, wiedziałyśmy w siódmej klasie co chcemy robić przez resztę życia? - zaśmiała się na wspomnienie dawnych lat. Anya chciała pracować w ekonomii, a zanim zajęła się nią na stałe, marzyła o wielu innych zawodach. Kto by pomyślał, że ekonomia sprowadzi na nią taką krzywdę? Młodzież zapewne popełni bardzo wiele błędów zanim znajdzie swoje miejsce w zawodzie. - Myślę czy nie nawiązać z nim kontaktu, jednak nie jestem pewna czy on pamięta jeszcze swoją ciocię. Kiedy ostatni raz go widziałam... och, chyba chodził jeszcze w pieluchach, a teraz ma już siedemnaście lat. - uśmiechnęła się jaśniej. - Czas płynie tak szybko. Nim się obejrzę, Lincoln pójdzie do Hogwartu. - odnalazła wzrokiem chłopczyka biegającego od regału do regału. Sądząc po okrzyku dopadł żabę, a potem znowu ją stracił. - Czasami czuję się staro. Niedawno to my byłyśmy absolwentkami Hogwartu. |
| | | Berenice Andriacchi
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy Nie 10 Kwi 2016, 16:03 | |
| Wspomnienia. Od dwóch lat Berenice oscylowała między dwoma skrajnie różnymi poglądami na ich temat. Bo z jednej strony przeszłość była przecież integralną częścią każdego, definiowała w jakimś stopniu to, kim się jest teraz, stanowiła bagaż doświadczeń i popełnionych błędów, z których można wyciągnąć naukę. Wyrzeczenie się swojej historii było najgorszym, co można było zrobić, wiedziała o tym. Czyż to nie ta myśl - i inne, utrzymane jednak w podobnym brzmieniu - wpajane jej przez mentorkę, Alessandrę, sprawiły że tak silnie oddała się przeszłości, zawodowo i hobbystycznie? Że związała się z nią więzią nierozerwalną, jedyną zdolną przetrwać wszystkie zawirowania w jej życiu? Była jednak przecież i druga strona. Ta, która bezczelnie przypominała, że to wspomnienia stoją za całym jej bólem. Były zbyt dobre, zbyt piękne. Póki sceny te były teraźniejszością, póty nie wyobrażała sobie innego życia, teraz jednak, gdy ostatecznie przeszły do historii, nie potrafiła się z tym pogodzić. Z tym, że tak wiele straciła i nie miała już odzyskać. Ta perspektywa prowadziła zaś do myśli, że czasem nie warto pamiętać. Że można machnąć ręką na naukę wyciąganą z przeszłości - zresztą o jakiej nauce miała być tu mowa? - i po prostu pozwolić sobie zapomnieć, siłą wyrwać z siebie te fragmenty, które bolą i wyrzucić je. A powstała tak luka? Kiedyś ponownie się przecież napełni. Nową, lepszą, łatwiej akceptowalną przeszłością. Teraz jednak, choć wspominały, poruszały się z Anyą po tej sferze, której Berry nigdy nie chciałaby zapomnieć. Czasy szkolne - jak mogłaby wspominać je źle? Jeśli wypreparować je, oddzielić od kolejnych lat, które już samowolnie łączyły się z z aktualną szarością, zyskiwało się barwny, pełen cukru obrazek. Andriacchi nigdy wprawdzie nie pokusiła się o stwierdzenie, że chciałaby do tych dni wrócić, teraz jednak... Gdy miała naście lat przynajmniej nie musiała zmagać się ze sobą. Wszystko było dużo prostsze. - Ravenclaw - zaśmiała się cicho i pokręciła lekko głową. Czyż sama nie była absolwentką tego domu? - Ten, kto stwierdził, że trafiają tam tylko rozsądni, stonowani i odpowiedzialni dawno już powinien zweryfikować swoje zdanie. -Uśmiechając się szerzej zerknęła wprawdzie na Lincolna, ale mówiła przecież o sobie. Niebieskie barwy były dumne, niezwykle je ceniła, ale przecież... Krukoni nigdy nie byli nudziarzami, za jakich zwykło się ich mieć. Z podobnie wyraźnym i szczerym rozbawieniem przywitała wspomnienie ich własnej kariery w szkole. Tego, kto ich uczył i jakimi same były. To wcale nie było tak dawno, ale teraz, siedząc w księgarnianym zaciszu, trudno było pozbyć się wrażenia, że od tych cudownych lat minęła cała wieczność. - Trudno go nie pamiętać. Podobnie jak tego, że byłam jedyną wariatką, która naprawdę go słuchała i coś notowała - parsknęła cicho. Choć za obecnym stopniem fascynacji stała Liguria, Berry zainteresowanie historią wykazywała od zawsze. Alessandra nauczyła ją, jak w pełni zrozumieć labirynty przeszłości, ale przecież nie zrobiłaby tego, gdyby sama Andriacchi nie lgnęła do podobnej wiedzy. - Ile rzeczy udawało mi się wtedy kupować za te notatki! - Wyszczerzyła zęby szeroko. Szkolny rynek był tradycją, którą nie sposób było zapomnieć. - Faktycznie, chyba nie bardzo - przyznała tymczasem w temacie planów na życie, jakich wymaga się od siódmoklasistów. - Z tego, co pamiętam, sama przez długi czas uważałam, że bycie artystką uliczną to doskonały pomysł. Nie wiem, co by było, gdyby rodzice nie wybili mi tego z głowy - parsknęła cicho. Na wzmiankę o Benie uśmiechnęła się tymczasem szerzej. Choć nie znała Mary, to, w przeciwieństwie do Anyi, doskonale zdawała sobie sprawę jak wygląda teraz jej syn. I tak, drodzy państwo, chodzenie w pieluchach miał już dawno za sobą. - Wyrósł na imponującego mężczyznę - przyznała więc z delikatnym uśmiechem błąkającym się w kącikach jej warg. - Jeśli jednak w czasie dorastania zdążył o tobie zapomnieć, to tym bardziej świetny pretekst, by odnowić kontakty.Nie powinnaś się nawet nad tym zastanawiać, a po prostu złapać go któregoś weekendu w Hogsmeade. Poprawiając się lekko na krześle odgarnęła z twarzy grzywę bujnych, starannie poukładanych włosów i westchnęła cicho. Czas. On rzeczywiście szalał, prawda? Nie płynął, nie kroczył, ale gnał na złamanie karku, nikogo nie pytając o zdanie. - To prawda - zaśmiała się krótko, nie kryjąc delikatnej nostalgii jaka złagodziła nieco rysy jej twarzy. - Może jednak same do tego doprowadziłyśmy, co? Tego poczucia starości. - Wzruszyła lekko ramionami. - Niektórzy stwierdziliby zapewne, że wystarczy przypomnieć sobie o spontaniczności, by odzyskać swój fatyczny wiek. W końcu... Do emerytury jeszcze trochę nam zostało, nieprawdaż? - Uśmiechnęła się szerzej, czując, jak kolejne okruchy lodu składające się na mur oddzielający ją od Anyi powoli topnieją, jeden za drugim.
tu w wolnej chwili dopiszę jakieś zakończenie
zt x2 |
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Księgarnia Esy i Floresy | |
| |
| | | |
Similar topics | |
|
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |