Temat: Przed północą, nie w Paryżu. Wto 09 Wrz 2014, 23:10
Opis wspomnienia
Co może pójść źle podczas balu sylwestrowego w spokojnej rezydencji? Co może pójść źle tuż przed balem sylwestrowym, kiedy rodzeństwo próbuje sobie nawzajem przemówić do rozsądku, a każde z nich jest uparte bardziej, niż powinno? Nic. Zupełnie nic. A na pewno nic groźnego. Podobno.
Osoby: Aristos i Francis Lacroix
Czas: Sylwester 1976/77
Miejsce: Emerald Fog
Francis T. Lacroix
Temat: Re: Przed północą, nie w Paryżu. Wto 09 Wrz 2014, 23:10
Zegar wybił ósmą wieczorem. Ostatnia noc roku zapowiadała się wspaniale. Można też powiedzieć, że miał być to wieczór doskonały, idealny i jedyny w swoim rodzaju Co nie zmieniało faktu, że Francis miał paskudny dzień. Od ósmej rano, kiedy to zdążył posprzeczać się z Ari. Tak samo, jak Ari, idąc naturalną koleją rzeczy, zdążyła się już posprzeczać z matką, odmawiając udziału w balu, a biedny, starszy brat musiał spełnić swój obowiązek. Jakkolwiek niechętnie to robił, bo on sam, nie ukrywając, także nie miał ochoty na obracanie się w tym godnym i istotnym dla jego przyszłości towarzystwie. Wiedział z czym wiąże się udział w tego typu uroczystości i co oznaczał, zwłaszcza przy akompaniamencie lekkich sugestii ze strony jego matki, aby w końcu zaczął oglądać się za narzeczoną, a nie nowymi księgami. W odpowiedzi tylko kiwał poczciwie głową, nie zdradzając jej swoich, jakże ambitnych planów o karierze nauczyciela. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Jeszcze gdyby to był zwykły dzień, zwykły wieczór bez większego znaczenia pojawiłby się na początku i wyszedł w trakcie cicho, kiedy towarzystwo byłoby już na tyle zajęte sobą, żeby przestać zauważać obecność Francisa. Jednak nie w sylwestra, kiedy nie ma możliwości odwrotu przed północą. Ubolewał nad tym faktem długo, ale wewnętrznie. W przeciwieństwie do Ari, która zareagowała od razu i z subtelnością wybuchającego granatu. Wizja wymuszonych uśmiechów, niezbyt wygodnych ubrań oraz konieczności zachowania eleganckiego chłodu do mało kogo przemawiała. Zwłaszcza, że o lepsze plany wcale nie trudno. Nawet wizja samotnego spotkania z ulubioną książką była dużo ciekawsze i zajmująca. Wędrował korytarzami Emerald Fog w swoim niezbyt ulubionym fraku i trochę bardziej ulubionej kamizelce która, by utwierdzić jego niechęć do literatury niemieckiej, nie była żółta. Bawił się rozpiętymi jeszcze guzikami i szukał Aristos. Fakt faktem. Pokłócili się, z samego rana. Na dzień dobry. O głupotę, nie ukrywając, ale z upartością obojga i napięciem wywołanym wieczornym balem sytuacja była przynajmniej kłopotliwa, a od śniadania nie zamienili ani słowa. Nawet nie podała mu cukierniczki i pił gorzką herbatę, a to bolało. Jednak Franics był człowiekiem z misją. Wojownikiem o miłość i sprawiedliwość. Niestety, oprócz zadania nadanego mu przez los i własne poczucie potrzeby spełnienia się jako byt samodzielny, kultura nakazała mu spełnić prośbę jego matki. Oczywiście chodziło o Ari i przemówienie jej do rozsądku. Francis cicho sądził, ze zachowanie siostry jest w pewnym stopniu rozsądne, ale nie chcąc wywołać kolejnej burzy przytaknął i postanowił poszukać niesfornego pierwiastka chaosu zwanego Aristos. Szukał jej w jej pokoju. Oczywiście nie znalazł tam nikogo, to byłoby zbyt proste. Sprawdził salon, garderobę, jadalnię, nawet pod stołem, w ostateczności, ale były to poszukiwania z góry skazane na porażkę. Przez chwilę Francis poczuł się jak bohater tragiczny, człowiek bez trzeciego wyjścia, a teraz nawet bez pomysłu gdzie mogła skryć się jego siostra. Usiadł na krześle w jadalni i zamyślił się na moment, by po chwili gwałtownie wstać, tchnięty pomysłem i ruszyć w jedynym, słusznym kierunku. Jeśli ukrywać się, to robić to w dobrze zaopatrzonym w niezbędne zapasy miejscu. Kuchnia. Wpadł do kuchni i znalazł, oprócz ogromnych porcji wybornie wyglądającego jedzenia, absolutnie nic. Po chwili analizy jednak uznał, ze jest to dobre miejsce. Podszedł do blatu i obejrzał stojące rodzaje ciasta. Mruknął z uznaniem, przez moment ciesząc się z wizji balu, chociaż to była radość wywołana jedzeniem. Rozejrzał się uważnie i nie widząc nikogo skusił się na fragment ciasta. Zaczai się na Aristos i poczeka. Wcześniej czy później też tutaj przyjdzie. Przecież ją znał.
Aristos Lacroix
Temat: Re: Przed północą, nie w Paryżu. Sro 10 Wrz 2014, 15:25
Mówią, że kolejny rok będzie taki, jak ostatnie tchnienie dnia poprzedzającego jego rozpoczęcie. Aristos nie wątpiła, że rok 77 przyniesie jej same diabelsko cudowne rzeczy. Zaczynając od kłótni z matką, która ściągnęła ją z łóżka przed siódmą, ciągnąc się przez śniadaniową sprzeczkę z bratem, która przerodziła się w prawdziwe pandemonium, wędrując w okolicach świadomości, że Rosier nie będzie jej towarzyszył, jak co roku, osładzając nieco konieczność spędzania chwil z nadętymi osobistościami świata czarodziejów, na paskudnym humorze kończąc. Zdecydowanie, ostatni dzień bieżącego roku był zaiste cudowny. Nie miała najmniejszej ochoty uczestniczyć w balu, w nosie miała prośby i groźby matki, która również pozostawała głucha na jej argumenty. Aristos miała zupełnie inne plany na ten wieczór, koniec końców okazało się jednak, że jej zdanie w starciu z poglądami surowej, oziębłej rodzicielki nie ma zbyt wielkiego znaczenia – zbywana lakonicznymi odpowiedziami i rozkazami nie wytrzymała wreszcie i zaszyła się w stajni, cichaczem wyprowadzając konia i znikając na kilka godzin gdzieś w zakamarkach otaczającego Emerald Fog lasu. Niestety, nawet ona nie mogła wytrzymać tak długo na przejmującym mrozie; chłód zacinał policzki i dłonie, a te, choć obleczone rękawiczkami, powoli zaczynały kostnieć. Mięśnie ud i pośladków boleśnie rwały, bo chociaż szaleńczy cwał pośród zasp i zmuszanie konia do skoków przez kamienne płotki były wyczerpujące i doskonale pobudzały krążenie, nie były w stanie ochronić zmęczonego ciała zbyt długo, a pojawienie się kolejnej śniegowej chmury, zsyłającej dziewczynie na głowę nową porcję płatków, zimnych i iskrzących jak brokat, przesądziło sprawę. Chcąc nie chcąc skierowała konia w drogę powrotną, a potem zajmowała się nim w boksie, chcąc kupić sobie chociaż kilka kolejnych minut, drogocennych, na wagę złota, minut dzielących ją od konieczności przemykania po zamkowych korytarzach, w nadziei, że nikt jej nie dostrzeże. Wreszcie jednak musiała stawić czoła wnętrzom posiadłości – zrzuciła z siebie płaszcz do jazdy, zostawiając go na drewnianej belce w stajni, a potem przemknęła przez długi tunel, łączący pomieszczenia gospodarcze z zamkowymi. Wychyliła się zza rogu, rozejrzała, a potem, nie zauważywszy żadnego zagrożenia, udała się najkrótszą możliwą drogą do kuchni. To wyjście wydało jej się najbezpieczniejsze – matka najprawdopodobniej wiedziała gdzie znajduje się to najważniejsze we wszystkich domostwach pomieszczenie jedynie przez przypadek, być może z bardzo odległego dzieciństwa, zdecydowanie jednak nie postawiłaby tam nogi w wieczór taki, jak ten. Była zajęta przygotowaniami w sali balowej, dlatego jej obecność, przy największym nawet pechu, była w kuchni zwyczajnie niemożliwa. Ojciec, który kilka dni wcześniej wrócił z Dublina, również trzymał się od tego miejsca z daleka, chyba, że akurat spędzali czas razem. Kiedyś przesiadywali przy drewnianym stole we troje, razem z Francisem, przy gorącej czekoladzie naśmiewając się nieco złośliwie z apodyktycznej pani domu. Te czasy jednak dawno odeszły w niepamięć. Aristos westchnęła, przestępując próg kuchni, a potem zamarła zaskoczona, widząc Francisa, wciśniętego w kamizelkę, która z frakiem od kompletu musiała przechodzić ciężki okres, bo ten, który jej brat miał aktualnie za sobie, zdecydowanie nie pasował. Nie mówiąc już o jej iście tragicznie dobranym odcieniu. Do kompletu brakowało już jedynie tego paskudnego, czerwonego szalika... Wracając jednak do sedna problemu: jej brat siedział przy stole zastawionym łakociami, wystrojony jak paw i najwyraźniej na coś czekał. Po karku Aristos przebiegł nieprzyjemny dreszcz, gdy uświadomiła sobie, że Francis najprawdopodobniej czeka na nią. Niech to szlag. Udając kompletnie niewzruszoną jego obecnością, dziewczyna przemaszerowała przez pomieszczenie trzymając plecy prosto, a nos dumnie w górze, zupełnie ignorując obecność swojego od-rana-znienawidzonego-brata. Obcasy wysokich butów do jazdy konnej stukały na kamiennej posadzce miarowo i szybko, gdy kierowała się w stronę przyjemnie bulgoczącej na gazie kremowej zupy z dyni. Zamierzała zjeść, rozgrzać się nieco, a potem schować w najciemniejszym kącie zamku, najlepiej tak, by nikt nie znalazł jej aż do końca pobytu w domu.
Francis T. Lacroix
Temat: Re: Przed północą, nie w Paryżu. Sro 10 Wrz 2014, 17:41
Dwie szklanki mleka, kostka margaryny, pół kubka śmietany. Mleko, masło, cukier, mąka, budyń i jajka. Tak smakuje miłość. Tak smakuje szczęście i tak smakuje radość. Łagodnie rozpływając się na podniebieniu, wypełniając serce ciepłem, umysł rozkoszą, wywołując motylki w brzuchu. Kwintesencja radości z faktu samego istnienia zagościła na stałe w poczuciu ‘własnego ja’ Francisa w tym właśnie momencie. Nie jadł nic tak idealnego już dawno. Odpłynął. Odpłynął na łódce zwanej szczęściem, na krótki moment. Jednak ze swobodnego dryfu po oceanie pyszności wyrwał go stukot butów jeździeckich na posadzce. Otworzył oczy powoli i kątem oka obserwował Aristos. Dokończył kęs kremówki. Czuł na karku spojrzenie Aristos, pełne pogardy dla jego ubioru, który rzekomo miał zrobić z niego młodego i atrakcyjnego kawalera. Podziękował jej w duchu, że powstrzymała się od komentarza. Otarł usta wierchem dłoni parę razy, upewniając się, że nie ma cukru pudru na twarzy i odsunął się powoli od blatu. Otrzepał dłonie, w ostatniej chwili powstrzymując się przed wytarciem ich w spodnie. Wziął talerzyk z niedokończonym jeszcze ciastkiem, przeszedł pare kroków i stanął obok niej, przyglądając się przez moment jej czynnościom. Odkaszlnął w dłoń. -Dzień dobry, Aristos.- rzucił i zamilkł. Idealny start, Panie Lacroix. Poluzował swój pożal-się-Boże krawat, który wiązał dłużej, niż powinien. -Powinno być ‘dobry wieczór’ ale nie rozmawiamy od rana, ale może powinno być - Dzień dobry i dobry wieczór, Ari. -stwierdził, palcem zbierając cukier puder ze zdobionego talerzyka i zjadając go. Przy gościach nie będzie mógł sobie pozwolić na takie drobne zagrywki. Westchnął ciężko. - Jak poszła wycieczka? - zapytał nonszalancko, żując ciastko. Sytuacja była napięta, lekko mówiąc. Od rana nie rozmawiali, a kłótnia nadal dawała mu się we znaki. Zwłaszcza biorąc pod uwagę zdolność jego młodszej siostry to emocjonalnego i intensywnego reagowania na sprzeczki. Ona była huraganem, a on był człowiekiem, który cenił cukier puder z talerzyka nad powinności wobec matki. Skarcił się w myślach, że wcześniej nie wziął pod uwagę opcji wycieczki konnej, sam tak zawsze uciekał, możliwe, że nauczyła się tej metody od niego. Zaśmiał się cicho. Zapewne gdyby nie temperatura i śnieg już dawno by jej tu nie było. Jego prawdopodobnie też. Chętnie usunąłby się z całego balu, wspólnie z Ari, gdyby istniała taka możliwość, ale obowiązek obowiązkiem jest. Przestąpił z nogi na nogę. -Idziesz na bal.- stwierdził. Albo zapytał. Zawiesił w powietrzu między nimi to kłopotliwe stwierdzenie, które nie podobało się ani jednej, ani drugiej stronie. Jednak Francisa do czynu pchały obowiązki. Reakcja Aristos to zagadka. Jedna wielka. Zagadka, na którą odpowiedzi nie znał nigdy, nigdy nie poznał i nie liczył, że kiedykolwiek to zrobi. Czekał. Czekał będąc gotowym na wszystko. Właściwie, był pewien, ze za chwilę nastąpi chaos. Pytaniem nie było 'czy?', pytanie brzmiało 'kiedy?'. Westchnął, kontynuując szybko poprzednią wypowiedź. -Mama bardzo chciała, żebyś przyszła. - zaczął ostrożnie, ale uznał, że to zły argument. Zwłaszcza w stosunku do Aristos. - Jeśli cię to przekona, to mamy wyborne ciasta. - dodał, od niechcenia. Decydując się na dokończenie swojej kremówki, kątem oka ciągle obserwując siostrę, gdyby postanowiła sobie kulturalnie wyjść, ignorując go. Zawsze może za nią chodzić krok w krok.
Aristos Lacroix
Temat: Re: Przed północą, nie w Paryżu. Sro 10 Wrz 2014, 21:18
Odetchnęła głęboko, sięgając po porcelanową miseczkę, a niebieskie oczy uparcie wbijając w garnek z zupą, której delikatny zapach docierał powoli do jej oszołomionych chłodem zmysłów. I już myślała, że uda jej się uciec z tym parującym cudem technik gastronomicznych, gdy za jej plecami rozległo się szuranie. Szuranie nóg krzesła przesuwanego po kamiennych płytach podłogi. Przewróciła oczami jeszcze zanim rozległy się pierwsze kroki Francisa, a gdy do jej nosa dotarł zapach niezwykle przyjemnych perfum, które sama wybrała mu na poprzednie święta, zaciskała już usta w wąską kreskę. Nie mógł zostać na tym cholernym krześle, no nie mógł? Gdyby pozostawił swoje lordowskie cztery litery na miejscu, ona zjadłaby w spokoju i zniknęła mu z oczu, a potem mogłaby udawać, że nigdy na niego nie wpadła. Ale nie. Skomplikujmy siostrze życie, przecież po to się urodziła, by robić jej na złość, do kroćset diabłów! Przez kilka chwil miała nadzieję, że uda jej się brata zignorować, nie sposób było jednak puścić mimo uszu palca, sunącego po talerzu i odgłosu, który sekundę później akompaniował oblizywaniu wyżej wymienionej francisowej części ciała. Chrząknięcia, które poprzedziło ów nad wyraz niegrzeczny odgłos również nie dało rady nie usłyszeć. Kiedy natomiast jej brat zdecydował się zabrać głos, dziewczyna nie wytrzymała i prychnęła drwiąco – a chochla nie zdążyła jeszcze nawet dotknąć powierzchni cholernej zupy! I może nawet udałoby jej się zachować spokój i kamienne milczenie, gdyby nie fakt, że Francis najwyraźniej był równie zdeterminowany w swoim dążeniu do skomunikowania się z Aristos, co ona sama – w próbach ignorowania go. Kiedy więc odezwał się kolejny raz, a na jakość artykulacji słów w jego wykonaniu zdecydowanie wpływać musiała przeżuwana właśnie kremówka, dziewczyna nie wytrzymała. - Jak sam słusznie zauważyłeś, nie rozmawiamy od rana. Nie widzę więc powodu, by opowiadać ci o swojej wycieczce, zwłaszcza, gdy zachowujesz się w tak ordynarny sposób. Kolokwialnie rzecz ujmując – przełknij to, co masz w dziobie, zanim odezwiesz się do mnie kolejny raz. – wycedziła przez zaciśnięte zęby, mrużąc lekko oczy i spoglądając na brata spojrzeniem, które mogłoby w środku lata zamrozić hogwardzkie jezioro. Uniosła brew, nadając nieco chłodnemu wyrazowi twarzy iście kpiący pogłos, a potem znów skupiła się na zupie. I po raz kolejny poległa, słysząc padające z ust Francisa polecenie. Jego szczęście, że nic nie żuł, gdy próbował narzucać jej swoją wolę, bo niewątpliwie odebrałaby to za obrazę. Och, w porządku, zadowolona nie była tak czy siak, jednak brak pokarmu w ustach chłopaka nieco go ratował. Nieco, to znaczy, właściwie w ogóle nie, jednak każdemu należy się iskierka nadziei. Czy czegoś w tym guście. - „Idziesz na bal”? – powtórzyła spokojnym tonem, a gdzieś na jego dnie zabrzmiały spiżowe nuty nadciągającego huraganu. Pod tym względem Aristos niesamowicie przypominała ciotkę Chantal; nie było tajemnicą, że sytuacja malowała się o wiele przyjemniej, gdy Smoczyca wrzeszczała, niż się uśmiechała. A na ustach Gryfonki właśnie pojawił się bardzo, bardzo słodki uśmiech. Coś w błękitnych oczach zamigotało ostrzegawczo, a Aristos spokojnie odłożyła miskę, opierając dłoń na biodrze, w drugiej wciąż dzierżąc nadal czystą chochlę. Nadal miała na sobie skórzane bryczesy do jazdy i czarny, męski sweter, zdecydowanie za duży by prezentował się na niej inaczej, niż uroczo, ale nawet w tym stroju i z łyżką w ręku potrafiła zaprezentować się odpowiednio groźnie. - „Mama bardzo chciała, żebyś przyszła”? – dodała równie pogodnie, błyskając białymi ząbkami w nieco szerszym uśmiechu. Przez moment oboje sztyletowali się spojrzeniami, dopóki dziewczyna nie odłożyła chochli i nie odrzuciła na plecy czarnych loków, odwracając się zgrabnie na pięcie, by ruszyć do drzwi. Coś jednak w ostatniej uwadze brata, który srodze zaszedł jej za skórę tego ranka sprawiło, że znów zwróciła się w jego kierunku, a potem, wyminąwszy Francisa i jego niemal do czysta oblizany talerz, podeszła do stołu uginającego się od deserów, które miały pojawić się na balu jako ostatnie. Przelotnym spojrzeniem obrzuciła ciasta, kremowe nadzienia, rozpływający się w ustach biszkopt, kilka zagranicznych przysmaków i migoczące wszystkimi kolorami tęczy, upstrzone owocami galaretki w kryształowych salaterkach; jej dłoń sięgnęła do jednego z ciastek, palec zebrał mistrzowski kleks z bitej śmietany i przeniósł go wprost do malinowych ust. A gdy smakołyk rozchodził się słodkim smakiem na jej podniebieniu, Aristos delikatnie ujęła ciastko w dłoń i odwróciła się do Francisa z błyskiem w oku. - Przekaż mamie moje pozdrowienia. I pogratuluj jej wyboru tak paskudnego fraka. Pozwól jednak, że uwolnię cię od wstydu i upokorzenia, płynących z pokazywania się w tym paskudztwie wśród ludzi. – rzuciła nieco jadowicie, a chwilę później z chochliczym uśmieszkiem na dziewczęcych wargach cisnęła ciastkiem prosto w brata, trafiając dokładnie w sam środek niedopiętej jeszcze do końca kamizelki. Przez moment napawała się jego zbaraniałą miną, która wykwitła na twarzy niezdecydowanej, czy chce wykrzywić się w wyrazie złości, czy zdziwienia, a potem ruszyła w stronę wyjścia, pogwizdując pod nosem.
Francis T. Lacroix
Temat: Re: Przed północą, nie w Paryżu. Sro 10 Wrz 2014, 22:58
Aristos odłożyła chochlę. Francis odłożył wszystkie swoje plany na przyszłość, skupiając się na scenach z jego życia przelatujących mu przed oczami powoli, ale stabilnie. Przełknął ślinę. Zlustrował Ari od góry, do dołu. Uważnie. Pozycja wojownika. Była gotowa. Gotowa na wszystko. On to wiedział, ona to wiedziała, cały świat to wiedział, a czas przystanął na moment, wedle francisowego poczucia rzeczywistości. Widział, kiedy go wyminęła. Westchnął z ulgą i obrócił się na pięcie, gotów do upartego marszu krok w krok za Ari. Mógł za nią iść wszędzie. Nie w tym romantycznym sensie, pełnym wzdychania i rozczulenia, ale raczej wiedziony silnym, braterskim obowiązkiem i poczuciem potrzeby pokruszenia ciastem w całej rezydencji. Jak szaleć, to szaleć na całego. Odwróciła się do niego i Francis zobaczył to. Albo raczej, TO. Niektórzy nazywają to Polami Elizejskimi. Inni Niebem. Jeszcze inni Valhallą. Niektórzy uparcie twierdzą, że to stan gorączki. Stał, jak mur. Jak ściana, której nie poruszy nic, a potem poczuł ciastko na jego kamizelce. Spojrzał surowo na Aristos. Skupił wzrok na jej twarzy, patrzył w oczy, z dawką pewnego zwątpienia, zapytania, ale też niezbitej irytacji. Brwi zbiegły się lekko, czoło przebiegła zmarszczka. W oczach Francisa błysnęło coś, co wcześniej nieczęsto gościło na twarzy młodego Pana Larcoix. Szarość oczu zmętniała lekko niczym burzowe chmury, spojrzenie skupiło się, jedna z brwi powędrowała leniwie do góry, a grymas na twarzy przybrał połowicznie rozbawiony, połowicznie zirytowany wyraz. Odwróciła się. -Panno Aristos Noir Lacroix. -powiedział powoli, akcentując każde słowo z osobna, głosem ostrym jak stal, na jego standardy. Przeciął ciszę, niczym bat, poprawiając mankiety. Zebrał palcem krem ze swojej paskudnej kamizelki. Tak. Była paskudna. Skosztował kremu i mruknął niezadowolony. Głośno. Głosno i surowo. Przeszedł energicznie parę kroków i zablokował drogę Aristos, stając jak skała na jej drodze. -Aristos. Lacroix. Trzy. Kroki. W. Tył. - wysyczał Francis, palcem delikatnie trącając ją w ramie. Ciastko z jego kamizelki dawno odpadło na parkiet, ale się tym nie przejmował, nie miał czasu. Stanął obok stołu pełnego smakołyków. Zrzucił zamaszystym gestem z siebie frak i rzucił go za siebie. Widać było, że nigdy nie będzie z niego kogoś wprawnego w tej czynności. Niech cierpliwość ma w opiece jego może-kiedyś-narzeczoną. Ściągnął poluzowany krawat i zachowując ten sam, chłodny wyraz twarzy zawiązał go sobie na czole. -Zrobiłaś coś, czego pożałujesz do końca swoich dni, Aristos. - mówił powoli, przygotowując supeł po omacku. Kiedy skończył rozluźnił ręce i spojrzał kątem oka na siostrę, stając twarzą do blatu. Oparł się dłońmi ciężko o stół lekko ubrudzony mąką. Wziął głęboki oddech, czując zapach smakołyków wypełniających kuchnię. Palcem przejechał po powierzchni, rysując w białym proszku, który z pewnością nie był kokainą, serduszko. Wziął półmisek z kremówkami i przyjrzał mu się dokładnie. Odstawił go z namaszczeniem na stół, zebrał wierzch z ciasta francuskiego z jednego z nich, zjadł go i odwrócił się do Aristos. Przeżuł spokojnie i przełknął. -Ari, może jesteś na mnie zła, ale nic, nic, absolutnie nic na świecie, nie usprawiedliwi…- szybko złapał jedno z ciastek i rzucił w siostrę, uśmiechając się awanturniczo. Masa z jajek, budyniu i miłości rozpaćkała się magicznie na swetrze Aristos, przylegając do wełny żółtą masą pełną szczęścia. -Tego!- krzyknął, śmiejąc się pogodnie ze swojej jakże genialnej zagrywki. Cóż za wybitne rozwiązanie, Panie Lacroix! Zauważył sweter, w końcu. Mógłby przysiądź, że już go gdzieś widział, ale na pewno nie na Ari. Mruknął niezadowolony, wysoce niezadowolony. Instynkt brata wziął górę. -Uroczy sweter, Ari. - stwierdził, idąc wzdłuż stołu i biorąc w garść mąkę. -Bardzo byłoby mi przykro…- zaczął i podrzucił mąkę do góry, stojąc zaraz obok Aristos. Biały proszek opadł na nich powoli, powodując u obojga krótki kaszel. -Gdyby ktoś go czymś ubrudził. - zaśmiał się w głos, znowu, robiąc odwrót taktyczny na drugą stronę kuchni. Wykalkulowany chłód zastąpiło szczere rozbawienie. Przynajmniej będzie mógł się przebrać w coś, co przestaje sprawiać, że chce zapaść się pod ziemię, albo chociaż pod dywan. Zaklaskał w dłonie, motywując siostrę. -En garde, młoda. - rzucił, chowając się sprytnie za stołem i podśmiewając cicho. Był dorosły. Słowo honoru.
Aristos Lacroix
Temat: Re: Przed północą, nie w Paryżu. Pią 12 Wrz 2014, 15:26
Czerpała satysfakcję pełnymi garściami, przyglądając się całej gamie emocji przemykających po twarzy Francuza, karmiąc własne poczucie niesprawiedliwości jego oszołomieniem i irytacją, jego zaskoczeniem i zwątpieniem, a wreszcie – gniewem. Nie zamierzała jednak czekać, aż brat naładuje akumulatory własną złością, by szukać odwetu; odwróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia, Francis najwyraźniej wciąż był jednak nabuzowany po porannej sprzeczce. Jego głos wybrzmiał w uszach brunetki tuż przy schodach prowadzących do drzwi, którymi wcześniej dostała się do kuchni, a już kilka chwil później, gdy uniosła głowę zadzierając ją lekko, napotkała twarde jak stal spojrzenie oczu starszego. I gdyby nie palec wbijający jej się nieprzyjemnie w ramię i przeszkoda na drodze, w postaci, nie ma co ukrywać, większego od niej osobnika, zapewne kompletnie by go zignorowała. W tej sytuacji mogła jednak zdecydować się jedynie na taktyczny odwrót, w celu opracowania lepszej perspektywy na odzyskanie wolności. Cofnęła się więc do miejsca, w którym stała przed momentem i z coraz bardziej zdezorientowaną miną obserwowała jak Francis zrzuca z siebie frak, a później rozplątuje wprawnie związany supeł krawatu, jedynie po to, by następnie przewiązać sobie czoło wąskim paskiem jedwabnego materiału. Jedna z brwi Gryfonki powędrowała w górę, gdy jej podobno racjonalny, dorosły i zrównoważony psychicznie brat , zachowując kamienną twarz, prowadził wszystkie te kuriozalnie niepoważne i mało dorosłe przygotowania, jakby za chwilę zamierzał wybierać się na wojnę. Dopiero gdy z jego ust padły pierwsze słowa, coś w dziewczynie przeskoczyło, coś zaświtało w tyle głowy ostrzegawczym sygnałem. Wciągnęła powietrze ze świstem, przypatrując się Francisowi, a niebieskie oczy zmrużyły się w wąskie szparki. - Nie odważys... Francis! – imię chłopaka przecięło powietrze niczym bicz, gdy Aristos odskoczyła do tyłu, unosząc ręce do góry i spoglądając na kremówkę, której żółta, zapewne niesamowicie słodka i lepka masa kleiła się do ciemnej wełny swetra. Odetchnęła głęboko, starając się nad sobą panować, jednak jej pierś zafalowała w wyraźnie przyspieszonych oddechach dopiero po chwili, gdy zastygnięte w napięciu pomieszczenie wypełnił śmiech Francisa. Nie ruszyła się jednak z miejsca, stojąc jak słup soli, oszołomiona i oburzona do granic wszelkiej możliwości pojmowania takiego rodzaju oburzenia. Drań! Ta zniewaga wymagała czyjejś krwi, w dużej ilości i to natychmiast. Zanim jednak Aristos otrząsnęła się z szoku, spowodowanego niejasnym, acz mocnym przeczuciem, że jej brat kompletnie oszalał z powodu zbyt dużego stężenia cukru w organizmie, wspomniany wyżej drań i wyrodny potwór podszedł bliżej, uśmiechnął się, błysnął zębiskami i obsypał ją mąką. Na dokładkę. Gdyby kremówka okazała się niewystarczająca. W Gryfonce coś zawrzało. Jakiś pierwotny, morderczy instynkt wziął właśnie górę, a fakt, że bezczelny typ drażnił się z nią z drugiego końca stołu, wcale nie polepszał sytuacji. Bez namysłu zrzuciła z siebie sweter, decydując, że bezpieczniej dla niego będzie, jeśli zostanie w samej podkoszulce i syknęła cicho, podchodząc bliżej stołu. - Jakieś ostatnie życzenia, zanim przerobię cię na miazgę? – spytała, opierając dłoń na blacie i wbijając w winowajcę niebieskie spojrzenie, które przy odrobinie silnej woli mogłoby uchodzić za uprzejme. Spoglądała raz na Francisa, raz na duży, zapewne wypełniony owocami tort, którego słodką zawartość, pieszczotliwie i z uwagą skrywaną pomiędzy plastrami delikatnego biszkoptu maskowała warstwa ciemnego kremu. Na jego wierzchu ktoś ułożył datę mijającego roku; misterne zawijasy i cyfry z drobniutkich jak piasek cukrowych perełek wyglądały prześlicznie, jednak w Aristos umarła wszelka litość. Niespodziewanie, skupiając na sobie spojrzenie brata, wyszarpnęła z kieszeni różdżkę i celując w tort syknęła dobitnym tonem zaklęcie. - Depulso! – błysk przeciął powietrze, a jej pozostawało jedynie obserwować, jak śliwki, krem, kawałki nasączonego rumem biszkoptu i prześliczne kuleczki ze zmiecionej na pył daty rozmazują się w fantazyjny sposób na twarzy panicza Lacroix. - Smacznego, braciszku. – mruknęła, jednak różdżka pozostawała w gotowości.
Francis T. Lacroix
Temat: Re: Przed północą, nie w Paryżu. Pią 12 Wrz 2014, 21:21
Francisowa brew powędrowała do góry, powoli, stabilnie, a Francis uśmiechnął się, niewinnie, jak nigdy w życiu, doprawiając to aktem teatralnego zdziwienia. -Hmm? Ari, nie rozbieraj się. Wiem, że jestem mną, ale bez przesady. - zaśmiał się cicho i pokręcił głową, widząc, że Ari zrzuca ten problematyczny sweter z siebie i wyciera nim podłogę. -Jestem przystojny i jestem twoim bratem. Niedopuszczalne. - kontynuował, wyliczając na palcach. Zamyślił się na moment. -Poza tym, jestem nieszczęśliwie zakochany. Ona nazywa się Zaklęcia i nie odpisuje na moje długie i namiętne listy miłosne. Czyżbym robił coś nie tak? - zapytał, traktując sufit spojrzeniem będącym mieszanką rozmarzenia i zamyślenia. Podrapał się po czole i skrył nieco bardziej za bezpieczną krawędzią stołu, czując gniew Aristos w powietrzu wyraźniej, niż zapach kandyzowanych owoców. Zachichotał cicho. Dawno się tak nie bawił. Rok 1977 musi być wyborny. Będzie wyborny. Nie był pewien, czy Ari bawi się bawi chociaż w połowie tak dobrze jak on. Wiedział, że chce go obedrzeć ze skóry, a to mogło jednocześnie oznaczać, że go kocha albo nie cierpi. Przez te piętnaście lat jej życia, kiedy zdążył się oswoić z myślą, że zamiast kota dostał jednak siostrę, przyzwyczaił się odrobinę do jej zachowania i mniej-więcej opracował algorytmy jej reakcji. Mniej-więcej. Tylko i aż. Tym razem postanowił, mimo wszystko, zaryzykować stwierdzenie, że jednak go kocha. Najwyżej przestanie. -Życzenia? Tak! - rzucił Francis entuzjastycznie i wstał zza bezpiecznej osłony będącej stołem zastawionym mniej bezpiecznymi w tym momencie smakołykami. Mierzył się przez moment wzrokiem z siostrą, ale spojrzenie Ari szybko uciekło na tort. Podrapał się po brodzie i mruknął. Kątem oka obserwował działania towarzyszki niedoli. Poczuł nieskrywaną dumę, gdy wyciągnęła różdżkę. Jego siostra, tak dzielna! Tak do niego podobna! Że też on sam o tym wcześniej nie pomyślał. Westchnął, przepełniony dumą i przerażeniem, jednocześnie. Z braku laku próbował delikatnie podejść w kierunku Ari, kręcił młynka palcami i dumał na głos przymykając lekko powieki. Uśmiechnął się zamyślony. -Życzenie. Na szybko? Zawsze chciałem pracować w Ho… - zaczął, ale oczywiście nie skończył. Może to i lepiej? Kiedyś jej przecież o tym powie, tak, czy inaczej. Złożony wykład przerwało mu ciasto. Ciasto na twarzy. Ciasto we włosach. Ciasto wbite w ponurą egzystencję niczym latarnia morska podczas sztormu. Rozpierała go duma, bo przecież użyła do tego zaklęcia! Z drugiej strony rozpierała go chęć zemsty. Z zasady. Westchnął, lekko zrezygnowany przecierając oczy rękawem. -Touché- zaśmiał się cicho i przejechał otwartą dłonią po twarzy, zgarniając większość kremu. Wziął samotny kawałek pomarańczy i pozwolił sobie go zjeść. Cmoknął z aprobatą czując słodki smak i zarzucił energicznie ręką, zrzucając ciemną, puchatą masę na podłogę, która z ciasta zamieniła się w niezbyt urzekającą, ale nadal słodką breję. Odchrząknął zawijając nieistniejącego wąsa na palec wskazujący. Brakowało mu muzyki. Zwykle kucharka słuchała czegoś podczas pracy, więc w kuchni nie ciężko było o gramofon. Francis rozejrzał się uważnie po podejrzeniu, skrzętnie ignorując różdżkę skierowaną w jego stronę z prawdopodobnie morderczym zamiarem. Zauważył stary sprzęt na szafce kuchennej. Wyciągnął własną różdżkę z kieszeni poplamionych spodni i machnął ją nonszalancko w stronę gramofonu. Igła zaskoczyła z lekkim chrobotem na początku, ale zaraz zaskrzeczała raz jeszcze, aż do ich uszu dotarła melodia. Francis uśmiechnął się szeroko pod nosem. Finał uwertury Wilhelma Tella. Nie mógł trafić lepiej. Zastukał dwa razy różdżką w blat, niczym dyrygent, wywołując głuchy odgłos. Odkaszlnął, drugą dłoń unosząc leniwie w górę. Wykonał parę delikatnych ruchów w rytm, nie mając zbytniego pojęcia o dyrygowaniu orkiestrą. -Droga Aristos… - zaczął, nie przerywając swojego przedstawienia i przymykając oczy. -Ty mnie ani trochę nie doceniasz.- stwierdził rzeczowo. Obejrzał ciasta stojące na stole. Sernik. Z rodzynkami. Uśmiechnął się złowieszczo. -Poza tym, to ciasto sprawia, że wyglądasz…- zaczął luźno, nieco ciszej. Nie przerywając łagodnych ruchów dłońmi w takt strzelającej lekko muzyki wydobywającej się z gramofonu. Odpłynął na moment w rytm melodii. Machnął gwałtownie różdżką. - Depulso! - krzyknął, wskazując różdżką na blachę ze świeżo pokrojonym sernikiem, który poszybował radośnie, cała gromadą, w kierunku Ari. Podobno, w sytuacji stresowej mózg ludzki sprawia, że postrzegamy coś w zwolnionym tempie. Tak właśnie poczuł się Francis, kiedy formował już w ustach końcówkę wypowiedzi, a rzeczowe -Słodko.- opuściło jego usta mógł obiecać, że widział jak ciasto obraca się w powietrzu, a twarz Aristos przybiera jakiś dziwny wyraz. Blacha opadła pogodnie z powrotem na stół, powodując nielichy łomot, lecz ciasto leciało dalej. W kierunku twarzy Ari. W imię ojczyzny, Panie Lacroix.
Aristos Lacroix
Temat: Re: Przed północą, nie w Paryżu. Nie 14 Wrz 2014, 00:10
Wzrok, jaki mu posłała, najprawdopodobniej właśnie gdzieś w innej części świata uśmiercił małą pandę. Lub cały ich legion, zważając na fakt, że była nieprzeciętnie wręcz wściekła. Rzuciła sweter na krzesło, odgarniając ciemne loki do tyłu i parsknęła. - Bracie, jeśli nadal będziesz się tak ubierać, zdecydowanie nigdy i nigdzie nie znajdziesz kobiety, która zechce spojrzec na ciebie łaskawszym okiem. Podejrzewam jednak, że jest ci to wybitnie na rękę. Może twoje ukochane zaklęcia zwyczajnie nie lubią bordowych kamizelek i źle związanych krawatów? – spytała ze złośliwym uśmieszkiem na ustach, nim ciasto rozmyło się na uśmiechniętej twarzy Francisa. Nie sądziła, że kiedykolwiek znajdzie się w tak kuriozalnej sytuacji, we własnej kuchni, z własnym bratem, który najwyraźniej w odruchu rozpaczy spowodowanym niemożnością wyśledzenia jej w zamku zupełnie postradał zmysły. Wpatrywała się w umazaną ciastem i owocami twarz przyszłego dziedzica rodowej fortuny, z dozą satysfakcji i rozbawienia, jednocześnie zastanawiając się kiedy dosięgnie ją jego zemsta. Pokusiłaby się nawet o stwierdzenie, że w tym wypadku zapewne będzie ona słodka. Tym, czego się nie spodziewała, była muzyka, wypełniająca panującą w kuchni ciszę; spojrzała na stary gramofon, którego przygotowująca ich osobiste posiłki kucharka używała w chwilach najwyższego znudzenia, podśpiewując stare niczym sama Natura utwory, nieco fałszywie i kulawo, acz z niewątpliwym zaangażowaniem w tę urzekającą formę samospełnienia. Uniosła brwi, przyglądając się Francisowi z politowaniem, nie mogła jednak powstrzymać śmiechu, gdy zobaczyła jak dyryguje wyimaginowaną orkiestrą. Złość powoli odchodziła gdzieś w dal, zastąpiona zwykłą radością, złośliwą chęcią dopieczenia bratu jeszcze bardziej, rozluźnieniem, na które czekała cały irytujący dzień. Jednego nie mogła bratu odmówić – zawsze w przedziwny sposób wiedział jak odwrócić najgorsze nawet sytuacje na te dobre, zostawiające przyjemne wspomnienia, wybrzmiewające w głowie w czasie, gdy nie miała na kim się oprzeć, z kim porozmawiać. Dzieliło ich jedynie lub aż, pięć lat; czasami nienawidziła Francisa za jego dorosłość, za jego powagę, za to, że rozstawiał ją po kątach i trzymał stronę matki, częściej jednak kochała go za pogodę ducha, za wsparcie i fakt, że zawsze był gdzieś obok. Jeśli nie ciałem, to duchem. Nie byli idealnym rodzeństwem, ich charaktery jednocześnie tak różne i tak podobne nie pozwalały na tego typu odstępstwa od naturalnego biegu życia, jednak wiedziała, że może na niego liczyć. Czy w poważnej sprawie, czy w kwestii rozrzucania po całej kuchni przygotowanych przez skrzaty, słodkich specjałów. - Ja cię nie doceniam? To ty nie doceniasz mnie! – uśmiech jaki wykwitł na jej wargach mógłby spokojnie iść w konkury z każdą stresową sytuacją, w jakiej Francis znalazł się kiedykolwiek w czasie tych dwudziestu lat swojego życia. Stawiał włoski na karku, zamrażał oddech i dawał wyraźnie do zrozumienia, że Aristos planuje coś wyjątkowo złego. Nie zdążyła jednak wprowadzić planów w ruch, przed kolejnym krokiem podstępnego, upaćkanego kremem stwora zwanego Francisem Lacroix; zaklęcie zaskoczyło ją, a szybująca w powietrzu blacha nieco wybiła z rytmu. Ociupinkę. Wystarczająco jednak, by nie zdążyła się uchylić, a sernik mógł spokojnie objąć jej twarz w parodii pieszczoty. Fragmenty ciasta i znienawidzonych przez nią rodzynek wplątywały się w długie, ciemne loki, drażniły oczy i nos, a przede wszystkim zagotowywały krew w żyłach panienki, której ciśnienie w tym momencie wygrywało wyjątkowo skoczną melodię. Melodię chęci mordu. - Francis... – zamruczała śpiewnie, unosząc dłoń i strącając resztki ciasta z twarzy; chwała Merlinowi, że sernik nie należał do najbardziej kleistych ciast w okolicy, a dobrze upieczony bez problemu odchodził od jasnej skóry. Potrząsnęła głową, uśmiechając się do brata delikatnie, a potem spokojnie przysiadła na krawędzi umorusanego cukrem pudrem stołu, przeczesując włosy palcami, by wytrząsnąć z nich okruchy; nic nie zwiastowało tego, co nadeszło kilka chwil później. - Bracie mój, mój rycerzu w lśniącej zbroi, źródło inspiracji, ulubiony mentorze! – zsunęła się z blatu, obcasy butów do jazdy konnej wystukiwały na kamiennych płytach marsz śmierci, gdy zmierzała w kierunku Francisa, palcami sunąc po resztkach mąki, zbierając je, rozcierając w dłoni, zerkając na biały pył z nikłym zainteresowaniem i tym samym uśmieszkiem na wargach. Zmniejszyła odległość między ich ciałami do minimum, a potem zadarła głowę, spoglądając starszemu w oczy; nie mógł widzieć, że za jego plecami, w powietrzu, kolebiąc się przy tym lekko, chwiejnie chybotała waza. Pełna wciąż płynnego, czekoladowego musu. - Pamiętaj, że cię kocham. I podziwiam. Niestety, uczeń przerósł mistrza, to zawsze się dzieje, gdy masz do czynienia z wybitną jednostką. A ja, mój drogi...- uniosła brew, zerkając na naczynie, znajdujące się tuż nad głową chłopaka, a potem zrobiła krok w tył, by podziwiać, jak czekoladowa breja wylewa się spokojnie na ciemną czuprynę, spływając po twarzy i karku, wprost na i tak upaćkany frak. Chwyciła garść mąki ze stołu i rozłożywszy dłoń, dmuchnęła mocno, doprawiając swojemu czekoladowemu potworowi nieco bladych rumieńców. - Ja jestem jedyna w swoim rodzaju. – dodała spokojnie, opuszczając ukrytą za plecami różdżkę. Za ojczyznę, panno Lacroix.
Francis T. Lacroix
Temat: Re: Przed północą, nie w Paryżu. Nie 14 Wrz 2014, 22:25
Ciało ludzkie rozkłada się około dwóch lat. Tak podpowiadały podręczniki medycyny sądowej i była to istotna wiedza, kiedy ma się tak bliskie stosunki z Aristos Lacroix. Francis mógł zawsze mieć nadzieję, że jego bliskim uda się znaleźć jego truchło w tym okresie, a Ari zdąży wyjechać do Rosji oraz rozpocząć nowe życie, uciekając przy tym wymiarowi sprawiedliwości. Oczywiście, wolałby, żeby tak się nie stało. I w to nie wątpił. Aristos była osobą z którą miał stosunki bardzo dobre, mimo że specyficzne. Prawdopodobnie tak, jak większość rodzeństw świata. Kochał ją całym sercem, był gotów poświęcić własne dobro, dla jej własnego, a strach pomyśleć, co zwykle spokojny i niezbyt agresywny Francis zrobiłby komuś, kto spróbowałby skrzywdzić jego siostrę. Jej wybuchowy temperament, który wielu przerażał, przeważnie go bawił i Francis znał prawdziwą naturę Ari. Sam nie był czasami lepszy, a, koniec końców, byli rodziną, mimo różnic. Nieco pokręconą, odrobinę niezrozumiałą dla samych siebie, ale rodziną. -Siostro moja!- odparł, spoglądając w oczy nacierającej zagładzie. To, co widział, to, co miało się wydarzyć nie mogło zostać okute kajdanami rozsądku i Francis Lacroix doskonale o tym wiedział. Metodą racjonalnego zachowania przy młodej dziewczynie o imieniu Ari było porzucenie jakiegokolwiek racjonalizmu. I, o dziwo, to działało. Ktoś kiedyś zapytał jak brzmi nadchodząca śmierć. Jedni mówią, że jest to absolutna, wszechobecna cisza. Inni, że odgłos zegarka. Aktualny tak długo, jak jeszcze żyje dziedzic fortuny Lacroix dałby słowo honoru, że brzmi ona raczej jak miarowy stukot butów jeździeckich przy akompaniamencie gramofonu. -Siostro moja, mój dziesiąty stopniu w skali Beauforta, moja cukierniczko, mój strzelcu i szermierzu! - recytował niczym natchniony, wystawiając jedną dłoń w przód, a drugą kładąc na wysokości serca. Niezbyt długo. Coś spłynęło na głowę Francisa Lacroix. Następnie nieco dostało się za jego kołnierz, brodząc wąską stróżką uparcie po karku, wywołując nieprzyjemny dreszcz, nie oszczędzając z drugiej strony także twarzy młodego, poważnego, wychowanego dziedzica rodzinnej fortuny. Nie był pewien przez moment, czy to zalewa go poczucie winy, krew jasna, czy może coś dużo bardziej banalnego. Kiedy ciemna masa pokryła go ostatecznie doszedł do burzącej wszelkie złudzenia konkluzji. Mus czekoladowy. A potem zawiał wiatr. Za oknem, przerzucając zaspy śniegu, w umyśle Francisa, wyrzucając z niego wszelkie wątpliwości i resztki skrupułów, oraz huragan Aristos, oprószający go mąką. Francis Lacroix opuścił zasłonę milczenia. Próbował. Słowo honoru, próbował. -Ojej. - uśmiechnął się i skwitował krótko całą sytuację, swój los oraz niezwykle skuteczny atak jego siostry. Otarł oczy wierzchem dłoni, pozbywając się musu z tej dość istotnej części jego twarzy. Niestety, mus nie był sernikiem i odchodził od skóry… nie odchodził. Francis zrezygnowany, widząc niepowodzenia własnych, mizernych prób ratowania resztek godności, oraz pozbycia się musu z twarzy, bo z honoru będzie już trudno. Rozpiął powoli, ze stoickim spokojem, swoją paskudną marynarkę koloru bordo i zrzucił ją z siebie. Obrócił w dłoniach parę razy zdradziecki materiał, tak niepasujący, wedle Ari, do jego wyglądu i burknął lekko naburmuszony na własne poczucie estetyki. Wpatrywał się w kamizelkę, a ona nie wpatrywała się w niego. Minęła chwila intensywnego, obustronnego milczenia. Francis wytarł twarz delikatnym materiałem, po czym wyrzucił go za siebie. Obrócił różdżkę w dłoniach i wpuścił powietrze ze świstem. -Sprytne, Ari. Wybitność twej jednostki zadziwia mnie z każdym dniem coraz bardziej. - mówił powoli, unosząc łagodnie jeden kącik ust z każdym słowem coraz bliżej, a brew mu wtórowała. Czego, swoją drogą, nie było zbytnio widać spod sporej warstwy musu. -Chwała zwyciężonym, Aristos Lacroix. - powiedział, salutując siostrze dłonią, w której trzymał różdżkę. Przeszedł parę kroków, złapał ze stołu po drodze wisienkę z wyjątkowo okazałego tortu, posyłając Ari uspokajające spojrzenie, mówiące, że nie ma zamiaru rozsmarować jej na twarzy Bogu ducha winnej siostry. Kątem oka zauważył banana. Może mógł z niego zrobić bumerang? A jeśli nie wróci? Straci szansę ataku i porządnego banana. Nie, zdecydowanie nie może go do tego użyć. -To jak? Idziesz na bal? - zagaił, szczerze rozbawiony, stając obok i zakładając ręce na siebie, różdżką nadal odruchowo wystukując o własne przedramię rytm melodii, która powoli dobiegała końca. Zerknął kątem oka na Ari i westchnął, unosząc jedną rękę do góry w geście, który wyraźnie sygnalizował, że ma coś jeszcze do powiedzenia. Schował różdżkę do kieszeni umorusanych kremem spodni. -Nie odpowiadaj. Wiem, że pójdziesz. - zaśmiał się cicho. Wszyscy wiemy, że słowa ranią bardziej niż miecz i ciasto. Cóż za sprytna zagrywka, Panie Lacroix. Dobrze, że w kuchni były same łakocie i nie znalazło się żadne mięso, którym można byłoby rzucić. Złapał Ari, wykorzystując w niecny sposób każdą ze swoich przewag fizycznych i przerzucił ją sobie przez ramię. Teraz mogła najwyżej dźgnąć go w plecy różdżką, ale będzie to śmierć godna wojownika. Stanął przed tortem, gotów poczęstować go ofiarą w postaci Aristos Lacroix. -Jesteś wybitną jednostką, ale ja jestem twoim starszym bratem. Przykro mi.
Aristos Lacroix
Temat: Re: Przed północą, nie w Paryżu. Czw 02 Paź 2014, 21:39
Opierała się biodrami o stół i obserwowała, jak gęsty, czekoladowy mus spływa w dół po ciemnych lokach Francisa, jak muska jego łuki brwiowe i nos, prześlizguje się po wysokich kościach policzkowych, oblepia wargi i zaczyna skapywać z krawędzi szczęki wprost na i tak niesamowicie już upaćkany bordowy element odzieży, przez niektórych odważnie zwany kamizelką. Wiedziała, że najprawdopodobniej mus znajdował się nie tylko na kamizelce, ale i pod nią – podpowiadał jej to dreszcz, jaki wzdrygnął ciałem brata w niekontrolowanej konwulsji, gdy zimna masa przesuwała się po jego karku za kołnierzyk. Nie czuła wyrzutów sumienia. Właściwie nie czuła już nic, poza bezgranicznym rozbawieniem; jakaś część jej przewrotnej, chochliczej natury zwyciężyła wreszcie walkę z logicznym umysłem, wyparła rozsądek, przekreśliła niedawną złość i skłoniła dziewczynę do diabelskich igraszek, rzucając zasłonę zapomnienia na wszystkie poranne smutki, na każdą drobną rzecz, jaka poszła tego dnia nie tak, jakby mogła życzyć sobie tego młodziutka Gryfonka. I chociaż wiedziała, że obrzucanie się ciastem jest doprawdy niesamowicie poniżej godności każdego z nich, że więcej będzie z tego kłopotów niż to warte i matka obedrze ich żywcem ze skóry, jeśli kiedykolwiek wyjdzie na jaw, że byli sprawcami tego pogromu wśród sylwestrowych słodyczy – zupełnie o to nie dbała. Umorusana mąką, z okruszkami sernika we włosach i na twarzy, zarumieniona ze złości, która już wyparowała i śmiechu, który cisnął jej się na wykrzywione w uśmieszku malinowe wargi, Aristos czuła się najzupełniej na miejscu i najzwyczajniej szczęśliwa. Było tyle rzeczy, które mogła w tej chwili robić, tyle ksiąg do przeczytania, tyle zaklęć do przećwiczenia, wierzchowce niecierpliwie drące ziemię w boksach, a ona spędzała sylwestrowy wieczór z własnym bratem, doprowadzając do ruiny kuchenne zaopatrzenie na bal, który rozpocząć miał się za niecałą godzinę. Gdyby ktokolwiek ze szkolnych znajomych mógł ją teraz dostrzec, nigdy nie uwierzyłby, że pod warstwą słodkości naprawdę znajduje się słynąca z niedostępności i powściągliwości panienka Lacroix. Francis skamieniał na kilka chwil, wreszcie jednak, wyrwawszy się ze szponów oszołomienia i bolesnej porażki, wyzbył się paskudnej bordowej kamizelki i otarł nią twarz, sprawiając, że wyglądał jeszcze bardziej komicznie. Aristos nie wytrzymała i roześmiała się głośno, przymrużonymi oczami śledząc każdy ruch brata, zbliżającego się do niej powolnymi krokami; przygrywający im gramofon osiągnął chyba szczyt swoich możliwości, bo zgrzytał coraz zapalczywiej, wkradając fałszywe nuty w finałowe dźwięki uwertury, żadne z nich nie przejęło się tym jednak zbyt wyraźnie, skupione na walce błękitnych spojrzeń. Dziewczyna dygnęła prześmiewczo, przyjmując z ust brata gratulacje, choć nie opuściła gardy – wiedziała, że po Francisie można było spodziewać się wszystkiego. - Chwała przegranym, Francisie Lacroix. W końcu ktoś musi być tym gorszym. – uśmiechnęła się szeroko, marszcząc zabawni e nos, a potem wyjęła z dłoni Francisa wyglądającą wyjątkowo smakowicie wisienkę i wsunęła ją do ust, nim ten zdążył zaprotestować. Zwycięstwo miało słodko-cierpki smak i przyjemnie rozlewało się po podniebieniu. Kiedy stanął obok, oparła głowę na jego ramieniu i odetchnęła zadowolona, rozluźniając się lekko, zupełnie nieświadoma ciosu, który miał nadejść kilka chwil później. Na jego pobrzmiewające zupełną pewnością stwierdzenie zareagowała rozbawionym westchnieniem. - Nie zamierzam iść na bal, cokolwiek nie powiesz. Wiesz, doskonale jak ja, że będziemy tam tylko marnować cza... Francis, postaw mnie! Postaw w tej chwili! – jej głos brzmiał żałośnie bezradnie, gdy nagle świat zawirował, a ona znalazła się w niezbyt zachęcającym sąsiedztwie francisowych pleców, choć jeszcze przed momentem mogła spojrzeć mu w twarz. Różdżka, którą mogłaby się obronić, wypadła zaskoczonej dziewczynie z dłoni i potoczyła się po upapranej ciastami posadzce, znajdując się daleko poza zasięgiem jej palców. - Postaw mnie! – burknęła jeszcze raz, bezradnie wiercąc się w silnym uścisku, chociaż jej opór z góry skazany był na porażkę. Przestała się więc szamotać, podpierając brodę na dłoniach i odetchnęła głośno, wyraźnie zirytowana. - Pójdę. Pójdę, do diabła, tylko mnie odstaw, ty cholerna wybitna jednostko! – wymamrotała wreszcie przez zaciśnięte zęby, a gdy jej stopy dotknęły stabilnego gruntu, chwyciła kawałek pomarańczy i wepchnęła ją w rozchylone do złowieszczego rechotu usta Francisa. Z zadowoleniem, patrząc jak się krztusi, odrzuciła włosy z twarzy i sięgnęła po różdżkę. - Ale ty tłumaczysz się mamie z tego bałaganu. Powiem jej, że na nią czekasz, a sprawa nie cierpi zwłoki! – dodała jeszcze, odwracając się z całą godnością na jaką było ją stać i nim jej brat zdążył zareagować, porwała z krzesła sweter, wychodząc z pomieszczenia tak szybko, jak było to możliwe. Stary gramofon umilkł wreszcie, a zegar nad paleniskiem wybił dziewiątą. Bal czas zacząć.