Powiem Wam, moi drodzy, że metamorfomagia to całkiem ciekawa sprawa. Może być zabawna, użyteczna, może sprawiać problemy i z takowych wybawiać. Przy tym wszystkim jest jednak bardzo rzadkim darem. Tak się składa, że ja, Jon Morensen, właśnie z takim darem się urodziłem. Pierwsze, co zobaczono, gdy wyszedłem z łona mojej nienawistnej matki, były jasne włosy, które potem szybko zaczęły zmieniać kolor, w zależności od mojego nastroju. Nie, żebym miał jakieś złożone humory jako niemowlak – albo ryczałem, albo gaworzyłem. Tak czy siak – zmiany barw włosów, karnacji, i inne, drobne metamorfozy były dla mnie chlebem powszednim już od pierwszych minut życia. Nie, nie… to jasne, że nie umiałem tego kontrolować – wszystko było zależne od aktualnego humoru. Nie zmienia to faktu, że już od małego miałem styczność z tą mocą, dlatego nie robiła ona na mnie większego wrażenia – moje możliwości były dla mnie tak oczywiste, jak posiadanie rąk. Nigdy nie czułem się w jakiś sposób lepszy od innych z powodu posiadania takiej mocy. Ba! Przez dość długi okres czasu uważałem to wszystko za zbędny dodatek, coś, co niby jest użyteczne lub zabawne, lecz tak na prawdę przeszkadza w życiu codziennym. Przez dość długi czas nie mogłem wychodzić poza dom bez rzucania na mnie zaklęcia maskującego. To byłoby dość problemowe, gdybym na spacerze w drodze na Pokątną, na jednej z
normalnych ulic Londynu, bez powodu wybuchnął płaczem, przybierając płomiennie czerwony kolor włosów na oczach wielu mugoli, prawda? A to przecież najlżejszy ze złych scenariuszy. Wspomaganie się zaklęciem było jednak dość niewygodne i mało ambitne, dlatego przysyłano do mnie nauczyciela, dorosłego metamorfomaga, który miał za zadanie przez zabawę (a jakże inaczej, przecież byłem wtedy kilkulatkiem!) uczyć mnie kontroli. Czy odniosło to jakiś skutek? I tak i nie. Nauczyciel załatwiony z niewyobrażalnej łaski niekochającej mnie matki, tak na prawdę niezbyt się przykładał, nie potrafił do mnie dotrzeć. Jedyne, co wtedy zdołałem przyswoić to jakieś duperele, typu „różne techniki oddychania”, które pomagały mi opanowywać emocje. Zresztą, tamten metamorfomag nie był zbyt utalentowany – mógł robić jedynie rzeczy podobne do mnie, z tą różnicą, że potrafił je kontrolować. Można było zapomnieć o jakichś szmerach-bajerach w typie rogów czy idealnym skopiowaniu czyjejś twarzy.
W mojej historii możecie jednak przeczytać, że w Londynie spędzałem tylko pierwszą połowę danego roku. Resztę spędzałem u ojca w Norwegii. Tam niestety nie miałem do dyspozycji nikogo z podobnymi zdolnościami do moich, bynajmniej nie przez pierwsze sześć lat mojego życia. Ojciec jednak dokładał wszelkich starań, abym był odpowiednio zainteresowany transmutacją – wiedział, że jeśli się zaciekawię, to w przyszłości coś takiego zaprocentuje lepiej, niż wbijanie mi do głowy jakichś dyrdymał na siłę. Wszystko zmieniło się, gdy moje pobyty u ojca zostały urozmaicone o jego nową znajomą, Agnete. Przy przedstawieniu się od razu pokazała mi, do czego jest zdolny prawdziwy metamorfomag. Wielu ludzi byłoby wystraszonych, obrzydzonych lub zafascynowanych, jednak nikt, w żaden sposób nie byłby w stanie
zrozumieć takiej osoby, poza kimś o podobnym darze oczywiście. Ja, jako 7-8 letni dzieciak byłem tym wszystkim dogłębnie oczarowany. Kocie oczy? Smocze zęby? Broda Albusa Dumbledore’a? Twarz Ministra Magii?
„Wszystko to, a może nawet więcej, będzie dla Ciebie możliwe, musisz tylko mnie słuchać i ćwiczyć, ćwiczyć, ćwiczyć, mały Jonie. Musisz jednak być ze mną szczery i bezwzględnie posłuszny” - powiedziała wtedy z uśmiechem Agnete. Ćwiczyliśmy – często i długo. Te treningi miały już skutki, z biegiem czasu coraz większe. Szłoby mi pewnie o wiele szybciej i lepiej, gdyby nie powroty do Londynu, do cholernego dworku rodu Noire. Pominę tu depresję i powstanie Bruce’a. Jasne, słaba kondycja psychiczna zniwelowała moje postępy, lecz wszystko wróciło do normy, gdy pojawiło się pierwsze alter ego. Żeby nie było - wtedy jeszcze nie pomyślałbym o oddaniu mu kontroli nad moim ciałem i pozwoleniu na przybranie „własnej” postaci.
Podobnie było z Angie. Spadek formy i szybkie odbicie się od dna. Podejrzewam, że w przypadku
zwykłego metamorfomaga skończyłoby się na utracie zdolności w wyniku traumy, lecz ja nie byłem… nie jestem
zwykły ani tym bardziej [/i]normalny[/i].
Błędem jednak jest uznawanie mnie za kogoś niezniszczalnego, nikt nie jest doskonały.
Trzeba Wam wiedzieć, że Agnete była jedyną osobą, której powiedziałem wtedy o mojej psychice, w końcu miałem być bezwzględnie szczery, prawda? Ufałem jej, jako mojej mistrzyni, przyjaciółce… przybranej matce? Do dziś nie potrafię powiedzieć, w jaki sposób właściwie ją traktowałem. Jedno jest pewne: nikomu nie zdradziła mojego sekretu.
Przerwę zimową na trzecim roku Hogwartu spędzałem tak jak co roku – w jednym z domów ojca, wśród fiordów na północy Norwegii. Te święta Agnete miała spędzić z nami i tak też się stało. Dobrze wspominam tamten tydzień, spędzony szczęśliwie na zabawie, ćwiczeniach i konkurowaniu z moją nauczycielką – kto zrobi lepszy kaczy dziób czy lepszą brodę św. Mikołaja. Pamiętam, jak biegałem po domu dumny z tego, że udało mi się się transmutować na plecach skrzydła, dzięki czemu wyglądałem jak uroczy blond aniołek, a przez co ojciec o mało co nie poparzył się warzonym właśnie eliksirem.
Wieczorem, podczas Boxing Day, rozmawiałem z Agnete. Mogę chyba uznać, że ta rozmowa zmieniła moje późniejsze życie, może nawet je uratowała kilka dni później. Moja Mistrzyni porozmawiała z każdą częścią mnie, osobno, każdemu z moich ‘ja’ naświetliła kierunek, w którym możemy się rozwijać, rzeczy które de facto powinniśmy już móc osiągnąć, bo trening wcale nie był łatwy i krótki, a poradziliśmy sobie bardzo dobrze. Z groźną miną uprzedziła jednak, że trenuje się całe życie, że nie mamy spoczywać na laurach. I wtedy zademonstrowała coś, czemu nie mogłem – nie mogliśmy – uwierzyć. Siedząca kobieta idealnie skopiowała wygląd i wszystkie inne cechy mojego ojca, a właściwie… stała się nim. Po minucie wróciła do swojego zwykłego wyglądu.
„To samo będziecie mogli zrobić Wy – myślę, że dopóki się zgadzacie ze sobą, uznajecie dobro Jona za wasz nadrzędny cel – możecie i będziecie w stanie zademonstrować samych siebie w sposób fizyczny. Kto wie? Może kiedyś się to Wam przyda? Ćwiczcie jednak i nie szarżujcie, wiecie jakie mogą być skutki, prawda? Kiedyś jednak na pewno Wam się uda. Kiedyś”
Tak oto dni przerwy zimowej mijały mi na rozmowach i jeszcze intensywniejszych ćwiczeniach, aż nadeszła noc sylwestrowa. Cała nasza trójka miała powitać nowy rok z szampanem i piwem kremowym (dla mnie). To była spokojna noc, w domu dość znacznie oddalonym od innych, przeważnie mugolskich, siedzib w tej okolicy. Nikt nie miał prawa zobaczyć dwójki śmierciożerców, którzy zostali wysłani, aby zabić Morena i Agnete.
Tak wyszło, że ja sam zasnąłem w oczekiwaniu na Nowy Rok – normalne, w końcu dzieciak zmęczony po całym dniu i ćwiczeniach – odniesiono mnie do mojego pokoju, jednakże krótko przed północą obudziłem się. Bynajmniej, nie było to spowodowane przedwczesnym wystrzeleniem fajerwerków. Na parterze domu tłukło się szkło, słychać było miotane zaklęcia i upiorne wręcz krzyki. Wystraszony, pobiegłem w ciemnościach w kierunku schodów, z których o mało co nie spadłem i nie złamałem różdżki, na której zaciskała się moja dłoń. Alter ego drżały wewnątrz mnie, bo same też nie wiedziały, co powinniśmy zrobić. Dotarcie na parter też w niczym nie pomogło, bo widok, który ujrzałem odebrał mi świadomość. Widziałem tylko ciemność.
_____________________________________________________________
Dużych rozmiarów salon nie przypominał już pomieszczenia, które kilka godzin temu opuścił mały Jon. Meble w drzazgach, powybijane okna, mnóstwo stłuczonego szkła. Pośród całego tego chaosu była czwórka ludzi, dwoje z nich, nieznajomi czarodzieje – Śmierciożercy. Jeden z nich leżący bez życia w kącie pokoju, emanująca złowrogimi zamiarami kobieta pośrodku pokoju i najprawdopodobniej martwy Moren, leżący u jej stóp; siedząca na podłodze, oparta o ścianę Agnete, której ciało wyglądło jak cierniowy krzak. Z jej kończyn wystawały kolce, nie były jednak jej dziełem – wyraźne efekty czarnej magii. Kobieta była ledwie przytomna, z kącika jej ust wyciekała stróżka krwi. Jeden z intruzów trzymał się za widocznie złamaną, prawą
- Zabiłaś mojego partnera, szmato.
Crucio. – rzuciła beznamiętnie kobieta.
Powietrze nasycone magią ponownie zostało przeszyte nieludzkim krzykiem.
Dziecko stojące w cieniu na schodach, zobaczywszy całą tę scenę nawet nie ruszyło z miejsca. Jon, na swój sposób zaczął… znikać, chociaż „zmieniać się” to odpowiedniejsze słowo. Złote włosy chłopaka zaczęły zmieniać barwę na na jasny brąz, poczynając od ich nasady. W tym samym czasie zaczęły bardzo szybko rosnąć – w końcu sięgnęły jego ramion, spływając delikatnymi falami o połysku satyny. Srebrne oczy podrostka przybrały barwę świeżo palonej kawy, nie stały się jednak całkowicie czarne; zatrzepotały gęste, czarne i długie rzęsy. Jego nadal dziecięce rysy stały się jeszcze delikatniejsze. Pośród bladej twarzy wykwitły bladoróżowe, pełne usta, cera nieco pojaśniała i wygładziła się. Na piersi, pod wełnianym sweterkiem zarysowały się leciutko dwa półokrągłe, niewiadome kształty. Sylwetka zdawała się nieco drobniejsza niż jeszcze kilkanaście sekund temu. Nieco mniejsza teraz dłoń o schludnych, różowych paznokciach poprawiła chwyt na czarnej rękojeści cisowej różdżki, która zawibrowała lekko w odpowiedzi.
Istotę stojącą wtedy przy schodach można było określić słowami
filigranowa, piękna i…
lodowato zimna.
To nie był już przestraszony chłopaczek – tego już nie było. W cieniu korytarza stała
dziewczyna.
- Cytat :
I AM THE SWARM
Nie zważając na wrzaski torturowanej niedaleko kobiety, przemknęła cicho przez cienie w kierunku stojącej niedaleko szafki. Delikatnie i zwinnie wydobyła z niej nóż myśliwski ewidentnie martwego już Morena… po czym rozmyśliła się. Nie potrzebowała kolejnego przedmiotu, który należało trzymać, różdżka i tak zajmowała to miejsce. Odłożyła go więc.
W obecnej pozycji nadal znajdowała się za Śmierciożerczynią. Przez okno, w oddali, błyskały fajerwerki ogłaszające nadejście Nowego Roku, jednak dla dziewczynki nie miało to żadnego znaczenia. Pewnie odbiła się od podłogi i ruszyła w kierunku niczego niespodziewającej się sadystki. W prawej ręce dzierżyła różdżkę, podczas gdy całe jej lewe ramię zmieniło strukturę i pokryło się czymś na wzór czarnego metalu, prześwitującego tu i ówdzie na karmazynowy kolor. Sama dłoń minimalnie urosła, a palce przybrały kształt pancernych pazurów godnych najgroźniejszych wilkołaków.
Dziewczynka w szale zemsty i zaślepiona chęcią obrony torturowanej kobiety wydała z siebie okrzyk bojowy, będąc mniej więcej w połowie doskoku do swojego celu, mierząc w głowę kobiety. Śmierciożerczyni znęcająca się nad konającą Agnete, nie zdążyła odpowiednio zareagować, lecz w ostatniej chwili ochroniła swój czerep przed strąceniem z tułowia, zasłaniając się lewym ramieniem, które zostało poważnie zranione.
Mała dziewczynka przewróciła się razem ze swoją ofiarą, która to potknęła się o ciało Morena.
- Kurwa. – zaklęła szpetnie dziewczynka, wiedząc już doskonale, że nie dała rady zabić swojego celu. Z przemienionej ręki, a właściwie łapy małej szatynki kapała tylko szkarłatna ciecz, bynajmniej nie należąca do niej.
Czarownica, która według planu miała być niższa o wysokość głowy, klęczała teraz, trzymając się za swoje prawe ramię, które – bardzo oględnie mówiąc – wyglądało jak pole po orce przedzimowej, sprawionej na ciele pługiem co najmniej pięcioskibowym. Autorka rany mimo woli uśmiechnęła się paskudnie, gdy Śmierciożerczyni syczała z bólu jak żmija przejechana przez kosiarkę. Cały problem w tym, że plan opierał się na jednorazowym ataku, mającym na celu zlikwidowanie przeciwnika… W tym oto momencie myśliwy stawał się ofiarą. Dorosła czarownica wymierzyła wściekle różdżką w dziewuszkę, która śmiała ją zranić i zaaplikowała jej pierwsze lepsze zaklęcie, które w bólu przyszło jej do głowy. Cel nie miał szans na unik, zasłonił się jednak swoją transmutowaną, jak się wydawało, ręką. Nie miało to znaczenia. Małe ciałko dziecka grzmotnęło o ścianę i padło na podłogę bez jakichkolwiek oznak życia. Zraniona, zakapturzona postać, postanowiła uciec, ponieważ straty krwi były spore, a znajomość magii leczniczej – znikoma.
- I tak zdechniesz w krótkim czasie – rzuciła nienawistnie w kierunku nie do końca przytomnej Agnete, po czym wyszła przed dom, rzucając jeszcze jedno zaklęcie, zanim teleportowała się w sobie tylko znanym kierunku.
________________________________
Jakiś czas później, w pokoju oświetlonym słabym światłem kilku świec, ocknęła się oszołomiona zaklęciem dziewczynka. Wyczerpana, po upewnieniu się, że już nic jej nie grozi, z wysiłkiem podczołgała się do leżacej niedaleko, skatowanej kobiety.
- Agnete… - szepnęła, ujmując jej twarz w dłonie i kierując wzrok na siebie.
- Nieee… jehhhsteś… Angggieeee… - wydyszała kobieta, która była Jonowi jak prawdziwa matka.
- Sarah. Jestem Sarah. Jestem też Jonem. – ucięła wysiłki konającej. – Nie bój się, zapewnię im swoją opiekę… na swój sposób.
- Sarah… Jon… - uśmiechnęłą się z potwornym wysiłkiem Agnete. – Jehhsteeem… takaaa… dumna… - to mówiąc zakaszlała krwią.
- Ciiii. Nic nie mów… mamo.
W oczach Agnete zatańczyły przez kilka sekund ogniki szczęścia. Potem spod zamkniętych już powiek pociekły dwie pojedyncze łzy, a jej oddech zatrzymał się w wiecznym śnie.
Sarah także krótko po tym zemdlała. Wszystko, co zaszło tej nocy było poza ówczesnymi umiejętnościami Jona, Bruce’a, Angie… oraz Sarah.
___________________________________________
Rano do domu oznaczonego Mrocznym Znakiem przybyli aurorzy.
Na polu bitwy, o ile tak można było nazwać w ten sposób dom Morena Nilsena, zastano trzy trupy i nieprzytomnego chłopca. Nikt nie potrafił do końca wyjaśnić, co tak naprawdę stało się w sylwestrową noc na przełomie 1973 i 1974 roku.
Po tym wszystkim, wszelkie prawa do Jona przeszły na jego matkę, Rachel Noire, która zadecydowała o przeniesieniu chłopca do Durmstrangu. Po dwu i półrocznym pobycie w ów Instytucie, Jon powrócił do Hogwartu z własnej woli. W związku z tragicznymi wydarzeniami, Morensen utracił zdolności metamorfomaga… na jakiś czas. Mniej więcej po pół roku, gdy do jego świadomości zaczęła dochodzić obecność kolejnego alter ego, Sary Rize, zwanej również Velvet, dar stopniowo wracał. Dzięki ciężkim ćwiczeniom, samozaparciu i wsparciu od reszty ‘innych ja’, chłopak przezwyciężył swoje słabości i na powrót używał metamorfomagii. Narzucane sobie ciężkie i regularne treningi doprowadzały do stopniowego rozwijania umiejętności, a w wakacje, zanim Jon wrócił do Hogwartu, udało mu się po raz pierwszy zmienić w Sarah. Był to ogromny sukces, wejście na naprawdę wysoki poziom lecz wtedy… Okazało się, że o ile Sarah bez problemu używa metamorfomagii, o tyle zmieniona ręka, której używała w czasie swojego pierwszego
objawienia się, jest dla niej niemożliwa do odmienienia.
Czerwono-czarna, opancerzona, szponiasta łapa o ostrych kształtach i dłoni minimalnie większej niż zwykła, stała się dla niej jedyną częścią ciała, której nie była w stanie przemienić. Nie wpłynęło to dobrze na morale żeńsko-mrocznej strony Jona, lecz traf chciał, że w Durmstrangu Morensen zainteresował się Starożytnymi Runami, które mogły to chociaż w jakiś sposób pomóc. Wystarczyło skombinować ze sobą runy maskujące, transmutacyjne oraz przeciwdziałające do tych dwóch wymienionych. Maskowanie i transmutacja ograniczała się jedynie do lekkiego zmniejszenia dłoni, wygładzenia wszelkich ostrych i kanciastych linii, oraz przywrócenie miękkości skóry, jednak kolor całej kończyny przypominał raczej zaschniętą skorupę lawy, poprzecinaną siateczką żyłek, lekko świecącą złowrogim szkarłatem. Z tego powodu Velvet, jeśli chciała przechadzać się wśród ludzi, musiała bandażować dokładnie całą kończynę, a ponadto odnawiać regularnie runy, co nie było procesem przyjemnym – można to raczej przyrównać do samookaleczania, ponieważ samodzielne wyrycie run przy pomocy różdżki zawsze bolało tak samo.
Pomimo tych trudności, Jon, Sarah, Angie i Bruce ćwiczyli i samodoskonalili się dalej, po drodze znajdując w Hogwarcie bardzo wąskie grono osób, którym to chłopak mógł się zwierzyć ze swojego stanu. W gronie tym znalazł się oczywiście Albus Dumbledore, który zaproponował wpisanie Sary jako uczennicy Ravenclawu, prowadzonej specjalnym programem nauczania, co oficjalnie umożliwia jej uczęszczanie na wybrane przez siebie lekcje, a w praktyce nie robi różnicy, skoro zawsze jest z Jonem.
Reszta grona pedagogicznego nie ma jednak pojęcia, co jest na rzeczy, ponieważ Dumbledore obiecał Morensenowi, że nie zdradzi jego tajemnicy. To, komu chłopak powie o swojej sytuacji jest więc zależne tylko od jego własnej chęci.
- Cytat :
„Nie możemy zaprzepaścić nauk i starań Morena i Agnete.”