Swój szlak przemierzam, dzień po dniu, wciąż sam.
I tylko na pysku przybywa szram...
Urodziłem się zimą, w małej wiosce niedaleko Londynu. Mój ojciec i mój starszy brat byli wilkołakami, a z czasem okazało się, że i ja odziedziczyłem po moim rodzicielu tę genetyczną przypadłość. Moja matka, natomiast, była czystokrwistą czarodziejką, jedną z niewielu, które nie dostrzegały niczego złego w naszej częściowo zwierzęcej naturze. Wychowywała mnie i Jamesa zupełnie tak, jak byśmy byli normalnymi dziećmi, mimo że niemal każdy wiedział, że nasza rodzina zachowuje się dość nietypowo, a przede wszystkim, nie utrzymuje zażyłych kontaktów z sąsiadami. Kiedy byłem mały, wydawało mi się, że wszystko to, co odziedziczyłem w genach po moim tacie, to największy skarb, który pozwoli mi być ponad wszystkimi. Myślałem, że ta ogromna siła sprawi, iż będę uważany za samca alfa, takiego, z którym należy zgadzać się ze wszystkim. Nigdy jednak nie byłem przywódcą, moi znajomi traktowali mnie z pobłażaniem, a ja nie potrafiłem nawet się im przeciwstawić. Moje marzenia nie miały żadnego odzwierciedlenia w rzeczywistości. Nie byłem silny, wręcz przeciwnie. Słabłem za każdym razem, kiedy zbliżała się pełnia księżyca. Wiedziałem bowiem, że tej nocy nie będę mógł kontrolować swojego ciała. Wilkołactwo nie było darem. Było przekleństwem, które większość czarodziejów uważało za zagrożenie ich magicznego świata. Byli i tacy, którzy otwarcie przyznawali, że wilkołaki należy tępić, nie zważając na to, że pod kupą sierści znajduje się człowiek. Człowiek, który czuje, myśli i w niczym innym, prócz tej jednej nocy, nie różni się od swoich pobratymców.
To nie była moja pierwsza transformacja. Z pewnością jednak była to pierwsza pełnia księżyca, którą pamiętam do dzisiaj. Stałem przy drzewie w samym środku ciemnego lasu, w towarzystwie mojego starszego brata. Obaj obserwowaliśmy niebo, czekając na tę chwilę, kiedy księżyc wyjrzy spoza chmur. Moje serce biło coraz szybciej, a oddech stawał się niespokojny. Bałem się. Najwyraźniej już wtedy wiedziałem, co mnie czeka. Kiedy tylko ujrzałem blask pełnego księżyca, padłem na kolana. Ból przeszył całe moje ciało na wskroś. Wrzeszczałem, niczym opętany, pragnąc, aby to wszystko skończyło się jak najszybciej. James znosił przemianę o wiele lepiej. Ja byłem nadal tym samym młokosem, który za każdym razem miał wrażenie, że coś rozrywa jego organizm od środka. Moje ciało powoli zaczynało się rozrastać, z palców wyrosły ogromne pazury, a moje zęby zastąpione zostały przez ostre, długie kły. Chociaż nigdy nie widziałem nikogo, kto używałby zaklęcia Cruciatusa, cierpienia towarzyszące każdej pełni, przyrównałbym do bólu, którego źródłem było właśnie to torturujące zaklęcie. Otworzyłem oczy, które już nijak nie przypominały ludzkich ślepiów. Pomimo tego, że był środek nocy, widziałem wszystko dokładnie. Byłem w stanie dostrzec każdy, nawet najmniejszy ruch swojej potencjalnej ofiary. Co gorsza, byłem w pełni świadomy tego, co robię, a jednak nie mogłem wpłynąć na swój dalszy los. Nagle rzuciłem się w pościg w głąb lasu, poszukując ludzkiej krwi i ludzkiego mięsa. Nie byłem sobą. Prawdę mówiąc, nienawidziłem tego stanu. Czułem się, jak gdyby moja osobowość rozdzielona była na pół. A rządziła mną wówczas, niestety, ta gorsza połowa…
Po kilku godzinach obudziłem się na skraju jeziora, a nade mną stał mój starszy brat. Widziałem wszystko, jakby przez mgłę, mimo że pamiętałem, co robiłem przez całą noc. Na szczęście, tej nocy nie odnalazłem żadnej żywej duszy, a atakowanie zwierząt nie było w smak mej wilkołaczej naturze. Byłem natomiast zmęczony, żeby nie powiedzieć, że wyczerpany. A co gorsza, James uśmiechał się głupkowato, by ostatecznie wybuchnąć gromkim śmiechem.
-
Nie dajesz sobie z tym rady, co? Spokojnie, w twoim wieku też byłem sierotą. – mruknął tym swoim nieprzyjemnym głosem, który za każdym razem przyprawiał mnie o mdłości. Jamie zawsze uważał się za kogoś lepszego. Był starszy, silniejszy, a co najważniejsze, miał znacznie większe doświadczenie z futerkowym problemem, który na razie, dla mnie był jeszcze nowością.
-
Musisz nauczyć się to kontrolować, Mickey. Tak jak ja. – dodał zaraz radośnie, łapiąc swojego młodszego braciszka za porwaną koszulkę i podnosząc na równe nogi. Nie odezwałem się jednak ani słowem. Miałem dosyć jego przytyków. Poza tym, James jedyne, co kontrolował, to ból towarzyszący przemianie, ponieważ już po transformacji sam nie wiedział, co robi. Raz chciał zaatakować nawet i mnie, na szczęście zdążyłem uciec w którąś z leśnych alejek. Mimo wszystko, Jamie usilnie twierdził, że wilkołaczą moc można kontrolować, można nauczyć się z niej korzystać w każdym momencie. A przede wszystkim, że można nauczyć się okiełznania swojej woli podczas pełni. I mimo uwag ojca, który za każdym razem przeczył tak szalonym pomysłom, ja wierzyłem swojemu starszemu bratu i poprzysiągłem sobie, że kiedyś znajdę sposób, aby opanować swoją wilczą naturę. Od tego czasu każdego dnia ćwiczyłem, rozwijając swoją muskulaturę i podnosząc poziom sprawności swojego ciała. Wieczorami natomiast czytałem wszelkie książki o wilkołakach, jakie tylko wpadły mi w ręce. W żadnej jednak nie znalazłem chociażby małej wskazówki, jak radzić sobie z wilkołaczą siłą. Czyżby autorzy tych wszystkich dzieł i opasłych tomów podzielali jednak zdanie ojca?
Moi rodzice zawsze przestrzegali mnie przed zawieraniem znajomości z sąsiadami. Dlaczego? Cóż, oni wiedzieli, że ci, którzy mieszkali obok wcale nie byli szczęśliwi z powodu obecności wilkołaków w okolicy. Ja byłem jednak młody, spragniony towarzystwa. Prawdę mówiąc, czułem się osamotniony. James całe dnie przesiadywał w centrum Londynu. Najpewniej chadzał na randki, do czego nie chciał się otwarcie przyznać. Ja znowuż miałem już po dziurki w nosie czytania książek i robienia samotnie pompek obok domu, toteż starałem się przekonać rodziców, żeby pozwolili mi chodzić do mugolskiej szkoły albo przynajmniej zapisali mnie na jakieś zajęcia sportowe. Po długich namowach pozwolili mi na dłuższe wypady do londyńskiego centrum. Dołączyłem także do drużyny piłki nożnej. Coraz więcej czasu spędzałem z kolegami, często wracałem do domu późnym wieczorem. Dopóki nie zapowiadano pełni, nie miałem czego się obawiać. Przynajmniej tak mi się wydawało. Któregoś dnia wróciłem do domu znacznie później, niż zwykle. Wskazówki zegarka wskazywały północ, kiedy przekroczyłem próg. Byłem przygotowany na awanturę i zezłoszczoną minę mamy. Zrobiłem krok do przodu, ale zdałem sobie sprawę z tego, że w domu panuje nietypowa cisza.
-
Mamo? Tato? – rzuciłem dość donośnym tonem, ale nie doczekałem się odpowiedzi. Przebiegłem cały dom, by wreszcie trafić do salonu. Tego widoku nie zapomnę do końca życia. Stanąłem bez ruchu, opierając się plecami o framugę. Przed moimi oczami widniały na ziemi dwa ciała. Dopiero po dłuższej chwili otrząsnąłem się z szoku i podbiegłem najpierw do swojej mamy. Odwróciłem ją lekko, kładąc na plecach, próbowałem w jakiś sposób ocucić, ale moje starania nie przyniosły żadnego rezultatu. Tata również nie dawał żadnego znaku życia. Klęczałem na podłodze, nie mając pojęcia, co począć. Nie wiedziałem, gdzie jest James. Nie rozumiałem, co się stało. Po moich policzkach zaczęły płynąć pojedyncze łzy. Zaraz jednak wyłem, jak dziecko, którym przecież byłem. Wyłem znacznie głośniej, niż potrafiłem wyć w swej wilczej skórze. Rozpaczliwe jęki wydobywające się z moich ust nie mogły jednak tchnąć na powrót życia w moich rodziców, którzy leżeli teraz na ziemi, niczym kukiełki. Ból w klatce piersiowej tak bardzo przypominał cierpienia towarzyszące każdej przemianie… Gdzie był ten cholerny James?! Uderzyłem pięścią o podłogę, a zaraz po tym, ostatkiem sił, podniosłem się i uciekłem. Biegłem, ile sił w nogach, przed siebie, nie myśląc o tym, dokąd zmierzam. Moje życie w jednej chwili straciło sens. Moi bliscy zostawili mnie na świecie samego, bezradnego…
Zaszyłem się w środku lasu. Znalazłem nawet jakąś drewnianą, opuszczoną chatkę. Zdobywałem zwierzynę, drwa na ognisko.... Przecież miałem w tym doświadczenie. Wystarczyło, żeby przeżyć, ale na jak długo? Nie mogłem do końca życia mieszkać w środku jakiejś puszczy i polować na ranną dziczyznę. Siedziałem właśnie nad jakimś stawem, podrapany, wychudzony, kiedy w tafli wody ujrzałem oblicze starszego mężczyzny. Instynktownie złapałem za kamień leżący obok, którym chciałem cisnąć w potencjalnego wroga. Ten jednak złapał za mój nadgarstek, zatrzymując moje agresywne zapędy.
-
Nie zrobię ci krzywdy. Wiem, kim jesteś, Mike. – powiedział spokojnym, nawet ciepłym głosem, co sprawiło, że rozluźniłem uścisk, a kamień upadł na ziemię i potoczył się po piaszczystym podłożu, wpadając do jeziora. Nie znałem tego mężczyzny, nigdy wcześniej go nie widziałem. Skąd znał moje imię? Zadawałem mu mnóstwo pytań, ale ten nie odpowiedział praktycznie na żadne z nich. Oznajmił tylko, że był bliskim przyjacielem moich rodziców i że obiecał im, że zaopiekuje się mną, jeżeli „coś pójdzie nie tak”. Nie byłem pewny, czy mogę mu zaufać. Nie miałem jednak innego wyjścia. Byłem sam. Potrzebowałem wsparcia, nawet, jeżeli jego poszukiwania miałyby się wiązać z pewnym ryzykiem. Szedłem więc za nieznajomym, który najpierw zaprowadził mnie do swojego mieszkania w centrum Londynu, do którego zresztą dojechaliśmy Błędnym Rycerzem.
-
Nie wiem, czy takie były plany twoich rodziców, ale nie mam wyjścia. Nie mogę zajmować się tobą przez cały rok. – burknął wreszcie starszy człowiek, przerzucając jakieś szpargały w swojej szufladzie. Wyjął z niej skórzany portfel, a także czystą koszulkę, którą kazał mi założyć przed wyjściem z mieszkania, a która była na mnie przynajmniej o dwa rozmiary za duża. Kiedy tylko się przebrałem, otworzyłem portfel i znalazłem w nim zdjęcie swoich rodziców, na którym tak pięknie się do mnie uśmiechali, a także stary, zardzewiały kluczyk. Spojrzałem na mojego rozmówcę pytającym wzrokiem, z pełnymi łez oczętami, unosząc klucz i przerzucając go między palcami.
-
To do skrytki w banku Gringotta. Twoi rodzice zostawili trochę pieniędzy. Gdzie Twój brat, Mike? – wyjaśnił mi wszystko bardzo krótko, po czym zadał pytanie, na które, niestety, nie znałem odpowiedzi. Pokiwałem więc tylko głową ze zrezygnowaniem, na co on zareagował podobnym gestem.
-
Nieważne, mały. Tu masz listę zakupów. Odprowadzę cię na Pokątną. Dalej musisz radzić sobie sam. – dodał po chwili, po czym złapał mnie za ramię i popchnął w kierunku drzwi, co z pewnością nie było dla mnie wówczas zbyt przyjemnym przeżyciem. Czułem się jak jakieś popychadło, ale nie mogłem oponować. To była moja jedyna szansa na to, by powrócić do normalności. Kiedy jednak dotarliśmy już na wspomnianą przez mężczyznę ulicę, wybałuszyłem oczy, mając wrażenie, że znalazłem się w miejscu, do którego należę. Kolorowe sklepiki pełne czarodziejskich przedmiotów, bank prowadzony przez gobliny, wszystko wyglądało tak, jakby stanowiło kadr do jakiejś mugolskiej bajki. Przechodziłem od jednej witryny do drugiej, wchodziłem do każdego sklepu, wypytując sprzedawców, gdzie mogę zaopatrzyć się w przedmioty zapisane na mojej liście. Mimo że nie byłem mugolem, nie wiedziałem wielu rzeczy o czarodziejskim świecie. Pierwszy raz znalazłem się przecież po tej stronie świata. I chociaż na początku napawałem się nowymi dla mnie widokami, z czasem zrozumiałem, że to nie było to, czego pragnę. Tęskniłem za rodziną, bałem się samotności, a jednocześnie nie potrafiłem zaufać nikomu. Traktowałem każdego jak wroga, trudno było zaskarbić sobie moje zaufanie.
Moje pierwsze lata nauki w Hogwarcie nie były wcale tak proste i pełne radości, jak dla innych wychowanków. Nie rozmawiałem prawie z nikim, choć pocieszał mnie fakt, że zaczynałem niejako z czystą kartą. Nikt nie wiedział o tym, kim jestem. Nikt nie zdawał sobie również sprawy z tego, że w moich żyłach płynie wilkołacza krew. Niektórzy uczniowie wydawali się nawet mili, ale ja nie miałem ochoty na zawiązywanie nowych znajomości. Myślałem tylko o sobie, a ściślej mówiąc o tym, co przytrafiło się w moim życiu. Przykładałem się tylko do tych przedmiotów, które mogły pomóc mi okiełznać moją naturę i przeżyć trudy wojny. Tak, nadal wmawiałem sobie, że mogę zwalczyć w sobie tego cholernego wilka, a jeżeli nie zwalczyć, to przynajmniej oswoić. W dodatku obiecałem sobie, że dowiem się, kto zamordował moich rodziców. Poprzysiągłem sobie także, że odnajdę brata. Nic dziwnego, że z czasem mało kto zaczepiał mnie na szkolnych korytarzach. Wszyscy mieli mnie za dziwaka, samotnika, choć niezwykle uzdolnionego w dziedzinie latania na miotle, zajęć transmutacji i eliksirów, a z czasem również i obrony przed czarną magią. Ze wszystkich innych przedmiotów radziłem sobie naprawdę przeciętnie. Czasami jedynie instynkt samozachowawczy pozwalał mi zdać z jednej klasy do drugiej. Miałem przecież tę świadomość, że Hogwart, czy tego chciałem czy nie, stał się moim domem. Nie mogłem pozwolić sobie na porażkę. W III klasie dołączyłem do drużyny qudditcha i dzięki temu wyszedłem nieco z cienia. Zyskałem szacunek, stałem się popularnym, złym chłopcem, a nawet poznałem jedną dziewczynę, która wydawała mi się niezwykle bliska. Zakochałem się, jak głupi. Robiłem wszystko, żeby przekonać ją do tego, że mi na niej zależy. Spotykaliśmy się, a z czasem to właśnie ją po raz pierwszy w życiu pocałowałem na błoniach, kiedy padał deszcz. Byłem szczęśliwy, mając u boku kogoś, kto darzył mnie głębszym uczuciem i kogo ja kochałem tak mocno. Wiedziałem, że powinienem powiedzieć jej prawdę, przyznać się do tego, kim jestem, ale nie potrafiłem. Bałem się, że nie zaakceptuje mojej sierści, moich kłów i pazurów…
Los jednak nie pozwolił mi pozostawić mojej przeszłości w tajemnicy. Którejś pełni ona sama odkryła mój sekret. Widziała, jak zmierzam w kierunku Zakazanego Lasu. Szła za mną aż do tej jednej polany, na której zawsze czekałem, aż księżyc wyjdzie zza chmur. Kiedy dostrzegła, że moje ciało się zmienia, było już za późno. Wpadłem za nią w pościg. Byłem w pełni świadomy tego, co robię, ale nie mogłem się zatrzymać. Moje pazury przedarły jej bluzkę i pozostawiły sporą szramę na plecach. Nie pamiętam, co było dalej. Oślepiło mnie niesamowicie jasne światło i uciekłem w odwrotnym kierunku. Następnego dnia wróciłem do szkoły, modląc się, aby to był jedynie zły sen. Niestety, moja ukochana unikała mojego spojrzenia, nie odezwała się do mnie ani słowem. Wiedziałem, że nikomu nie powie, kim jestem naprawdę, ale wcale mnie to nie obchodziło. Miałem w głębokim poważaniu to, że gdyby nauczyciele dowiedzieli się mojej naturze, najpewniej wyleciałbym ze szkoły. Chciałem tylko ją przeprosić, chciałem, żeby dała mi szansę się wytłumaczyć i żeby zaufała mi na nowo. Znów straciłem kogoś, na kim zależało mi ponad życie. I mimo że nie byłem już takim samym wyrzutkiem, jak na początku, nie potrafiłem odnaleźć swojego miejsca w Hogwarcie. Za każdym razem, kiedy widziałem ją na korytarzu, wodziłem za nią wzrokiem w nadziei na to, że uda mi się wszystko naprawić. Wreszcie jednak pogodziłem się z tym, że to już przeszłość. Skoncentrowałem się na sobie, na przyjemnościach, korzystałem z życia i nie dbałem o to, że swoim zachowaniem łamię kolejne punkty regulaminu. Każdej nocy obserwuję jednak, jak księżyc wychodzi zza chmur i myślę o tym, czy odnajdę brata i tych, którzy zamordowali moich rodziców.