Wiele mówi się o niewyjaśnionej więzi, jaka miałaby łączyć bliźnięta - prawda jest jednak taka, że Audrey aż dotąd nie zdawała sobie sprawy, że bliźniaka w ogóle posiada. Co więcej pierwsze, zupełnie nieprzewidziane spotkanie wcale nie przepełniło jej radością. Pamiętacie, jaką postać przybiera bogin panny Faulkner? Właśnie. Sylwetek imitujących jej biologiczną rodzinę.
Osoby: Audrey Faulkner, Matthew Faulkner
Czas: 31 grudnia 1974 roku
Miejsce: polana na obrzeżach Hogsmeade
Święta spędza się w domu - od czterech lat fakt ten był dla Audrey tak samo oczywisty jak dla większości jej rówieśników. Odkąd trafiła pod opiekę van Lyndenów tylko raz, pierwszego roku wahała się, czy rzeczywiście chce opuszczać Hogwart. Pełna wspomnień z sierocińca i w efekcie pełna obaw nie była przekonana, czy nowi opiekunowie będą w stanie zaoferować jej cokolwiek lepszego niż to, co mógł dać jej magiczny zamek. Oczywiście - byli. Gdy tylko zobaczyła to na własne oczy kolejne lata obywały się już bez podobnego wahania. Święta w domu i koniec. Sylwester jednak - cóż, to nieco inna historia. Tak, zazwyczaj też w pachnącym piernikami i żywą choinką domu w Den Helder. Ale nie zawsze. W 1974 roku na przykład nie. Wiecie - ileż można? Małoletnia Audrey szybko się nudziła, gdy więc tylko pojawiła się możliwość delikatnego zachwiania trzyletnią już tradycją, dziewczynka bez wahania przystąpiła do ofensywy. Poszło łatwo. Na drogie prezenty może i nie miała co liczyć - za co, wbrew pozorom, miała być później opiekunom wdzięczna - ale już wypad na sylwestrową, sielską zabawę w Hogsmeade nie był czymś, czego przybrani rodzice by jej zabraniali. Oczywiście, nie było mowy o tym, by wybrała się tam sama, tym niemniej cel został osiągnięty - Den Helder pozostawiając za plecami, Audrey bawić miała się weselej niż było to możliwe w domu szacownego sędziego Wizengamotu. Poświąteczne miasteczko czarowało już od wejścia. Urokliwe przybrane domki, cudownie oświetlone uliczki i zabawne, eteryczne, skrzydlate skrzaty wyczarowane specjalnie na rzecz noworocznej zabawy - to mogło oszołomić nawet dorosłego, nie mówiąc już o czternastolatce. Panna Faulkner zaś, która do niedawna nie marzyła nawet o podobnych cudach, zatraciła się w tej magii zupełnie, z rozdziawioną buzią przyglądając się wszystkim dekoracjom, wszystkim odświętnie ubranym czarodziejom czy nawet chrupiącemu pod butami, skrzącemu się śniegowi, który tutaj wydawał się być zupełnie innym niż w Holandii. Po kilkunastu zapewnieniach, że nie będzie odchodziła zbyt daleko i że co jakiś czas pokaże się, da znać, że wszystko z nią w porządku panna Audrey szybko wyrwała się na wolność. Prześlizgując się między bawiącymi się czarodziejami podrygiwała zabawnie w takt muzyki i wciąż karmiła swe oszołomienie kolejnymi wspaniałymi odkryciami. Złociste bombki po dotknięciu zmieniające się w miniaturowe, uciekające smoki. Duże, soczyście zielone rośliny w karmazynowych donicach, pachnące jak pełna kwiecia łąka. Lampiony błyskające wszystkimi barwami tęczy. Było czym się zachwycać! Zachwyt jest jednak kosztowny, nic więc dziwnego, że panna Faulkner zgłodniała szybko. Ale i na to była rada - na obrzeżach przygotowanej do tańca polany, pod różnokolorowymi, dużymi namiotami pełno było przecież zastawionych łakociami stołów. Wystarczyło tylko przemknąć przez tłum bawiących, wślizgnąć się do środka i już można było sycić podniebienie najwspanialszymi słodyczami świata. Wkładając do bladej buźki pierwsze ociekające czekoladą ciastko czternastoletnia Audrey była przekonana, że po wszystkich swych dotychczasowych perypetiach wreszcie znalazła się w prawdziwym raju.
Widział ją zanim ona zobaczyła jego. Niebieskie tęczówki chłopca uważnie obserwowały kogoś, kto wyglądał dokładnie jak on, gdyby tylko zdecydował się kiedyś na zmianę płci. Jasne włosy, niebieskie oczy i podobnie uformowany nos. W dodatku jej wzrost z pewnością był ponad przeciętny. Weszła do namiotu rozglądając się za słodyczami, a potem zaczęła zajadać się ciastkami czekoladowymi. Żyła i miała się doskonale. Błogi uśmiech na chwilę rozświetlił jej drobną twarzyczkę, a jego serce zaczęło szybciej bić. Nie powinien nigdy jej zobaczyć. Taki był plan, prawda? Taki wspaniały plan mieli rodzice od chwili jego narodzin. A on miał najpierw się o niczym nie dowiedzieć. Plany się jednak zmieniły kiedy w sabacie zaczęło się robić gorąco: czas na wybory nowego lidera. Wtedy okazało się, że to w rodzinie jego matki jest najwięcej bliźniąt. Bliźniąt które mogą się zmierzyć w pojedynku i stanąć na czele tego całego cyrku. Wtedy się dowiedział, że nie jest jedynym dzieckiem państwa Faulkner, ale nie mógł nigdy nikomu o tym powiedzieć. Więc nie powiedział. Pielęgnował w sobie za to ciekawość. Wiedział tylko tyle, że to dziewczyna. Lubił więc ją sobie wyobrażać. W jego wyobrażeniach miała ciemne włosy po matce i tęczówki równie niebieskie co jego własne. Była niższa, ale na szczęście miała piękny uśmiech w porównaniu do jego zajęczego zgryzu. Jednak wyobrażenia nijak nie umywały się do rzeczywistości. Teraz doskonale to wiedział. Spojrzał na swojego nowego opiekuna prawnego który pochłonięty był rozmową z innymi aurorami. Oczywiście, że w Hogsmeade znalazł się z panem Lorcanem. Oczywiście był tu po to, żeby nawiązać jakieś nowe znajomości przed rozpoczęciem roku szkolnego. Wróć: przed rozpoczęciem nowego semestru. Semestru który zacznie w Hogwarcie, a nie jak dotychczas w Instytucie Czarownic z Salem. Z tamtym życiem nie miał już nic wspólnego jeśli nie liczy się wspomnień, blizn i skłonności do pedanterii. Nie zastanawiał się długo. Ostawił kubek z czekoladą, a czując na sobie pytający wzrok mężczyzny wyszeptał na swoje usprawiedliwienie jedno słowo: Łazienka po czym ruszył w jej kierunku. Ubrany był mało odkrywczo i brawurowo, bo w dżinsy i szary golf który wystawał spod puchowej czarnej kurtki. Czapki nie miał, więc niemalże białe włosy sterczały- każdy w swoją stronę, a ciepłe buty z założenia miały być ciepłe, a nie fantastycznie modne. Choć ogółem z modą nie radził sobie najlepiej. Długie palce nieco posiniały od zimna, ale nie wyciągnął jeszcze z kieszeni rękawiczek, bo i po co. Stanął dokładnie obok niej jeszcze przez chwilę obserwując ją jak skończony czubek, zanim równie czubkowato rzucił: - 18 marca 1960. Mówi Ci to coś? - zapytał cicho kiedy tylko obdarzyła go spojrzeniem tych intensywnie niebieskich oczu.
Nigdy nie chciała poznać swojej biologicznej rodziny. Wiedziała, że ją ma - każdy miał - ale stanięcie twarzą w twarz z kobietą, która ją urodziła, z mężczyzną, który ją wychowywał czy z rodzeństwem, które też może posiadała było ostatnim, czego by sobie życzyła. Już w sierocińcu na pytanie, czy chciałaby odnaleźć swoją familię z pełnym przekonaniem odpowiedziałaby, że nie, nie chcę. Potem, gdy trafiła do van Lyndenów, tylko utwierdziła się w tej postawie. Nie potrzebowała biologicznych rodziców. Nie chciała poznać tego, kto ją zrobił i oddał. Co tacy ludzie mieliby jej dać? Nic, zupełnie nic. Przede wszystkim jednak nie chciała dowiedzieć się, skąd tak naprawdę pochodzi. Bała się tego, gdzie sięgać mogą jej korzenie i wyjaśnienia, dlaczego tak naprawdę była zmuszona wychowywać się w bidulu. Samodzielne powtarzanie, że pewnie się nie spodobała, że może nie chcieli dziewczynki to jedno, ale usłyszeć tak okrutne słowa od kogoś innego, przekonać się, że rzeczywiście była tylko odrzuconą zabawką - to coś zupełnie innego. Audrey nie chciała się z tym mierzyć i strach przed podobną ewentualnością był tak silny, że nie pomagała nawet druga, przyjemniejsza możliwość- że to skutek nieprzyjaznego zbiegu okoliczności, z którym jej rodzice choć bardzo chcieli, to nie mogli sobie poradzić. Choć więc jej nowi opiekunowie zaoferowali kiedyś pomoc w odnalezieniu jej rodziny, Faulkner podziękowała grzecznie i raz na zawsze zamknęła temat swych krewniaków. A przynajmniej tak jej się zdawało. Zdążyła zjeść jeszcze dwa obrzydliwie słodkie ciastka, gdy świat runął. Nie trzeba było być szczególnie bystrym by zorientować się, że nieznajomy chłopiec, który stanął u jej boku i zagadał - że jest identyczny. Jeśli pominąć kwestię odmiennej płci, byli tacy sami. Ten sam nietypowy kolor włosów. Tak samo przenikliwie błękitne tęczówki. Nawet ta sama postawa, gdy stali tak obok suto zastawionego stołu. I data. - Ja... Urodziłam się wtedy - wykrztusiła więc Audrey z ciastkiem zatrzymanym w pół drogi do buzi, za wszelką cenę nie chcąc dopuścić do siebie myśli, że to spotkanie może mieć jakiekolwiek znaczenie. To podobieństwo, to pytanie - to nie mogło być ważne. Nie mogło. Mimo tego spoglądała na nieznajomego z rosnącym przerażeniem, bo rozum był mądrzejszy od serca i dość prędko składał fakty. Ile razy spotkała kogoś, kto byłby tak podobny do niej? Ile razy ktoś obcy, wyrwany z tłumu, w pierwszym pytaniu szachowałby ją jej własną datą urodzin? Jakkolwiek nieprawdopodobne wydawało się to spotkanie - w Hogsmeade! w Sylwestra! - zbyt wiele rzeczy przemawiało za tym, że... Rodzina. Ciastko wypadło jej wreszcie ze zmartwiałej zarówno z zimna, jak i z nerwów dłoni, a jedynym marzeniem Faulkner było teraz znaleźć się zupełnie gdzieś indziej. Albo obudzić. Obudzić i stwierdzić, że to po prostu zły sen, okropny koszmar.
Patrzył na nią i widział w jej oczach przerażenie którego absolutnie nie rozumiał. On się cieszył. Widać to było w jego oczach, ciepłym uśmiechu który wymagał pomocy specjalisty i w ogólnej postawie. Potrzebował jej odpowiedzi, by wyszczerzyć się jeszcze bardziej. Podrapał się po zaróżowionym z zimna policzku i powstrzymał się, żeby nie wyciągnąć rąk i nie zamknąć jej w niedźwiedzim uścisku. Powstrzymał się też przed radosnym klaśnięciem w przyduże dłonie. Zamiast tego schował je do kieszeni. - Świetnie! To teraz... Jak masz na imię? Pewnie dali Ci po którejś babce: Marie czy Audrey? - zapytał kompletnie nie przejmując się tym, że może brzmieć jak jakiś psychopata. W swoim rozumowaniu mówił całkiem logicznie i wiedział, że jego bliźniacza siostra też rozumie o czym do niej mówi. Jak nie rozumie, to on jej chętnie wszystko wytłumaczy. Chętnie powie jej, że nie jest odrzuconą w kąt zabawką. Że jest chciana. On ją chciał mieć w swoim życiu. On ją chciał znaleźć. Chciał od chwili w której dowiedział się o jej istnieniu. I wcale nie po to, by stanąć z nią w szranki i wygrać magiczne przywództwo w jakimś magicznym sabacie który działał na zasadach gorszych niż niejedna sekta. Nie. Chciał ją znaleźć by wiedzieć jaka jest. Chciał wiedzieć czy bardzo są do siebie podobni, czy może fakt iż dzielili przez dziewięć miesięcy ten sam brzuch był kompletnym przypadkiem i tak naprawdę są dwiema całkiem oddzielnymi jednostkami. Chciał nadrobić te wszystkie stracone dni. Nie znał jej, naprawdę jej nie znał, a już czuł, że ją kocha. Czyż nie tak działa miłość od pierwszego wejrzenia? Niekoniecznie tak, ale mniej więcej. Nie planował z nią mieć gromadki niepigmentowanych dzieci czy inne takie niezdrowe historie. Chciał się nią zaopiekować, tak samo jak chciał żeby ona zaopiekowała się nim. Czyż nie to właśnie robi kochające się rodzeństwo? Mógłby przy okazji jej opowiedzieć jak bardzo zazdrości jej wychowania z dala od ojca i jego różdżki (wiem, że to brzmi źle, ale to nie tak!) która mistrzowsko uczyła go pokory przez setki zaklęć które zostawiły trwały i nieludzki ślad na jego ciele. Mógłby jej powiedzieć, że pewnie za kilka lat trzeba będzie zniknąć, zmienić personalia i kraj, żeby nikt nigdy z sabatu ich nie odnalazł. Mógłby powiedzieć jej wszystko. Zasługiwała na to, żeby wiedzieć. A on zasługiwał na to, żeby w końcu to z siebie wyrzucić. Nikt nie będzie bardziej godny zaufania niż ona. - Fajnie wiedzieć, że żyje jeszcze jakiś Faulkner, bo żyjesz prawda? Nie jesteś widmem, ani wizualizacją tego jakbym wyglądał będąc kobietą, tak? - mówił cicho, wciąż ciepło się uśmiechając zanim wyciągnął dłoń po orzechy zatopione w toffi. Co jak co, ale toffi mógłby jeść godzinami. Mógłby się nawet tym na stałe żywić, a i tak nigdy by mu się nie znudziło. Dlaczego miałoby? Słodki smak rozpływał się po jego podniebieniu, a jego brzuch nigdy z tym nie walczył. Nigdy go po toffi nie muliło. - Tak w ogóle mam na imię Matthew - przedstawił się skłaniając lekko głowę tuż przed tym jak zapchał się ostatecznie mieszanką nugatu i klejomordki.
Cieszył się. Cieszył. Nie umiała tego zrozumieć. Jej ustabilizowany wreszcie świat, świat całkiem miły, nie mający niemal żadnego związku z tym z sierocińca - miał być jej azylem aż do śmierci. Wszystko miało się ładnie układać, poczynając od życia rodzinnego a na karierze sportowej kończąc. Kolejne lata miały zrekompensować jej ból pierwszego dziesięciolecia i sprawić, by spojrzała na swą egzystencję z nieco szerszym uśmiechem. To było starannie zaplanowane, kolejne kroki były przemyślane i żaden, absolutnie żaden nie uwzględniał tego, że nagle pojawi się... ktoś. Och, na Merlina, nazwijmy to wprost - jej brat bliźniak. Nim właśnie był ten chłopak. Kolejne pytanie dotarło jednak do niej stłumione, z trudem przedzierając się przez zaporę szumiącej w uszach krwi. Świat zatańczył jej przed oczyma, bo nic, nic nie było jak trzeba. Ale odpowiedziała, tak? Odpowiedziała. Automatycznie, niekoniecznie zgodnie ze swą wolą, wpatrując się w blondyna jak zaczarowana. - Audrey. - Nie miała pojęcia kiedy jej głos tak ucichł, kiedy przeszedł w coś na pograniczu szeptu i bolesnego jęku. - Mam na imię Audrey. Zrobiło jej się słabo, tak słabo jak wtedy, gdy szklane odłamki poszatkowały jej plecy. Chwytając się kurczowo pobliskiego stołu z trudem złapała oddech, tak, jak chwyta go tonący. Chciała spojrzeć gdzieś indziej, upewnić się, że wciąż jeszcze stoi. Nie mogła jednak tego zrobić, nie mogła nie patrzeć na Matty'ego. Na swojego brata, na... Ale nie, wciąż była jeszcze szansa, że nie. Że może to tylko zbieg okoliczności, wiecie, jeden z tych gorszych, ale jednak przypadek. Wciąż była szansa, że zaraz wyjaśnią to nieporozumienie, że wszystko wróci do normy. Że łzy, które nie wiedzieć kiedy zebrały jej się w szeroko otwartych oczach okażą się łzami ulgi, świadectwem zerwania okowów strachu. Tak wciąż mogło być, prawda? To mogło się zdarzyć. - R-różdżka - wyrzuciła z siebie na przydechu, mimo uszu puszczając poprzednie pytanie słowa chłopaka, poprzednie pytanie. Może zresztą go nie usłyszała? To było prawdopodobne, Faulkner czuła się teraz jak potraktowana obuchem, może to rzeczywiście uszkodziło jej słuch, jej zdolność percepcji. - Jaką masz różdżkę? Spoglądała na niego błagalnie, jak zbity pies, a tęczówki niknęły powoli za mgłą z trudem powstrzymywanych, histerycznych łez. Potrzebowała odpowiedzi innej od tej, której sama mogłaby udzielić, bardzo jej potrzebowała. Gdyby nie to, że oszołomienie sparaliżowało ją, że zmroziło jej drobne stópki, że zacisnęło żelazne obręcze na wszystkich mięśniach - cóż, gdyby nie to sama wyszarpnęłaby magiczny kijek Matthew z jego kieszeni czy zza paska by zobaczyć. By przekonać się, że jego różdżka jest inna, że nie wykonano jej z wiśni lecz jodły, że nie ma trzynastu cali tylko piętnaście, i że nie leży jej w dłoni tak samo dobrze, jak jej własna. Gdyby był jej bliźniakiem musiałby mieć broń identyczną jak ona. Ale nie miał. Nie miał, prawda?
On się cieszył, a ona... nie. I ten jej absolutny brak entuzjazmu zmazał z pucołowatej twarzyczki czternastolatka radosny uśmiech. Widział jak jej oczy wypełniają się łzami i brzmi jakby miała za chwilę umrzeć. - Oddychaj - przypomniał dobrodusznie widząc, że biedaczka ma największe problemy z pobieraniem tlenu z otoczenia. Wydusiła jednak swoje imię. Audrey. Tak jak przypuszczał. Matka nie dałaby jej na imię Marie, bo szczerze nienawidziła swojej teściowej. Za to teścia lubiła. Stąd Matthew Julian, a nie Julian Matthew. W niewielkim Kodiaku na Alasce było tradycją dawanie dzieciom imion po rodzicach rodziców, czyli w skrócie rzecz ujmując: po dziadkach. Dopisek Junior był zbyteczny, bo do dokładnej identyfikacji osobników chwilami używano drugich imion. Czasem był więc Mattym, a czasem Julkiem i nigdy nie śmiał tego kwestionować. Dopiero po opuszczeniu Stanów Zjednoczonych został samym Matthewem. I jakoś kompletnie mu to nie przeszkadzało. Różdżka? Uniósł nieco wyżej ciemną, krzaczastą brew wpatrując się w nią nieco bezmyślnie. Chciała się pojedynkować? Nie, nie, nie. Nie będą ze sobą walcz... Aaa! Jaką ma? Wspaniałą. Nieśpiesznie rozsunął kurtkę sięgając za pazuchę jednocześnie grzecznie odpowiadając: - 13 cali, wiśnia, szpon hipogryfa - a kiedy już wyciągnął swoją broń naciskiem długich paluchów zaprezentował i oznajmił, że dodatkowo jest - raczej sztywna. Od Ollivandera. Dziwna sprawa, bo to moja druga różdżka, a poprzednia miała dokładnie takie same parametry. Niech zgadnę? Wygląda znajomo? - podał jej ufnie swój największy skarb, aby sama się przekonała. Zapewne mogłaby coś czarować jego różdżką równie bezproblemowo co swoją własną. Dlatego bliźnięta w sabacie były tak cholernie cenione. Mawiają, że to jedna dusza rozszczepiona na dwa ciała. Szkoda tylko, że potem jedna dusza musi drugą duszę ukatrupić, a które zabije które jest jedną wielką loterią. Jednak niezaprzeczalnie tak wybrany lider był ponadprzeciętnie inteligentny, a jego osobowość stawała się podwójnie złożona. Dwie osoby zamknięte w jednym ciele. Tylko, że on nie chciał nikogo zamykać w swoim równie mocno, co nie chciałby być zamknięty w cudzym. Według opowieści przechodzi wiedza, niektóre cechy charakteru i moc magiczna. Wspomnienia i cała reszta umierają wraz z ciałem. Tak czy siak, to było zbyt chore by do tego dopuścić. - Jesteś moją siostrą - stwierdził na głos to co oboje już wiedzieli i delikatnie się uśmiechnął.
13 cali, wiśnia, szpon hipogryfa. Raczej sztywna. Podświadomie stosując się do udzielonej jej rady - wdech, wydech, wdech, wydech - wyciągnęła rękę i ostrożnie sięgnęła po różdżkę chłopaka. Układając dłoń na jej rączce już nawet nie zdziwiła się tym, jak jest wygodna. Dokładnie tak, jak jej własna. Lekkie machnięcie, mruknięcie lumos i jasny blask na końcu kijaszka - to już była formalność. Przecież wiadomo, że musiało się udać, przecież to... to... - Mam taką samą - przytaknęła cicho pytaniu Matthew, niemal szeptem. Oddając mu jego narzędzie ze zgrozą obserwowała, jak jej dłoń drży niemiłosiernie - i tym razem nie z zimna (choć, podobnie jak brat, wzgardziła chwilowo rękawiczkami). Jej drobną twarzyczkę wykrzywił grymas bólu. Z jednej strony poczuła coś, czego nigdy by się po sobie nie spodziewała - wiedząc już, mając pewność, że to faktycznie jej brat, chciała go przytulić. Zrobić ten jeden dzielący ich krok i wczepić się w niego jak swego zbawiciela, rycerza, kogoś, kto ucieleśniałby cały jej świat. Nigdy nie sądziła, że może czuć coś podobnego. Przecież nie chciała znać swojej rodziny! No, i właśnie, to była ta druga strona. Ta, która jeszcze trochę dominowała. Która kazała Audrey schować zaciśnięte w pięści dłonie do kieszeni granatowego płaszczyka, skulić się w sobie, patrzeć na blondyna spod oka. - Dlaczego do mnie zagadałeś? - wyrzuciła z siebie gwałtownie, ofensywnie. - Po co? Ja mam rodzinę, Matthew. Rodziców, dom... Rodzinę, mam ją. Nie chcę innej. Dlaczego? Nie mogłeś po prostu... Nie mogłeś... Ja... - Brakowało jej słów, kolejny oddech mroźnym powietrzem znów zaczął boleć, płuca znów ścisnęły się sprawiając, że wciągnęła powietrze urywanie, drżąco. Uzbierane w kącikach oczu łzy spłynęły wreszcie - jedna, druga, trzecia. Na zarumienionych - z zimna i ze zdenerwowania - policzkach uwidoczniły się wilgotne ścieżki. Audrey nigdy, naprawdę nigdy nie czuła się jeszcze tak bezsilna, tak przytłoczona i tak... rozdarta. Wciąż się bała. Świadomość, że Matthew wie o niej, o nich - o pochodzeniu, o rodzinnym dziedzictwie, o zwyczajach rodziców czy sposobach spędzania świąt - wszystko uderzyła ją z siłą rozpędzonego pociągu. Wiedział to wszystko, czego ona wiedzieć nie chciała. Jej rodziną byli van Lyndenowie, tylko oni - pragnienie by tak pozostało to naprawdę tak wiele? Najwyraźniej. Tylko, że... Nie była sama, och, bogowie, nie była całkiem sama. Nazywała swych opiekunów rodzicami ale przecież nimi nie byli. Czuła się w ich domu dobrze, kochali ją, ale to nie... Czegoś brakowało, zawsze czegoś brakowało. Spoglądając na blondyna mimo wszystko, mimo wszelkich obaw czuła się tak, jakby odnalazł się brakujący kawałek układanki. Największy skarb, który sprawi, że jej życie będzie inne. Lepsze.
Jedno małe Lumos wystarczyło. Koniec różdżki Matthewa (o borze szumiący, jak to niefortunnie brzmi!) zaświecił się posłusznie. To prawda. Najprawdziwsza prawda. Nie ma mowy o jakimkolwiek przypadku. Widział to po jej twarzy. Dopiero po krótkiej chwili niezrozumienia, pozwolił sobie na dozę empatii. On był przygotowany na prawdę. Wiedział, że gdzieś tam, na drugim końcu globu istnieje ktoś o tym samym genotypie. Choć raczej określenie podobnym genotypie byłoby bardziej adekwatne, bo przecież nie byli bliźniętami jednojajowymi, bo bliźnięta jednojajowe zawsze mają tą samą płeć. Jednak nie byli też klasycznym przykładem bliźniąt, bo zdecydowanie nie wyglądali jak dzieci z kolejnych ciąż. Nie było wątpliwości, że byli do siebie podobni. Wręcz zbyt podobni. Gdyby był niższy i miał piersi i długie włosy i ładniejszy uśmiech byłby swoją siostrą. Dosłownie. Podobieństwo ogromne. - Tak właśnie myślałem - powiedział cicho, a kiedy oddała mu różdżkę zgasił ją cichym Nox zanim schował ją znów do wewnętrznej kieszeni swojej puchatej kurtki. Nie spodziewał się ataku z jej strony. Na chwilę zabrakło mu słów, a na policzkach pojawił się rumieniec. Dlaczego zagadał? Dlatego, że nie mógłby przejść obojętnie obok kogoś kto miał praktycznie taką samą twarz jak on, tylko ładniejszą. Ciężko mu było wykrzesać w tej chwili obojętność, skoro nie raz i nie dwa wyobrażał sobie jak to byłoby mieć siostrę przy sobie. To szansa której nie mógł wypuścić z rąk. - Nie mogłem przejść obojętnie. Wiedziałem, że istniejesz. Chciałem Cię odnaleźć, nie spodziewałem się, że mogę Cię spotkać przez przypadek - mówił powoli marszcząc nieco czoło. Słychać było, że nie wychował się na Wyspach. Wyraźnie mówił r, nie brzmiał jakby dusił go jego własny język. Płynna amerykańszczyzna pasująca do nieco Hollywoodzkiej urody. - Cieszę się, że masz rodzinę. Nie chcę Ci niczego psuć. Chcę Cię poznać. Po prostu, zwyczajnie. Dlaczego? Dlatego, że jestem cholernie ciekawy jaki jest ktoś kto ma te same oczy, te same włosy i ten sam nos. Chcę się zaprzyjaźnić. Nie chcę Ci psuć szyków. Ty masz swoje życie, ja mam swoje. Ty masz swoich rodziców, ja mam swojego opiekuna. Chcę się tylko zakumplować, Audrey - zaczął przeszukiwać kieszenie, aż w końcu znalazł paczkę chusteczek higienicznych, które zawsze nosił przy sobie zimą. Nie wiedzieć czemu kiedy wchodził do ciepłego pomieszczenia z zimna, automatycznie w jego nosie pojawiała się nieciekawa wydzielina którą można było jedynie chusteczką dyskretnie usunąć. Więc miał, posiadał i podał ją jej teraz. Nie uśmiechał się już tylko obserwował ją swoimi niebieskimi ślepiami. - Od nowego semestru będę chodził do Hogwartu. Jak chcesz możemy iść na kawę, herbatę, ciastka, cokolwiek. Po prostu... nie chcę żebyśmy byli dla siebie obcy - zarumienił się jeszcze bardziej, wzruszył ramionami i wsunął przemarznięte dłonie do kieszeni.
Dziwny to był koniec roku, drodzy państwo, naprawdę dziwny. Koniec zapowiadający nowy, zupełnie nieprzewidziany początek, przestawienie tego i owego. Matthew mógł nie planować większego ingerowania w życie Audrey, ale to siłą rzeczy musiało się wydarzyć. Dla dziecka, które nie miało pojęcia, kim tak naprawdę jest - jeśli za wyznacznik weźmiemy znajomość rodziny, jej tradycji, anegdotek opowiadanych przy świątecznym stole czy tajemnic domowego ogródka - pojawienie się kogoś, kto to wszystko znał, w którego żyłach płynęła ta sama krew, co w jej... Wiecie, to przewracało trochę rzeczywistość, popychało ją palcem i zmuszało do walki o zachowanie równowagi. Walki, która jednak mogła zakończyć się tylko w jeden sposób. Na początku może i nic takiego finału nie zapowiadało, ale przecież to było oczywiste, nie mogło rozegrać się inaczej. Panna Faulkner miała przed sobą brata. Własnego brata. I choć nadal bardzo bała się tego, czego mogłaby się od niego dowiedzieć, to... Bliźniak, do cholery. Ktoś, kto w całym zamieszaniu mógł stać się jej najbliższą, najbardziej zaufaną osobą. Jej opoką, kimś, kto ją w pełni zaakceptuje, przed kim nie będzie musiała ukrywać własnych blizn i zastanawiać się nad każdym słowem. Widziała to przecież w jego oczach, tę gotowość, by stanąć u jej boku i pragnienie, by ona zrobiła to samo dla niego. I słyszała, słyszała w każdym słowie chłopaka. Zakumplować. Wystarczyło tylko na to pozwolić, wystarczyło opuścić powoli chroniące ją bariery i spróbować. Zobaczyć, jak to jest mieć rodzinę, taką prawdziwą, nie przybraną. Potrzebowała impulsu, by to zrobić. Jakiegoś pchnięcia, które sprawiłoby, że wszystko inne stałoby się mało ważne. Impulsem takim nie był monolog czternastolatka, nie był jego śmieszny akcent - nie angielski, holenderski też nie, chyba w ogóle... w ogóle nie europejski - ani widoczne zmarszczenie czoła. Był nim dopiero dotyk, gdy, sięgając po zaoferowaną jej chusteczkę, opuszkami palców musnęła przypadkowo dłoń chłopaka. Do było trochę jak porażenie prądem, jedna drobna iskra przeskoczyła na jej delikatną skórę, oferując solidnego, metaforycznego kopniaka. Faulkner, na miłość boską, to jest ktoś, kto cię pokocha. Inaczej niż Enzo. Lepiej, mniej wymagająco. Zresztą, to jest ktoś, kto JUŻ cię kocha. Pokonanie dystansu półtorej dzielącego ich kroku stało się nagle bardzo proste, podobnie jak objęcie Matthew i wtulenie się w niego niczym zranione stworzonko. Zaciskając oczy mocno, zaszlochała cicho, czując dziwny, naprawdę bardzo dziwny i zupełnie jej nieznany rodzaj ulgi. I tylko... Wiecie, musiała o to zapytać. Musiała. Inaczej nie mogłaby pójść dalej, nie mogliby zrobić nic więcej. Był jej bratem, a ona... Było bardzo wiele pytań, które chciała - musiała - mu zadać. Dzisiaj, teraz, w tę jedną, zapowiadającą nadejście nowego roku noc. Ale było jedno najważniejsze. Jedno, z którym zmagała się od początków swego samodzielnego myślenia, jedno, które leżało u podstaw wielu jej koszmarów. - Dlaczego mnie oddali, Matt? Dlaczego musiałam... Dlaczego...? - Chciała zrobić to jakoś inteligentniej, lepiej, bardziej zrozumiale, ale bardzo szybko zabrakło jej słów.
Obserwował ją uważnie czekając na jakąkolwiek reakcję z jej strony. Cisza dość szybko przybrała miano "nieco niezręcznej", a on sam miał ochotę uciec z namiotu. Ochota ta pojawiała się zawsze kiedy tylko sytuacja robiła się nieco dziwna, a on zaczynał się czuć w niej wyraźnie nie na miejscu. Tak jak teraz. Teraz miał przeczucie, że nie powinien podchodzić. Że nie powinien tego robić. Ona sobie tego wyraźnie nie życzyła, rodzice by sobie tego nie życzyli. Jednak egoistycznie chciał zaspokoić swoją ciekawość. Już miał się żegnać, przepraszać za stracony czas na tą rozmowę i miał ewakuować się próbując wymazać z pamięci to spotkanie, kiedy ta wtuliła się w niego. Objął ją od razu, a rumieńce na jego policzkach nabrały żywszej barwy czerwieni. Nie przywykł do jakiejkolwiek czułości, bo na dobrą sprawę nikt mu takowej nie serwował. Nie wiedział co ma dokładnie zrobić, więc tak stał głaszcząc ją po plecach. Kiedy pytanie zawisło w powietrzu na chwilę zamarł. Oczywiście, znał odpowiedź na to pytanie jak na całą resztę pytań. Wychowano go tak, by wiedział, a jeśli czegoś nie wie, to ma umierać ze wstydu i szybko nadrabiać swoje braki. Jednak to pytanie, nawet jeśli znało się odpowiedź, wcale nie należało do gatunku łatwych. - Musieli. Inaczej sabat zmusiłby nas do pojedynku w którym jedno z nas musi zginąć. Bezpieczniej było cię wywieźć z kraju, z kontynentu. Dać Ci nowe życie. I uwierz mi, to była najlepsza decyzja jaką kiedykolwiek podjęli. Ciesz się, że wychowałaś się z dala od sabatu, ich przekonań i całej tej reszty - odpowiedział cicho na jej pytanie, nie wiedząc czy słowa które padły są poprawne. Jednak wspomnienie Alaski wycisnęło mu z oczu łzy. - Nigdy nie żałuj tego, że nie wychowałaś się z rodzicami. Nigdy. Rozumiesz? - wydusił z siebie, zanim odsunął się od niej i podciągnął kurtkę tak, by mogła zobaczyć paskudną bliznę na przedramieniu. - To za niepościelone łóżko. Mam jeszcze trochę pamiątek po tatusiu - wyjaśnił cicho, zanim wytarł pośpiesznie oczy z których powoli sączyły się łzy. Egoistycznie zamieniłby się z nią chętnie na miejsca. Z drugiej zaś strony... Musiał ją chronić i doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Nie rozumiała, co się do niej mówiło. Wiedziała, że się mówi - że Matt - mówi i wiedziała, że coś o rodzinie, ale było to tak, jakby przemawiał do niej w obcym języku, używając przy tym najbardziej skomplikowanych słów. Jaki sabat? Jaki pojedynek? To brzmiało jak żart, jak mało śmieszny żart. To znaczy, wiecie, Audrey zdawała sobie sprawę, że takie rzeczy jeszcze istnieją. Magia rytualna - a taką przecież zajmowały się podobne zgromadzenia - zawsze ją interesowała, stąd miała pojęcie, że czarodzieje to nie tylko to społeczeństwo, które dane jej było poznać. Było wiele innych, mniejszych grup, żyjących sobie gdzieś daleko, kryjąc się przed wzrokiem innych, ale... Myśl, że miałaby mieć z tym cokolwiek wspólnego jakoś do niej nie docierała. Odsunęła się od chłopaka powoli, przyglądając mu się uważnie. Spoglądała, jak podciągnął rękaw kurtki, by pokazać bliznę. Jedną z wielu blizn. Czyli to też mieli wspólne, tak? Obydwoje byli pokaleczeni, w jakiś sposób... zepsuci. Nigdy nie żałuj. To jednak nie było takie proste, nie było nawet teraz. Zacisnęła zęby, szybko podejmując decyzję. Musieli... Musieli. Porozmawiać. Posiedzieć. Zmierzyć się ze wszystkim, co dotąd się wydarzyło. Ona musiała i on musiał, bo przecież... Bo może sądził, że rzeczywiście żyło jej się błogo, że sierociniec faktycznie był jej domem. A nie był, nigdy nie był. Nigdy nie mogłaby tak o nim powiedzieć. Wzięła brata za rękę i pociągnęła za sobą. Poza namiot, przez tłum bawiących się, na ubocze, kawałek dalej od całego zamieszania. To, że obiecała van Lyndenom nie oddalać się przestało być chwilowo ważne, bo przecież musiała. Musiała i już. A oni zrozumieją, prawda? Na pewno zrozumieją. Szła do chwili, aż jej oczom ukazało się coś, na czym mogliby usiąść - w tym przypadku suche, przewrócone kiedyś drzewo. Było zimne, ale nie zimniejsze od zmarzniętej ziemi. To wystarczy. Audrey usiadła na drewnie bez wahania, Matta sadzając obok. Dopiero wtedy puściła jego dłoń i w milczeniu podciągnęła własne rękawy - najpierw kurtka, potem sweter. Po to, by pokazać to, czego nigdy przecież nie pokazywała tak lekko, tak... tak od razu. Pręgi kilkunastu bladych już blizn szpeciły skórę lewego przedramienia. Holenderka uśmiechnęła się smutno nic nie mówiąc. To niekoniecznie była ich najlepsza decyzja, Matt. Niekoniecznie. - Ten sabat... Co to jest? - zapytała tymczasem cicho, powoli opuszczając rękawy i ponownie zakrywając niezbyt ładną rękę. Pierwsze pytanie, na początek. Miała ich więcej i wszystkie, niezależnie od swoich obaw, musiała zadać. Dzisiaj, teraz. Gdzieś w tle pobrzmiewała stłumiona, sylwestrowa muzyka występującego na scenie zespołu. Wedle tego, co pokazywał umiejscowiony obok podestu zegar, do północy zostało jeszcze około dwóch godzin.
Gość
Temat: Re: lustrzane odbicia Sob 16 Sty 2016, 21:12
Mówił i mówił, lecz w jej oczach, tak łudząco podobnych do jego własnych nie dostrzegł choćby krzty zrozumienia. Z niewiadomych przyczyn wywołało to u niego irytację. Jak mogła nie rozumieć? W końcu dla niego to takie proste, nieskomplikowane. Dopiero po chwili musiał przywołać się do porządku: on przywykł do prawdy. Prawda nie stanowiła dla niego wyzwania, nigdy nie musiał jej rozumieć. On wychował się w sabacie. Wiedział o nim niemalże wszystko i ciężko mu było coś wytłumaczyć. Nigdy tego nie robił. Nawet jego opiekun, pan Gillis, wiedział jak to wszystko wygląda. Nigdy nie podzielił się z żadnym rówieśnikiem szczegółami ze swojego życia. Po trosze się tego wstydził, po trosze bał, że pochodzenie dopadnie go w najmniej odpowiednim momencie życia i będzie niczym wiatr przy domku z kart- zniszczy wszystko. Jednak Audrey zasługiwała na to, żeby jej wszystko cierpliwie wyłożyć. Zasługiwała na prawdę, nawet jakby potem miała ochotę zerwać z nim wszystkie kontakty. Doskonale był tego świadom. Już otwierał usta by powiedzieć, że wytłumaczy, ale nie tu i nie teraz, kiedy pociągnęła go w kierunku wyjścia. Zdążył jeszcze pomachać swojemu opiekunowi który już namierzył go w tłumie swoim czujnym aurorskim wzrokiem zanim został wyprowadzony na grudniowe powietrze. Tutejsza zima nie robiła na nim większego wrażenia. Dlaczego miałaby? Czternaście gorszych zim przeżył na Alasce, więc zimno nie było mu straszne. Dlatego dzielnie za nią maszerował, a nawet pozwolił jej posadzić się na zamarzniętym drzewie. Uważnie obserwował każdy jej ruch, na wypadek gdyby jednak zdecydowała się go zgładzić w jakiś wysublimowany sposób- wbijając różdżkę w oko czy coś w tym stylu. Jednak szybko zdał sobie sprawę, że nie ma do czynienia z nastoletnią morderczynią. To, albo jej pytanie sprawiły, że na chwilę oderwał od niej oczy żeby spojrzeć czy nikt za nimi nie poszedł. Gdy znów na nią spojrzał ta już prezentowała przed nim ślady których na dobrą sprawę nie powinna mieć. - Kto Ci to zrobił? - zapytał cicho kompletnie nie dopuszczając do siebie myśli, że poorane bliznami ciało może być efektem głupoty i lekkomyślności. Jego ciało było takie jakie było przez ludzkie okrucieństwo. Sadystyczny ojciec miał w nosie szkody które poczynił- zarówno w psychice jak i na ciele chłopca. Jemu zależało na wychowaniu ideału, a jak wiadomo ideałów nie ma. Nie zmieniało to jednak faktu, że Matty ciągle się starał i nigdy nie obniżał sobie poprzeczki. Nie umiał teraz inaczej. - Sabat to bardzo stara grupa czarodziejów, która zamieszkuje dane terytorium. Nie można od nich odejść, teoretycznie nie można też uciec. Ludzie w sabacie żyją ze sobą ciągle. Potem się schodzą, rodzą się nowi członkowie na miejsce starych. Gemini. Nasz sabat nazywa się sabatem Gemini, bo przywódcą może zostać jedynie jedno z bliźniąt. Tyle, że żeby zostać tym przywódcą trzeba zabić to drugie. Wierzymy, że bliźnięta to nic innego tylko jedna dusza zamknięta w dwóch ciałach. Podczas pojedynku usuwa się ciało słabsze. Zwycięzca przejmuje oprócz władzy, cechy tej drugiej osoby, część wspomnień, sporo wiedzy. Dlatego nasi liderzy uchodzą za nieomylnych. Kiedy się urodziliśmy... Nasi rodzice, nasza matka, nigdy nie chciała żebyśmy musieli przez to przechodzić. Dlatego zniknęłaś z naszego życia. Tu nie chodziło o to które bardziej kochają. Po prostu zwyciężyła wojna płci. Potrzebny był im syn, bo zbyt dużo dziewcząt urodziło się w podobnym czasie. Gdybyś została, za kilkanaście lat nie znalazłabyś męża. I mężczyźni jedynie dziedziczą. Kobiety są dodatkiem. Mieć syna to prestiż. Dlatego zostawili mnie. Potem... potem zacząłem chodzić do Instytutu Czarownic z Salem, matki bliźniaczka pojawiła się znikąd- wiadomo, walka o władzę i te sprawy, nie wyszło, matka umarła. Ojciec chciał ją pomścić, ale... Pamiętasz jak mówiłem, że zwycięzca pojedynku bierze wszystko? Otóż magię też zabiera dla siebie. Dlatego jest niepokonany. Więc ojciec zginął dość szybko. Pan Gillis mnie wtedy zabrał do siebie. I teraz jestem tutaj. Od nowego semestru będę chodził do Hogwartu i póki co nie chcę myśleć o powrocie na Alaskę. I tak nie miałbym tam za dużych szans. Sieroty są równie mocno pożądani co i głuchoniemi, starcy i ślepcy. To obciążenie dla stada. A sabat jest takim trochę stadem - kiedy skończył mówić wzruszył lekko ramionami przenosząc na nią nieco zamglone od łez spojrzenie. - Co chcesz jeszcze wiedzieć, Audrey? - zapytał grzecznie, choć tak naprawdę nie miał już ochoty na żadne pytania. Za dużo wspomnień na raz też nie jest wskazane.
Nie zamierzała zerwać z nim kontaktu - w jednej chwili stało się to dla niej całkowicie jasne - ani tym bardziej go zgładzić, w sposób wysublimowany lub nie. Nie, ona po prostu nie mogła dłużej czekać. Kilkanaście lat to i tak już bardzo długo, zbyt długo. Nie tutaj, nie teraz? Nie, panna Faulkner nie mogła tego odwlec. Potrzeba dowiedzenia się wszystkiego... No, a przynajmniej wszystkich rzeczy najważniejszych, podstawowych, stała się silniejsza od czegokolwiek innego. Nie ważne było teraz, że Matt przyszedł przecież w towarzystwie aurora, a ona sama stawiła się tutaj ze swoimi adopcyjnymi rodzicami. Straciło znaczenie to, że państwo van Lynden mogli się już zacząć martwić, i że zmartwią się może jeszcze bardziej, gdy nie znajdą jej w głównym tłumie bawiących się. Nie ważne. Do północy nie zostało już wiele czasu, a ona... Ona musiała wiedzieć. Rozpoczęcie nowego roku z nową wiedzą, z bratem, ze świadomością samej siebie było ważniejsze niż wszystko inne. Ale to najpierw ona musiała coś powiedzieć. Jeszcze zanim blondyn rozpoczął swą opowieść twarzyczkę Audrey rozjaśnił blady uśmiech. On też zasługiwał na dowiedzenie się, kim była i jak bardzo mogła odstawać od jego wyobrażeń na jej temat. Bo przecież miał jakieś wyobrażenia, musiał mieć. W przeciwieństwie do niej od początku zdawał sobie sprawę, że ma siostrę, że ma... Bliźniaczkę. To tylko ona żyła w przekonaniu, że była po prostu przypadkiem, dzieciakiem który postanowił przyjść na świat w rodzinie, która go nie chciała, w czasie, w którym nikt na nie nie czekał. - Długo nie wiedziałam, że jestem czarownicą - powiedziała więc cicho, po krótkiej chwili ponownie odwijając rękawy i zasłaniając przedramiona. - Wychowywałam się w mugolskim sierocińcu, takim... Domu dla niechcianych dzieci, tylko, że to nie jest taki prawdziwy dom. Nigdy nie czułam się tam dobrze i po prostu... Radziłam sobie jak mogłam. - Wzruszyła lekko ramionami. - Robiłam dużo złych rzeczy, Matt. Dużo rzeczy, których nie powinnam robić. I czasem za to płaciłam. - Ruchem głowy wskazała ręce. - Mam takich więcej. Na plecach, na brzuchu... To w dużej mierze przez moją własną głupotę. I przez to, ze szukałam swojej wartości nie tam gdzie trzeba. - Westchnęła cicho. Jej historia i historia Matthew... Dwie oddzielne bajki, na przerobienie których będą potrzebowali znacznie więcej czasu niż tylko jeden sylwestrowy wieczór. Potem zaś słuchała w milczeniu, bo to wszystko, to było... Gdyby nie fakt, że Matt nie mógł kłamać, że nie mógł być tak doskonałym aktorem, że jego ból był aż nazbyt prawdziwy, naprawdę mogłaby wątpić we wszystko, co usłyszała. Szczerze mówiąc, chyba nawet teraz miała odrobinę wątpliwości. Bo to brzmiało nierealnie. Dla niej, dzieciaka z bidula, wychowanego w dużej mierze w kulturze mugolskiej, dla niej, aktualnie córeczki z dobrego domu - to brzmiało jak fantastyka. Sabat, przejmowanie dusz, magia, o której nigdy nie słyszała... Mało kto uwierzyłby w to od razu. Ale ona musiała, bo to najwyraźniej była część jej życia, tego życia, które jej odebrano, ale które w jakiś sposób ją definiowała. To, co wielu wyśmiałoby po prostu, było jej elementem, zagubionym puzzlem, który nagle się odnalazł. - Czy my... Czy oni... - Po dłuższej chwili milczenia z trudem formułowała kolejne słowa. Nie potrafiła zmierzyć się z łzami Matta, nie potrafiła przejąć jego żalu i bólu, choć - Merlin świadkiem - w tej chwili bardzo chciała. Czuła, że powinna, że to... Cóż, to tak nie działało, przynajmniej jeszcze nie. - Czy oni będą nas szukać? Czy już to robią? Mimowolnie obejrzała się w kierunku bawiących się czarodziejów, przez jedną krótką chwilę odnajdując wzrokiem sylwetki swych opiekunów. Potem znów wróciła wzrokiem do brata, przygryzając przy tym lekko zmaltretowaną dolną wargę.