Murphy niewiele widziała i niewiele rozumiała, z tego co się działo a działo się wiele.
Po pierwsze - z niemałym rozżaleniem ujrzała, jak próby rzucenia przed nią ratujących ich facjencję zaklęć spełzają na niczym. Cud, że chociaż jedna drętwota się udała. Jedna.
Ściskając różdżkę bardzo, ale to bardzo mocno w dłoni z tym większą trwogą zauważyła, że podlatuje do niej kolejna z tych cholernych poczwar. Stop, nie kolejna. A inna, to była chyba… chyba nie to, co przed chwilą. W każdym razie - Hathaway krzyknęła, w pierwszym odruchu widząc nadlatującą-kto-ją-co-ją-tam-wie, czyli bahankę. Tylko tyle, że nie była tego świadoma - przecież nie uczyła się nigdy ONMS.
Więc nie wiedziała wiele na temat stwora, nie więcej niż to, co mogła spostrzec. A widziała wielkie, ostre, błyszczące białe zęby chcące się chyba wpić w jej bladą, piegowatą dłoń. Jak najszybciej mogła zrobiła unik, istnym cudem chroniąc się przed cholerą poczwarą przypominającą latającą mandragorę, to jest człowieka, to jest elfa - ej zaraz, to bochenka. To coś, co czasami wygania ze strychu w domu, w Aberdeen - Pomyślała Murph celując w uskrzydlone stworzonko, pierwszym zaklęciem jakie przyszło jej na myśl.
- Drętwota - oczywiście a zaraz potem - Protego - w asyście, mającą chronić nie kogo innego, niż jak ją. W końcu - dobry ratownik to żywy ratownik. Tak mówią.
Niezależnie od tego, czy zaklęcia się udały czy też nie, Murph rzuciła na odchodnym - Immobilus - w cholerną bahankę i jej cholerne koleżanki, kornwalijskie pomioty szatana i rzuciła się do ucieczki. Wróć, przecież jest dzielnym Gryfonem, a oni nie uciekają - prawda? Tak więc Murphy skierowała swe pospieszne kroki w kierunki Arii, która chyba zaglądała na samo dno studni, szukając (dosłownie) u źródła. Szukała też wzrokiem Gallaghera, ale na razie to go raczej tylko słyszała.
- Aaaria? - krzyknęła dziewczyna, oglądając się pospieszne za siebie, tak tylko żeby sprawdzić czy poczwary za nią nie lecą. Ale to był błąd, bo nie zdołała dzięki temu w porę odwrócić ocząt w stronę zaklęcia, jakim przypadkiem potraktował ją Antek. Vapor, serio?
Zasłaniając ręce, poczuła na twarzy całkiem nieprzyjemne oparzenie, którego tak łatwo się nie pozbędzie. Ale jest dobrze, jest dobrze - grunt, że dalej stoi na nogach.
- Aria?! Anthony? Aaach, one są wszędzie, potrzebny nam jakiś plan. JAKIKOLWIEK - wrzasnęła, ocierając załzawione oczy. Ale miała w głowę pustkę, kompletną pustkę. Jedyne, na co było ją jeszcze stać to próba potraktowania sporej chmary chochlików.
- Petrificus Totalus.
Oraz oczekiwanie. Na ratunek, no gdzie ten rycerz?