Temat: Świt przynosi wyjaśnienia Pon 31 Sie 2015, 07:24
Opis wspomnienia
Po zdaniu w ręce Albusa Dumbledore'a wypowiedzenia z posady nauczyciela ONMSu, Harry Milton natknął się zupełnie niespodziewanie na jedną z osób, do których wysłał nocną sowę. Wypowiedzenie prawdy Carmen było zdecydowanie trudniejsze, ponieważ zaufanie jakim go obdarzyła należy mierzyć innymi proporcjami.
Osoby: Carmen Luminous, Harry Milton
Czas: Początek października '77
Miejsce: Hogwart: korytarz, opuszczona sala, etc.
Harry Milton
Temat: Re: Świt przynosi wyjaśnienia Pon 31 Sie 2015, 14:02
Był wczesny poranek, kiedy Milton podniósł się z łóżka w skrzydle szpitalnym. Kochana Poppy szykowała właśnie eliksir nasenny dla ucznia z wysoką gorączką, dlatego nie zauważyła bezszelestnego wstania najstarszego z pacjentów. Zmuszony przedrzemać tę noc na rozmowie z pielęgniarką wcale nie ubolewał, chociaż zapachy medykamentów budziły w nim ostrą formę niechęci. Zniszczony gabinet zapewne został zapieczętowany prowizorycznym zaklęciem, ale mężczyzna podejrzewał, iż nic nie powstrzyma Irytka przed wtargnięciem do komnat wampira. Pomimo ciężkiej nocy i długiej rozmowie przeprowadzonej z Riaanem, czuł się wypoczęty. Być może główną zasługą była lekkość spowodowana podjęciem decyzji, uznanej jako urlop zdrowotny został odrzucony przez Miltona krótko po północy, chociaż nie poinformował o tym przyjaciółki. Miała zbyt dobre serce i próbowałaby zmienić jego nastawienie, wykorzystując wątpliwości krążące niczym sępy po umyśle Miltona. Dlatego wyśliznąwszy się ze skrzydła szpitalnego, niemalże od razu ruszył w kierunku wieży dyrektora, nie wybudzając mijanych portretów. W jego granatowych oczach nie czaiło się żadne uczucie, a twarz wydała się nienaturalną maską człowieka, który ugiął się pod ciężarem trosk. Harry nie miał wystarczającej odwagi, aby stanąć przed uczniami i znieść wszystkie konsekwencje obnażonej prawdy, wybierając najłatwiejszą dla siebie ścieżkę. Wbrew temu co sądził, wciąż był tchórzem i dopiero, kiedy złożył papier o dymisję, dotarło to do niego. Kiedy schodził po schodach prowadzących do wieży zajmowanej przez dyrektora, słońce znalazło się od kilku minut na horyzoncie. Ubrany w zwyczajną koszulkę z długim rękawem nie musiał obawiać się jeszcze poparzenia, ale i tak przysnął w cieniu, aby spojrzeć z okna na rozciągający się widok Błoni. Obiecał sobie, że przed wyjazdem, okrąży Hogwart w postaci ptaka, aby zapamiętać każdy szczegół tego niesamowitego, niezbadanego przez niego zamku.
Tej nocy nie spała. Od momentu, gdy szkolna sowa zapukała późnym wieczorem do okna dormitorium, przynosząc list zaadresowany do Rudowłosej, został zachwiany spokój, który pozwoliłby jej na sen. Leżała na wznak nieustannie wpatrując się w słowa wypisane na kawałku pergaminu, gorączkowo myśląc, co dokładnie mogłyby oznaczać. Bała się. Dręczyły ją obawy co może przynieść kolejny, złowrogi wschód słońca - ulgę czy rozwiązanie naznaczone większym cierpieniem. Wiadomość była dla niej zaskoczeniem, mimo że z każdym kolejnym spotkaniem zauważała jak zmienia się zaorana zmarszczkami i smutkiem twarz profesora Miltona. Głęboko skrywany żal, którego pochodzenie dla dziewczyny pozostawało nieznane, znalazł odzwierciedlenie w błękitnych tęczówkach mężczyzny. W tej chwili balansowała na krawędzi okropnych domysłów, nie pozwalających odpocząć, pracującemu na najwyższych obrotach, umysłowi. Gdy wytęsknione światło nareszcie spojrzało przez okno, Rudowłosa jak w amoku poderwała się z łóżka. Nie zamierzała czekać potulnie na rozwiązanie skryte między stronicami Proroka Codziennego. Starając się nie budzić współdomowników opuściła dormitorium i skierowała się ku wyjściu z lochów, by odnaleźć własną, bardziej wartą bólu, odpowiedź. Zamek pogrążony był w uśpieniu, łagodnej ciszy zwiastującej prawdopodobnie ogromną burzę jaka miała za chwilę rozgorzać w sercu dziewczyny. Najpierw udała się w jedyne miejsce jakie pierwsze przyszło jej do głowy - gabinet Harrego. Schody pokonywała zadziwiająco lekko, mimo ogromnego ciężaru, który zdawał się powiększać wraz z każdym kolejnym, niepewnym krokiem. Niestety jej dobijaniom do drzwi odpowiedziała jedynie cisza po drugiej stronie, a po sprawdzeniu klamki, okazało się, że miała prawo - drzwi były zamknięte. Irracjonalna obawa, że na wyjaśnienia mogło już być za późno, pojawiła się jak mgnienie dostarczając jej kolejnego zmartwienia. Była zdezorientowana. Błądziła po korytarzach, otwierając drzwi do każdego mijanego pomieszczenia, z nadzieją, że w jednym z nich znajdzie tego, którego szukała. Zapalczywość gasła, dając początek znużeniu, gdy nagle go zobaczyła. Schowanego w cieniu, opartego o kamienny parapet, z przymkniętymi powiekami. Zatrzymała się w połowie korytarza z chęcią natychmiastowego odwrotu, zatrzaskując za sobą możliwość dowiedzenia się prawdy z ust mężczyzny, który do poprzedniego wieczoru wzbudzał w niej zupełnie inne uczucia niż obecny niepokój. - Profesorze? - odezwała się cichym głosem, lecz na tyle stanowczym by móc wybudzić nauczyciela z letargu. Czuła jak niewidzialna ręka chwyta ją za żołądek, jakby intuicyjnie znała odpowiedź na pytanie jakie za chwilę zada Rudowłosa. Podeszła bliżej sylwetki Miltona, pozwalając jesiennym promieniom objąć jej postać i złagodzić oblicze, na którym malowało się niczym nie skryte napięcie. Nie wyglądała dobrze - podkrążone, zdradzające nieprzespaną noc, oczy, włosy w zupełnym nieładzie, a ubrania jeszcze znające trudy poprzedniego dnia. W tej chwili jednak miała tylko jedno zmartwienie, które znajdowało się tuż przed jej lazurowymi oczami. - Co to znaczy? - uniosła dłoń, w której w dalszym ciągu kurczowo ściskała kawałek pergaminu. W jej głosie nie było ani krzty oskarżycielskiego tonu. Dziewczęce pytanie niosło ze sobą jedynie usilną tęsknotę za ostateczną prawdą.
Pierwsze promienie słońca budziły do życia ludzi, o szczególnych upodobaniach we wczesnym wstawianiu. Teoretycznie, była to dla Harrego pora na położenie się do łóżka i zregenerowania sił po męczącej, pełnej zwierzeń nocy. Pomimo wielu tygodni spędzonych w Hogwarcie, nie potrafił przyzwyczaić się do dziennego trybu życia i z pewnym wytęsknieniem oczekiwał na moment swojego odlotu. Myślami przebywał właśnie w skromnym zaciszu jakiegoś zacienionego kąta przeznaczonego na jego sypialnię, kiedy odgłos czyichś kroków zniweczył doprecyzowanie szczegółów wizji. Wystarczyło tylko i wyłącznie przeczucie, że osoba po prawej stronie nie znalazła się tutaj przypadkowo. Odwrócenie profilu w stronę uczennicy upewniło go w tym przekonaniu, a podrażniona struna w sercu zadrżała niebezpiecznie mocno. Na widok podkrążonych oczu oraz nieładu w zazwyczaj schludnym odzieniu Carmen, doznał lekkiego szoku. Niczym przyparty do muru spojrzał na pomiętą kartkę, która zakreślona była kilkoma zaledwie słowami schludnym pismem. Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że znał treść listu na pamięć, jednak znał ogólny sens – sam był jego nadawcą. - Nie możemy tutaj rozmawiać, jeżeli mi ufasz, chodź ze mną, dopóki zamek jeszcze śpi – propozycja jaka padła ze spierzchniętych warg Miltona nie brzmiała łagodnie ani zachęcająco, ponieważ w głosie czaiła się pewna niechęć do obnażenia prawdy po raz trzeci w przeciągu ostatniej doby. Nieuchwytny smutek w niebieskich oczętach nastolatki sprawiały wystarczająco dużo bólu, aby odrzucił na bok wszelkie środki ostrożności i ruszył w kierunku najbliżej usytuowanych drzwi prowadzących do nieznanego mu miejsca. Nacisnąwszy klamkę czuł niepokorny wzrok wbijający się w jego plecy, a już po chwili zniknął w zakurzonym gabinecie gdzie panował mrok. Zanim zdążył zadać sobie pytanie czy Carmen podąży jego śladem, wiedziona zachętą w postaci tajemnicy w formie wypowiedzianych przed chwilą słów – odsłaniał ciężkie zasłony, umiejętnie ukrywając swoją sylwetkę w ponurym cieniu. - Zamknij za sobą dobrze drzwi, proszę – tym razem słowa brzmiały miękko i przyjemnie dla ucha, jak gdyby wypowiadane były przez inną personę. Milton wparł się o parapet zapomnianego gabinetu, nie poświęcając mu wystarczającej uwagi, choć na to zasługiwał. Wystarczyło przesunąć wzrokiem po zagraconych półkach, aby odnaleźć starodawne przyrządy służące mugolom do ułatwiania życia. – Ale nie zaklęciem – dodał pośpiesznie, przypominając sobie reakcję panny Dunbar na zaskakujące nowinki na jego temat i paniczną chęć ucieczki. Znając stosunek Carmen do niepewności własnych możliwości względem magicznych zwierząt i wahania we własne możliwości, nie miał żadnej podstawy do przewidywania jej zachowania. Z bliska Milton nie wyglądał lepiej jak uczennica – po nieprzespanej nocy, z bruzdami stresu odciśniętymi na twarzy i bardziej niż zazwyczaj wklęsłych policzkach. Była jednak między nimi pewna różnica, ponieważ zmęczenie mężczyzny zostało przysłonięte ogromnym siniakiem na wysokości kości policzkowej, drobnym pęknięciem dolnej wargi oraz pobrudzonym od pyłu plastrem na czole.
Dygotała na całym ciele, i to nie z powodu przenikliwego chłodu obejmującego, jak śmiercionośne szpony, każdy zakamarek korytarza, na którym się znajdowali. Nieprzyjemny dreszcz przeszył ją, gdy Milton ocknąwszy się, zmierzył ją nieodgadnionym błękitem, nie wyglądając na szczególnie zaskoczonego jej obecnością lub głęboko chowając szok spowodowany niespodziewanym przyjściem uczennicy. Dopiero skierowanie ku niej spojrzenia zwróciło uwagę Rudowłosej na niecodzienny wygląd profesora, jakby przed momentem stoczył zaciętą bitwę z niesfornym hipogryfem. Powstrzymała odruchowy okrzyk, zaciskając mocno dziewczęce wargi, niemalże całkowicie pozbawiając ich zdrowej, malinowej barwy. Była skołowana. Jej umysł po nieprzespanej nocy nie mógł poradzić sobie z ogromem informacji, nieustannie domagających się chłodnej analizy w obliczu tak niecodziennej sytuacji. Potęgował jedynie niepokój, który zrodził się już poprzedniego wieczoru, gdy dostarczono jej feralną wiadomość. Głuche milczenie odpowiedziało na propozycję profesora, jednocześnie aprobujące rozsądek uniknięcia podsłuchania przez ewentualnych przechodniów, choć o tej porze niebezpieczeństwo takowego było dość znikome. Ujrzawszy znajomą postać nie kwapiła się pomyśleć o zachowaniu choć minimum intymności ich rozmowy, z marszu domagając się odpowiedzi na naglące pytanie. Kiwnęła tylko głową odprowadzając spojrzeniem sylwetkę profesora odchodzącego w stronę najbliższych drzwi, skrywających zapewne opuszczoną salę. Z bezcelowym powstrzymywaniem okrutnego drżenia, ruszyła za nim, pogrążając się w zatęchłej atmosferze nieczęsto odwiedzanego miejsca. Krótko po przekroczeniu progu zaniosła się kaszlem, gdy drobiny nieprzyjemnego pyłu podrażniły jej nozdrza i gardło. Wnętrze skąpane było w całkowitych ciemnościach, dopóki mrok nie został odrobinę rozproszony przez ranny blask, zaproszony wymownym gestem Miltona. Posłusznie zamknęła drzwi, w dalszym ciągu dusząc się, od zaciskającej się na krtani, morderczej dłoni wieloletniego kurzu. Nie była pewna czy to chwilowy przypływ roztropności spowodował, że nie przyszło jej na myśl, aby skutecznie zamknąć wejście do sali. Choć całym sercem pragnęła względnie szczęśliwego zakończenia ich spotkania, nie mogła pozbyć się natrętnej obawy, że było to tylko usilne życzenie graniczące z niemożliwą mrzonką. Zachwianie się ich relacji stało się bezsprzecznym faktem; pozostawało jedynie druzgocące pytanie - ustanie na nogach czy czeka ją bolesny upadek? Skierowała kroki w głąb starego gabinetu, nie spuszczając spojrzenia z cienia, w którym ponownie skrył się profesor. Ciemność nie zwykła opuszczać jego osoby, drepcząc za nim krok w krok, znacząc ślad ohydnego oddechu na karku mężczyzny - jak śmierć. Carmen nie była pewna czy to jej wybujała wyobraźnia spowodowana brakiem snu, czy intuicja, anonsująca swoją cichą obecność, za każdym razem jak zderzała się z postacią nauczyciela. Oparła się biodrami o zakurzony stół, nie przejmując się brudnymi śladami na w miejscach, gdzie materiał spodni dotykał mebla. - Co się panu stało? - zapytała cicho, zwracając ponownie uwagę na pokiereszowaną, męską twarz, którą zdobił wielki siniak. - Tylko proszę o szczerość. - Ton jej głosu pod żadnym pozorem nie wskazywał na rozkaz. Nie śmiałaby przekraczać granicy dobrego smaku, nawet jeśli obecnie znajdowała się w sytuacji dość przytłaczającej i wymagającej stalowych nerwów. Jedynie była to prośba naznaczona nutą niemal błagalnej melodii wydobytej z wnętrza skruszonej duszy. Kamienna maska ledwo przysłaniała jej oblicze kryjąc szereg towarzyszących jej uczuć, zdradzone jedynie przez przymglony lazur pełen ulotnego zwątpienia. Mocniej ścisnęła, o ile to możliwe, list, który dzisiejszego ranka splótł ich osoby nicią okrutnego przeznaczenia. - O czym wszyscy się dziś dowiedzą? - Kolejne pytanie, wbijające ostry cień w duszę Miltona, zawisłe w przestrzeni obrzydliwie mętnej od niewypowiedzianych grzechów, czekające na wyjawienie prawdy, która mogła przekreślić ciężko zdobyte zaufanie.
Dopiero teraz, kiedy weszła do sali dostrzegł delikatne drżenie, jakim ulegały członki jej ciała. Powstrzymanie nieprzyjemnego dreszczu przepływającego wzdłuż kręgosłupa pozostawało poza kontrolą Miltona i odczuł bolesny skurcz żołądka. Wybrane przez niego miejsce było w pełni przypadkowe, pozbawiając pewności o zachowanie całkowitej prywatności, podsycając niejako fanatyczne podejście nauczyciela do śledzących go postaci. Ostatnie dni boleśnie odcisnęły swoje piętno na umyśle podstarzałego człowieka, który niejako marzył o wyrwaniu się z murów Hogwartu, aby udać na w pełni zasłużony odpoczynek. Wczorajsza rozmowa z Riaanem uświadomiła mu jednak wystarczająco wiele i postanowił podnieść wyżej podbródek, aby w panującym półmroku można było dostrzec pewność siebie spozierającą z postawy ex-nauczyciela. Trzask zamykanych drzwi nie brzmiał tak złowrogo jak to sobie wyobrażał wcześniej, siedząc w ponurym kącie własnego gabinetu, kiedy skończył zbierać wszystkie przyniesione na początku września przedmioty. Podczas większości spotkań z Carmen, atmosfera nabierała niezidentyfikowanej aury, pozostawiającej głęboki ślad w zamysłach Miltona i refleksje, których nie sposób odsunąć poza obręb świadomości przez najbliższe dwie godziny. Zerknął przelotnie na miejsce, gdzie postanowiła ulżyć zmęczonemu ciału i powiódł wzrokiem na poruszających się powoli ust, które wypowiadały nieśmiałe słowa, trwożnie przecinające grozę panującego milczenia. Nieśpiesznie skinął głową, zapewniając tym krótkim gestem o złożeniu niewypowiedzianej obietnicy szczerości, która dotychczas nie uzyskała statusu potrzebnej. Nić porozumienia zapleciona między nauczycielem a uczennicą pozostawiała im niezwykle szeroką gamę odczuć, których Milton obawiał się nazwać po imieniu – i chociaż z Riaanem było mu łatwiej utrzymać zrozumiały dystans, Carmen przyciągała go swą płochliwością, nieświadomie prosząc o roztoczenie ochronnych ramion oferujących bezpieczeństwo. - Panu Wilsonowi zabrakło argumentów i wolał przejść do tych… – pchnięty żywą pamięcią o wczorajszym spotkaniu z aurorem, nie potrafił powstrzymać krnąbrnego języka nienawiści względem czarnoskórego mężczyzny. Urwał jednak w połowie zdania, zanim zdążył podnieść ton głosu i zburzyć spokojną atmosferę niepewności swoją gwałtownością. – …niektórzy wolą rzucać zaklęciami zamiast rozmawiać. – Dokończył z nutką niechęci wyczuwalną w cichej wypowiedzi. Poruszył się niespokojnie w kącie, podpierając dłońmi o parapet i naprężając materiał zasłony, całkiem bezwstydnie obserwował zmiany na twarzy Carmen. W kolejnym pytaniu dziewczyny odkrył nie tylko usilne pragnienie usłyszenia prawdy, ale przede wszystkim bezpośrednią szczerość, zakrawającą w innych okolicznościach o arogancję. – Głównie tego, że nie jestem charłakiem – wypowiedział te słowa zdrętwiałymi ustami, czując gorzki posmak słów paraliżujący serce ze względu na wyrzuty sumienia drążące utartą już ścieżkę do serca. Jakkolwiek próbowałby się zasłonić przed niezrozumiałym spojrzeniem Carmen, nie potrafił wyzbyć się przeczucia iż odsunie się od niego wraz z pierwszymi słowami dotyczącymi jego tożsamości. Dłonie zaciśnięte na parapecie już dawno straciły zdrowy wygląd, a prężąca się zasłona odzwierciedlała w pełni stopniowo spinające się mięśnie Miltona, który opuścił głowę i niczym skruszone dziecko patrzył w podłogę. - Czy kiedyś się mnie bałaś, że zrobię ci krzywdę? – to pytanie krążyło nad nimi czym sęp upatrujący dogorywającej ofiary, a żadne z nich omijało szerokim łukiem niewypowiedziane na głos porozumienie. Mężczyzna jako pierwszy odważył się uchylić zasłonę oficjalnej relacji i obnażył prawdę, którą oboje znali – ale obawiali równie mocno, jak potrzebowali. Te słowa ugrzęzły mu w spojrzeniu, kiedy podniósł niecierpliwy wzrok na nastolatkę, oczekując od niej utrzymania ciężaru odpowiedzialności na jaki nieświadomie się zgodziła poprzez znajomość z Miltonem.
Miała wrażenie, że kiedyś znalazła się w podobnej pułapce. Przed dziesięciu laty, podczas rodzinnego, tradycyjnego wyjazdu w Alpy, gdy dziecko, którym ówcześnie była, zrobiło jeden nieuważny krok. Puchowy śnieg zapadł się pod nią, otwierając niebezpieczne wejście do miejsca przepełnionego srogą ciemnością. Dziewczynka obawiała się rozchylić powieki, prowadzona irracjonalnym lękiem, przed tym, co mogło czaić się w lodowych głębinach. Dziecięcy umysł działał na zasadzie, dopóki nie otworzę oczu - będę bezpieczna, więc mała Carmen trwała w bezruchu, nie zważając na nawoływania rodziców i brata. Teraz ogarnęło ją podobne uczucie uwięzienia, z jedną różnicą - miała odwagę stawić czoła nieprzeniknionej otchłani, która znalazła odzwierciedlenie w źrenicach Harry'ego. Zadając niewygodne pytania badała dno lodowej jaskini, skrywające sekret, destrukcyjnie ciążący na sercu profesora. - Ktoś powinien nauczyć pana Wilsona hamowania swojego temperamentu - mruknęła przez zaciśnięte zęby, powstrzymując dosadniejsze słowa cisnące jej się na język. Czarnoskórego aurora znała wyłącznie z widzenia, gdy z pewnością afrykańskiego słonia, nieraz przemierzał korytarze zamku, oraz ze słyszenia - analizując rozmowy pomstujących uczniów, uczęszczających na zajęcia Patronusa. Mimo, że nigdy bezpośrednio nie zderzył się z rudowłosą czarownicą, zdążył zaskarbić u niej nieprzychylną ocenę. - Rozumiem, że odwiedził profesor panią Pomfrey? - upewniła się, na przekór towarzyszącym uczuciom, kierując się jedynie bezinteresowną troską o zdrowie bliskiego jej człowieka, który za parę chwil mógł zaniechać dzierżenia tego tytułu. Nie uciekała tchórzliwie wzrokiem, nie szukała wytłumaczeń, aby opuścić to miejsce pełne niewysłowionego żalu, gdzie wzajemnie przenikała się przeszłość i teraźniejszość. Czekała cierpliwie na wyjawienie prawdy, której brzemię lada moment miało zwalić się na barki szesnastolatki. Przestała zwracać uwagę na przenikliwy chłód i niemiarowe bicie swojego serca, kierując ją tylko i wyłącznie na postać stojącą naprzeciw niej. Odpowiedziała Miltonowi równie uniesionym podbródkiem, dając mu do zrozumienia, że nie pozwoli łatwo zwyciężyć się piekielnej rzeczywistości. - ... Charłakiem? - powtórzyła za nim, z wolna przyswajając uzyskaną informację z profesorskich ust. Jeszcze nikt definitywnie nie potwierdził braku zdolności magicznych u nauczyciela ONMS. Krążyły plotki wśród uczniów, podżegane przede wszystkim przez tych, którzy za osobą Harry'ego niespecjalnie przepadali, chcąc zachwiać pewnością surowego profesora. Carmen słuchała własnego rozumu, nie dając wierze złośliwym, przekłamanym faktom, szukających jedynie sensacji tam, gdzie jej nie ma. Owszem, zanotowała wyjątkowe zachowanie Miltona, charakteryzujące się nie używaniem różdżki w sytuacjach, kiedy naprawdę byłaby do tego niezwykle przydatna, jednak kierowała się zasadą, by nie ulegać nieciekawym domysłom, a ubiegać się prawdy u samego źródła. W obecnej chwili Harry potwierdził jej teorię - inni rozsiewali tylko nasiona zjadliwości. W takim razie czemu bolesny skurcz objął jej żołądek? Następne słowa profesora zadziałały na nią niemalże jak paraliż, krępując kończyny i wiążąc morderczy supeł wokół gardła. Niszczycielska machina poszła w ruch gotowa obrócić obupólną więź w popiół. - Nie - odpowiedziała po dłuższej chwili, nie poddając się stalowemu wzrokowi przeszywającego ją na wskroś - Nigdy nie dał mi pan powodu, abym tak myślała. - Oboje byli zmęczeni. Bynajmniej nie fizycznie, choć głębokie cienie na ich twarzach świadczyły o wyczerpaniu. Carmen miała dość zagadek, znużona nieustannym rozważaniem nad motywem postępowania Harry'ego, który ostrożnie ważył każde słowo skierowane do jej uszu. Powoli wypuściła powietrze z ust, ośmielając się na następne pytanie, wzniecające ogień napięcia w gabinecie. - A powinnam?
Charakterny temperament Carmen nie był niczym zaskakującym dla wiekowego nauczyciela, który nie powstrzymywał nagłej wesołości wywołanej bezpośrednim – i dość aroganckim – komentarzem na temat aurora. Uśmiech rozbawienia zniknął w półmroku zasłon, a dodatkowe pochylenie podbródka przeważyło o skutecznym ukryciu właściwych emocji. – Poniekąd chciał sprawdzić granice mojej cierpliwości, tak całkowicie nie można mieć mu za złe tego postępowania… – głos mężczyzny brzmiał nieco łagodniej niż wcześniejsze wypowiedzi, jednak słowa przeznaczone były dla niewidzialnego obserwatora niż dla w pełni materialnej uczennicy. Pewna doza zamyślenia spłynęła na rysy twarzy Harrego, który podnoszące dłoń do ust, przetarł palcami po szczecinie tuż nad górną wargą. Spojrzenie utkwione w podłogę zostało podniesione na niespokojną twarz ognistowłosej, jednak na próżno doszukiwać się jakichś znaczących przebłysków. Z równym zaangażowaniem należałoby patrzeć na mężczyznę w oczekiwaniu na jakiekolwiek wyjaśnienia, dzięki którym Carmen odzyskałaby chociaż namiastkę narastającej dezorientacji. - Tak, spędziłem noc w skrzydle szpitalnym. – Udzielając dość wyczerpującej odpowiedzi miał nadzieję uspokoić troskę przejawiającą się w słowach uczennicy, próbując powstrzymać napływ wyrzutów sumienia związanych z utrzymywaniem sieci misternie uplecionego kłamstwa. Obserwowanie drżącej na ciele dziewczyny skutecznie rozpraszało Harrego, który nie potrafił zaproponować jej żadnego sensownego wyjścia związanego z rozgrzaniem zmarzniętych członków. Nie mógł pozwolić sobie na zmianę pomieszczenia, ponieważ przedłużanie godziny szczerości zupełnie mijało się z celami mężczyzny. Cieniutki głosik w tyle głowy podpowiadał mu również, że Carmen przeciwstawi się temu pomysłowi i wyciśnie z niego brutalną prawdę w szorstkich słowach, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba. Dla uspokojenia dziewczyny posłał jej życzliwy uśmiech, chociaż niewiele on miał związanego z chwilową wesołością sprzed kilku chwil. Zanim skinął głową na potwierdzenie dość nieśmiałego przypuszczenia ze strony Carmen, dostrzegł w jej zachowaniu pewność siebie i gotowość na udźwignięcie koszmaru prawdy, związanego w bezpośredni sposób ze świadomością możliwych konsekwencji. – Nie posiadam różdżki, Carmen i w tym względzie upodabniam się do charłaków. Ze mną jest ta różnica, że magia jest dobrze znaną mi dziedziną, jednak w odmienny sposób niż czarodziejom – próbował załagodzić nadchodzącą katastrofę przydługimi tłumaczeniami, aż w końcu jednoznaczna odpowiedź dziewczyny pchnęła go do zakończenia jakichkolwiek podchodów. Może i uczennica nie osiągnęła dojrzałości rozumianej jako przekroczenie progu pełnoletniości, jednak uważał ją za równą sobie pod względem prawa do należytego szacunku i związanej z tym szczerości. Zbyt mocno cenił jej zdanie i osobę, aby powstrzymać gwałtowne zaprzeczenie poprzez energiczne kręcenie głową. – Cieszę się, że właśnie to powiedziałaś. – Krzyżując ręce na klatce piersiowej spojrzał na nią uważniej, z większą powagą wymalowaną na twarzy, widoczną dzięki promieniom słońca wpadającym do skromnego, opuszczonego gabinetu. – Carmen, jestem wampirem, zatrudnionym przez dyrektora Dumbledore’a, który wie o moim pochodzeniu – w końcu powiedział na głos najtrudniejsze słowa, oczekując przypływu ulgi lub chociażby upadku zmęczenia z barków. Nie nastąpiło jednak nic z wymienionych rzeczy, a bystre spojrzenie obserwowało uważnie reakcje Carmen, aby w porę przerwać atak paniki bądź gniewu. Zachowanie znacznego dystansu między ich ciałami odgrywało teraz niezwykle istotną rolę, a Harry nie mógł odrzucić poczucia satysfakcji, że zadbał chociaż w ten sposób o bezpieczeństwo uczennicy. Popełnił wystarczający błąd podczas rozmowy z panną Dunbar, wyjawiając prawdę siedząc naprzeciwko dziewczyny i wyniósł z tego naukę.
Podejrzewała, że Harry mógł z łatwością przełamać jej barierę rzekomej pewności, którą otoczyła się jak woalem, ukrywając niechlubny wpływ ich sekretnego spotkania. Nie walczyła z tym, co nieuniknione, mimo przerażenia, które z każdą sekundą przedłużającej się rozmowy wzrastało, by znaleźć ujście w momencie kulminacyjnym. Jej postawa, daleka od obrazu wystraszonej dziewczynki, ledwo przeciwstawiała się faktycznym uczuciom, wyłącznie przy pomocy niezwykle silnej woli, tak bardzo przydatnej w chwilach niebezpiecznie stresujących. Jedynie nie mogła powstrzymać zdradzającego ją dygotania, które profesor zapewne zauważył, winę przypisując chłodzie panującym w pomieszczeniu. Niewiele prawdy wiązałoby się z tym stwierdzeniem – owszem, dreszcz ujawnił się na skutek lodowatego zimna, jednak jego pochodzenia nie identyfikowała z atmosferą gabinetu. Chłód pochodził z jej wnętrza, jakby przygotowując ją na ujawnienie przerażającej prawdy. Skinąwszy głową dała do zrozumienia nauczycielowi, że została usatysfakcjonowana jego odpowiedzią. Obawiała się, że po niefortunnym spotkaniu z aurorem, rudowłosy mężczyzna skryje się w mroku własnego gabinetu, nie przyjmując pomocy od nikogo, ufając wyłącznie mocy medykamentów, pieczołowicie chowanych w drewnianych kredensach. Jej ulga trwała jedynie przez chwilę, krótkie westchnięcie, niespodziewanie przerwane przez jedno zdanie, które bestialsko zburzyło dotychczasowy, pozorny spokój. - Słucham? - odezwała się cicho, z zaskoczeniem wymalowanym na piegowatej twarzy. W pierwszej chwili nie zrozumiała przekazu, jaki niosła wypowiedź Miltona, zupełnie odrzucając wyraźny komunikat wyjawiający ciążące na mężczyźnie brzemię. Zaraz po nim pojawiło się niedowierzanie splecione warkoczem strachu, które zdominowały kłębiące się uczucia w dziewczynie, zwyciężając chęć zachowania wszelkiej logiki. Gdy sens gorzkich słów dotarł do niej, osunęła się na ziemię, głucho uderzając o brudną posadzkę. - Nie, nie, nie, nie. - kręciła głową, obejmując sylwetkę Miltona nieprzytomnym spojrzeniem - To niemożliwe. Proszę powiedz, że to nieprawda. - Zaniechała zwracania się do niego per pan, wchodząc na ścieżkę niedopuszczalnie bezpośrednią. Zakryła usta dłonią, gorączkowo wypatrując na obliczu profesora choć cząstki wskazującej na ohydne kłamstwo, które w tej chwili mogło stanowić dla niej wybawienie. Gdy spoglądając na oblicze profesora, w żaden sposób nie sugerującego podłego żartu, poczuła jak pęka od środka, nieudolnie chwytając rozerwane kawałki samej siebie. Czuła się oszukana. W najbardziej perfidny i okrutny sposób, jaki mogła sobie wyobrazić. Los ponownie z niej zakpił, powalając na ziemię tuż po tym, jak po raz kolejny udało jej się podnieść na nogi. Jakby więziona przekleństwem, najpierw przeżywając bezlitosną śmierć matki, później ból zadany przez własnego ojca, by teraz ponownie otrzymać cios w nadstawiony policzek od człowieka, któremu zaufała. - Jak mogłeś. - nie spuszczała pustego wzroku z mężczyzny, zaciskając zbielałe dłonie na podłodze - Przez cały ten czas... Byłeś tak blisko. - niewidzialna ręka niemiłosiernie ścisnęła ją za gardło - Choć wiedziałeś, że tak bardzo się ich boję. - błękit ukryty w tęczówkach zaszklił się wypuszczając z objęć pojedynczą łzę, która samotnie spłynęła po policzku - A teraz mi mówisz, że jesteś jednym z nich. - Nie zdawała sobie sprawy z chaotycznych słów jak w gorączce wypuszczanych przez odrętwiałe, malinowe wargi. Dla niej były one zbyt odległe, zbyt niejasne, jakby ich twórca znajdował się za taflą nieprzeniknionego jeziora. Zgubiła sens pozwalając zatopić się brutalnej fali bezsilności i frustracji, nie zważając czy słowa dotarły do uszu nauczyciela. Obraz gabinetu skrył się za mgłą, wzbudzając w rudowłosej nadzieję, że znajduje się w środku piekielnego snu, zastawionego niczym pułapka przez jej własny umysł. Koszmar jednak trwał dalej rozrywając na strzępy misternie budowaną więź między nią a Harrym, wystawiwszy na próbę sporo wykraczającą po za jej siły. - Ja już tak dłużej nie mogę - zdławiony głos wydobył się spod zakrytej dłońmi twarzy dziewczyny, pełen niekontrolowanej goryczy i rezygnacji - Nie potrafię. - Nie wiedziała do kogo kieruje swój niewymowny żal. Wyznanie Miltona było kolejną kroplą do przepełniającej się czary gorzkich doświadczeń, która okazała się tą ostateczną, chylącą ją ku niechybnemu upadkowi. Dusza rozdarła się na miliony kawałków, niby tafla zbitego zwierciadła, okrutnie raniąc niczym niezawinione serce. Chciała ponownie schować się za ciężką kurtyną obojętności, nie pozwalając rujnującym emocjom kierować nią już nigdy więcej. Cierpiała, a był to ból tak ogromny, że potrafiła jedynie siedzieć na zakurzonej podłodze gabinetu i ronić kolejne łzy, oddzielając się niewidzialnym murem od wampira. Dzisiejszego dnia słońce nie wzeszło. Świt został zastąpiony przez bezgwiezdną, obsydianową noc.
Krótkie słowo zabarwione dezorientacją zawisło nad dwójką rozmówców, z patetycznym uniesieniem ofiarując im drżenie nieświadomości i braku zrozumienia wypowiadanej tajemnicy. Jeszcze przez kilka ułamków sekund trwali nieruchomo w ciszy przepełnionej nadzieją, która lada moment zostanie zamordowana w najbardziej krwawych sposób. Cienki pomost zaufania drżał w posadach, aby runąć z cichym łoskotem pieszczotliwie drażniącym uszy. Mężczyzna utrzymywał zaplecione ręce na klatce piersiowej przez zaledwie sekundę, prostując ciało w momencie bezwładności nóg uczennicy – zanim jeszcze dźwięk oznajmił o bezpieczniejszym ułożeniu ciała, Harry zdążył powstrzymać odruch nadchodzącego upadku. Z lękiem wymalowanym na twarzy wyszedł jednak z cienia, pchnięty irracjonalną troską o zdrowie nastolatki, samoistnie narażając się na nieprzyjemny wpływ słońca palącego skórę tuż powyżej karku – w miejscu, gdzie żaden materiał nie zasłaniał nadwrażliwej skóry. Zachowanie przytomności Carmen była dla niego wybawieniem i udręką równocześnie, wbijającą w serce coraz boleśniejsze słowa zakończone obusiecznym ostrzem. Wiedział, że nie może pochwycić jej i przytrzymać w ramionach, chowając pragnienia głęboko poza zasłonę przyzwoitości i ostrożności należytej spłoszonemu zwierzęciu, zranionemu i walczącemu właśnie o przeżycie. Jasne spojrzenie Carmen wywlekało na wierzch jego okrutną duszę, dokładając wyrzutów sumienia niebagatelnie ciężkich w porównaniu do wcześniejszych odczuć. Próbował doszukiwać się zalążka strachu w młodych rysach twarzy, tak bardzo pragnąc wejść w utartą ścieżkę stereotypów i wzorów, do jakich przywykł przez wcześniejsze lata. Dopiero puste spojrzenie nastolatki uświadomiło mu, jak bardzo się myli, jak okropnie postąpił odbierając jej możliwość wyboru – narzucając prawdę w najmniej odpowiedni sposób dla drobnego, niedojrzałego jeszcze człowieka. I kiedy spoglądał w pozbawione nadziei oczęta, chłodna dłoń kobiety wsunęła się we wnętrze klatki piersiowej, aby zacisnąć bezlitośnie palce na zmaltretowanym sercu wampira. Zawroty głowy wróciły ze zdwojoną siłą, więc zatoczył chwiejnym krokiem ciało w tył, wpadając na parapet i uchwycił go dłońmi niczym tonący brzytwy. Nie słyszał Carmen. Nie słyszał słów wypowiadanych przez uczennicę, lecz spoglądał w oczy zmarłej przed dwudziestoma laty pielęgniarki. Dopiero teraz uświadomił sobie, że Carmen miała jej oczy. Czy były ze sobą spokrewnione? Może była siostrą babki? Harry panicznie próbował uczepić galimatiasu koligacji, aby tylko nie dopuścić do siebie innych myśli. Zakryte usta nastolatki nie pomagały jednak w żaden sposób powstrzymać łez, które próbowały znaleźć ujście, podkreślając analogiczne podobieństwa między dziewczynami. Podpuchnięte oczu pozostały jeszcze suche, chociaż serce krwawiło intensywnie. Nawet nie zdał sobie sprawy z tego, kiedy jego własne ciało odmówiło posłuszeństwa i wykonał dwa chwiejne kroki, wyciągając prawą rękę w stronę umęczonej nastolatki. Rdzawe brwi nadawały rysom twarzy kształt rozpaczy i goryczy świadomości. Przystanął podczas słów wwiercających się prosto w serce „ja już tak dłużej nie mogę” – wybrzmiewających podwójnym głosem, należącym do Carmen i kobiety ze snów. - Nie mogłem… nie mogłem nic zrobić… – Drżący baryton w najprostszy sposób odzwierciedlał poczucie winy niszczące Harrego od środka, kiedy klękał na podłodze i próbował odnaleźć rozwiązanie z dramatycznej sytuacji. Wnętrze zapomnianego gabinetu wypełniał zapach staroci, kurzu, popiołu i śmierci, która nieustannie kroczyła za ludźmi przeżywającymi okropieństwa wojny. – Nie zbliżyłabyś się… Nie zrozumiałabyś… – słowa skierowane do niewinnej dziewczyny należały do kogoś innego, uznanego za martwego i mężczyzna czuł zachodzącą w nim różnicę. W tej chwili znów stał się szczylem, gówniarzem, któremu dali w dłonie karabin i z dziecinną naiwnością upatrywał kolejnej wizyty w medycznym punkcie polowym. Herbert rozmawiał z drobną i smutną pielęgniarką, nie znając nawet jej nazwiska, a jedynym nośnikiem ich rozmowy stała się niewinna Carmen, nieświadoma okropieństwa, jakie przyjmuje rozmowa z nauczycielem. Zagoniona w kąt nie potrafiła zbudować pośpieszny mur obronny, kontratakować i zamordować z pełną świadomością resztki kajającego się przed nią mężczyzny. - Nie mogłem inaczej… – słowa brzmiały niczym westchnięcie, niosąc gorycz i żal niemalże namacalny, obejmujący dwójkę obcych sobie ludzi niczym woalem pogrzebowym. Zacisnąwszy jedną z dłoni w pięść podparł się na niej, aby pokonać dystans dzielący go do uczennicy i w stanowczym uścisku zakleszczył ręce na jej przedramionach. – Nie zaufałabyś mi, gdybyś wiedziała od początku. – Powtórzył z mocą otrzymaną od rozpaczy nakazującej bezzwłoczne naprawienie wyrządzonych szkód. W podświadomości przeczuwał nadchodzącą szarpaninę z uczennicą, dlatego najmniejszy mięsień na ciele był przygotowany na powstrzymanie jej. Inna sprawa, że zamierzał pozwolić na okładanie się pięściami, jeżeli tylko przyniosłoby to jakąkolwiek ulgę. Ze wszystkich marzeń jakie posiadał, pragnął objąć ją czule i zamknąć w ramionach, aby mogła usnąć i zapomnieć o nieszczęsnej rzeczywistości. Nie mógł podarować jej tego, czego potrzebowała – zapomnienia.