Temat: Cholerni, młodociani samobójcy Pią 14 Sie 2015, 02:58
Opis wspomnienia
Colleen i Feliks stają przed zadaniem uratowania życia chłopaka, który najwyraźniej postanowił opuścić ten świat. Bardzo mało czasu, bardzo dużo krwi i bardzo niedoświadczeni aurorzy w tle.
Osoby: Colleen Trent, Feliks Zolnerowich
Czas: listopad 1977
Miejsce: Rudera śmierciożerców pod Londynem
Tak, jakby nie mówiła sobie „nigdy więcej” już wystarczająco wiele razy. W teorii wszystko wyglądało na dopracowane – miała być eskortą medyczną dla grupy Aurorów – zwyczajna akcja ratunkowa. Dawno nie było okazji pracować w tak zwanym terenie, ale wydawało się, że nie będzie dla niej żadnego bezpośredniego zagrożenia. Martwy ratownik, to żaden ratownik, więc nawet, jeśli zakrawało to na najzwyczajniejsze w świecie trzęsienie portkami, musiała zadbać przede wszystkim o swoje bezpieczeństwo. Jak to zwykle w życiu bywa z planu zostały strzępy. Mętnie prezentowany obraz (w końcu „im mniej osób wie, tym większe bezpieczeństwo akcji, a to priorytet”) okazał się mieć, ku jej niezadowoleniu, istotny związek z klubem wielbicieli przemocy, który co tydzień dostarczał jej kolejnych pacjentów – nie, nie była im za to wdzięczna. Tym bardziej współczuła dzieciakowi, który stał się obiektem ich praktyk. Z każdą minutą to wszystko brzmiało coraz bardziej podejrzanie i niebezpiecznie. Szczerze mówiąc nie mogła zrozumieć, dlaczego nie poproszono o eskortę kogoś ze starszych kolegów i nie omieszkała zadać tego pytania, chociaż trudno było stwierdzić, czy odpowiedź bardziej ją zdziwiła, połechtała jej ego, czy zdenerwowała. Najwyraźniej to, że była: „- ...drętwa, oderwana od rzeczywistości i brutalna... - Brutalna?! Ja ci zaraz pokażę jak niedelikatna potrafię być. - AŁA, co ty robisz kobieto to bolało!” w zupełności nie przeszkadzało Hallowi, w podsunięciu jej kandydatury. Z drugiej strony, to równie dobrze mogła być forma zemsty. Według tego, co zostało przedstawione jako argumentacja, najwyraźniej miała zdolność do pracy „w trudnych warunkach z wymagającymi pacjentami”. Ledwo powstrzymała prychnięcie – jej dwoje najbardziej wymagających pacjentów cechowało się po prostu oślim uporem i radzenie sobie z nimi wymagało to bardziej cierpliwości i asertywności niż faktycznych zdolności. Im dalej w las tym więcej drzew i, zgodnie z rodzącymi się w niej od pewnej pory podejrzeniami, grupa Aurorów oznaczała dwójkę dzieciaków ledwie po szkole. Jeden z nich zwrócił się do Colleen per pani (swoją drogą tym razem była absolutnie pewna, że to sprawka Halla). Mimo to miała nadzieję, że wszystko przebiegnie relatywnie bezboleśnie. I faktycznie, nie było najgorzej. Do momentu, w którym została zupełnie sama, bez żadnej osłony, modląc się tylko, żeby nie oberwać zaklęciem w plecy, gdyby ktoś z drugiej strony mocy zdecydował się pojawić w drzwiach. Rozochoceni młodzieńcy pognali za Śmierciożercami, których nie powinno tutaj być i o ile doskonale rozumiała koncept wytrenowania do tego stopnia, że ruszanie za swoim partnerem do walki było wpojone w podświadomość, o tyle klęła na czym świat stoi. W końcu czasem trzeba najpierw potrzeć ze sobą te dwa neurony, które ostają się po niemałej ilości uderzania głową we wszystko co popadnie (bo żeby zostać Aurorem ewidentnie trzeba było mieć z nią coś nie tak), zanim ruszy się radośnie w pogoń za króliczkiem, jak pies gończy spuszczony ze smyczy. Przez to wszystko traciła cenny czas. Od drzwi czuła charakterystyczny, metaliczny zapach krwi, a mimo to zdrętwiała kiedy znalazła się w pomieszczeniu, bo nie na to była przygotowana. Chłopak leżał na boku, na podłodze, wciąż przywiązany do krzesła, ze spętanymi nadgarstkami i nogami. Posadzka była upstrzona czerwoną cieczą i o ile sam jej widok nie wpływał na nią w żaden sposób, to ogrom cierpienia, jakie musiał znieść dzieciak, żeby posunąć się do tak radykalnego czynu, sprawił, że na moment straciła kontakt z rzeczywistością. Nie była w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku, zupełnie jakby zapomniała języka w gębie. Na samą myśl przeszył ją lodowaty dreszcz, ale było już za późno i Aurorzy zniknęli, a ona została sama z tym całym chaosem. Potrzebowała kogoś, dodatkowej pary rąk. Nie mogła sobie w tym wypadku pozwolić na dekoncentrację – sytuacja wymagała od niej pełnego skupienia. Jedyna osoba, która przychodziła jej do głowy, była jednocześnie idealnym wyborem – wiedziała, że może mu zaufać w kwestii defensywy, a gdyby potrzebowała jakiejkolwiek asysty z medycznej strony, byłby w stanie wykonać jej polecenia sprawnie i bez zbędnych dyskusji. Nie tracąc ani chwili dłużej skupiła się na wspomnieniu. - Expecto Patronum! Obłok w mgnieniu oka uformował się w kształt zwierzęcia, które spojrzało na nią wyczekująco. - Feliks, potrzebuję cię natychmiast.
Ostatnio zmieniony przez Colleen Trent dnia Pią 14 Sie 2015, 04:59, w całości zmieniany 1 raz
Feliks Zolnerowich
Temat: Re: Cholerni, młodociani samobójcy Pią 14 Sie 2015, 02:59
Feliks miał bardzo, bardzo zły dzień, jakby cały świat zmówił się, by uprzykrzyć mu życie. Zaczęło się pozornie niewinnie – przebudzenie dźwiękami gonitwy Nadii za ptaszyskiem, które przyniosło pocztę. Nic nowego, bo wszystkie urzędy jak dotąd nie zdążyły się nauczyć, że sowy posyłane do szanownego pana Zolnerowicha wracały jakieś zmierzwione. I z przerażeniem w wielkich oczach. A kotka mimo przeganiania oraz wykładów mówionych grobowym, nieprzyjemnym głosem wciąż miała się dobrze, wychodząc na tej sytuacji najlepiej. Później trzeba było tylko wydłubać z trudem zdobyte pióra zza zakamara pod łóżkiem, gdzie chowała swoje skarby. Gdy wyszedł z domu, przechodząc żwawo całą długość Śmiertelnego Nokturnu, dostał prosto w łeb kawałem śmierdzącego, zielonkawego mięsa. Prawdopodobnie smoczego sądząc po kwaśnym swądzie zdolnym w odpowiednim natężeniu doprowadzić do odpadnięcia nosa. Skąd się wzięło i kto pokusił się o ten wysoce górnolotny żart, Rosjanin nie miał czasu sprawdzić. Klnąc kwieciście pod nosem w ojczystym języku, wyciągnął z kieszeni płaszcza różdżkę oraz papierośnicę z herbem Durmstrangu. Kawałek magicznego, świerkowego kijka najpierw skierował w stronę połaci mięsa, zgrabnie łącząc na nim trzy wredne klątwy – dwie dla dowcipnisia, jedną dla kogoś, kto pokusi się o ich zdjęcie. W trakcie gdy ścierwo podskoczyło i napędzane magią odfrunęło ku właścicielowi, Feliks wsunął papierosa w usta, przytrzymał końcówkę zębami, po czym odpalił go końcem różdżki. Ledwie zdążył zaciągnąć się dymem, kiedy w powietrzu dało się słyszeć donośne PLASK, PLASK, PLASK, dźwięk mięsa tłuczącego w zakuty łeb, któremu akompaniował męski wrzask. Męski to może zbyt wiele powiedziane - sądząc po wysokości dźwięku dowcipniś mógł mieć najwyżej kilkanaście lat, względnie przytrafiła mu się kastracja. Czarodziej miał nadzieję, że to drugie, najlepiej z użyciem wyjątkowo tępego narzędzia. A potem ten bank. Zolnerowich lubił swoją pracę, gorzej z przełożonymi – wredne, wścibskie stworzenia, którym wydawało się, że sypiąc galeonami zyskują prawa do czegoś więcej niż jego czas oraz umiejętności. Sprawdź to, odczaruj tamto, przeklnij siamto, a najlepiej to się rozdwój, nie pij, nie śpij, nie zużywaj tlenu. Gdy więc piąty tego dnia goblin wparował do niewielkiego gabinetu wykutego w skale, gdzie zwykle pracował Feliks, mężczyzna tylko strzelił mu zaklęciem pod nogi, a przekleństwa po goblidegucku skwitował gestem powszechnie uważanym za obraźliwy. Być może przesadził, być może pod koniec dnia otrzyma wymówienie. Jakoś nie potrafił znaleźć w sobie choć strzępa niezagospodarowanych nerwów, by przejąć się taką możliwością. Czasem cisza to najgorszy kompan, jakiego można mieć. Sprawia, że twoje myśli przepływają swobodniej, w kierunkach na jakie normalnie byś im nie pozwolił. Cisza dusi, bo choć pozwala ci usłyszeć twój prawdziwy głos, to co siedzi tam, gdzie nie pozwalasz zajrzeć nikomu, przygniata ogromem tej wiedzy. Zalewa nią płuca, ściska głowę, paraliżuje członki. Przesuwając w ustach kolejnego tego dnia papierosa i przyglądając się lewitującemu nad różdżką naszyjnikowi, który ostatniemu właścicielowi urwał ręce, czarodziej powoli dochodził do wniosku, że upierdliwa obecność goblinów może nie była taka zła. Między jego krzaczastymi brwiami pojawiła się brzydka zmarszczka znużenia, dłoń trzymająca różdżkę zatoczyła delikatne koło, zostawiając w powietrzu srebrną, rozedrganą linię. Cisza, szczególnie w dni takie jak te, wskazywała prostą drogę ku melancholii oraz kieliszkowi wódki. Całe szczęście, że Feliks miał swoje łamigłówki, bo jak sądził, już dawno zapiłby się na śmierć rozpamiętując to, co było. W prawdopodobnej scenerii przypadkowego, względnie uroczego rowu. Świetlisty ślad napęczniał i zadrżał pod wpływem zaklęcia, zwijając jak wąż. Kupka popiołu samoistnie spadła z końca papierosa, naszyjnik zawibrował. Wszystko skończyło się szybko oraz niezbyt widowiskowo, gdy przeciwzaklęcie oplotło artefakt, neutralizując niezdarnie rzuconą klątwę. Bez fajerwerków i fanfarów. Wiadomość przyniesiona przez patronusa stanowiła coś nowego, ciekawą zmienną w szarym, powtarzalnym równaniu codzienności. Szkoda tylko, że jej treść wypowiedziana głosem młodej kobiety, za którą Feliks prawdopodobnie dałby się pokroić, zjeżyła mu włosy na karku, w dół kręgosłupa posyłając lodowaty dreszcz. - Psiakrew – syknął tylko, chwytając płaszcz i w pośpiechu pędząc ku górnym piętrom banku. Kto to wymyślił, że z podziemi nie można się teleportować? W sytuacji wyraźnie kryzysowej, oznaczonej jako kryptonim: Parchaty Hipogryf, nie było czasu na takie pierdoły jak wydostanie się z ciągnącego się głęboko pod ziemią gmachu. Colleen Trent, młoda uzdrowicielka o siarczym charakterku i nieskończonej cierpliwości do jego marudzenia, zdobyła i zagarnęła sporą część feliksowego serca. Właściwie była to część tak wielka, że czarodziej miał pewne trudności z przypomnienie sobie, jak funkcjonował, zanim ją poznał. Wstyd się przyznawać, ale po cichu, nie mówiąc o niczym nikomu, traktował ją trochę jak córkę, której nigdy nie miał. Bliskie kontakty wiązały się z pewnymi przywilejami – brak kolejki przy opatrywaniu powypadkowych ran czy tajny system oznaczania ważności pewnych wiadomości, opracowany na podstawie nazw przybytków, w których Zolnerowich wdał się w bójki. Nie żeby odnajdywał wybitną przyjemność w obijaniu komuś twarzy czy transmutowaniu mu uszu w imbryki, ale czasem mężczyzna nie ma innego wyboru. Testosteron zakropiony alkoholem nie szepcze subtelnie do ucha, on łapie za kierownicę i z wrzaskiem posyła w paszczę rogogona. Teleportując się za progiem banku pod wskazane współrzędne, Feliks trzymał różdżkę w dłoni, gotów urywać łby oraz inne członki, gdyby właśnie tego wymagało bezpieczeństwo Colleen. Nie bez powodu znalazła się na tym krańcu wszechświata i nie bez powodu wezwała właśnie jego, używając odpowiednich słów, by podkreślić priorytet wiadomości. Przysuwając się do ściany i nasłuchując, niewerbalnie rzucił zaklęcie mające pokazać, ile osób znajdowało się w najbliższym otoczeniu. Tylko dwie, a cicho jak w grobie. Co do cholery...? - Cole? – rzucił, podnosząc głos, gotów do odparcia ewentualnego ataku. Zdradził w końcu mniej lub bardziej swoje położenie.
Gość
Temat: Re: Cholerni, młodociani samobójcy Pią 14 Sie 2015, 08:34
Rozpoczęła od odseparowania dzieciaka od mebla jednym ruchem różdżki posyłając więzy w nicość, jednocześnie w tym samym czasie przykładając dwa palce do szyi chłopaka, szukając pulsu. Im więcej rzeczy była w stanie zrobić w jednej chwili, tym bardziej prawdopodobne było, że będzie w stanie doprowadzić smarkacza do stanu używalności. W tej profesji nigdy nie było sobie można pozwolić na marnowanie czasu. Odetchnęła z ulgą, kiedy go wyczuła słabą pulsację tętnicy - wciąż było o co walczyć. Ułożyła go na boku, dziękując wszystkim bóstwom jakie sprawowały nad nim pieczę, bo dzięki temu, że upadł w taki, a nie inny sposób nie zadławił się własną krwią, ani wymiotami, które mogłaby wywołać. Lata praktyki niejako uodporniły ją na pewne wydarzenia, ale to nie oznaczało, że nie cieszyła się z możliwości uniknięcia wtykania palców w gardło obcej osobie tylko po to, żeby wymusić odruch wymiotny. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem na samą myśl. Musiała jakoś poradzić sobie z odchyleniem jego głowy tak, żeby zniwelować ewentualny blok przepływu powietrza i klęła na czym świat stoi nie mogąc wypuścić różdżki z ręki. Feliks osobiście przetrzepałby jej skórę, gdyby tylko o tym pomyślała. Pochyliła się nad dzieciakiem nasłuchując czy w ogóle oddycha, kilka sekund w ciszy i usłyszała znajomy głos. Fala ulgi jaką poczuła pozwoliła jej uświadomić sobie jak bardzo była tym wszystkim zestresowana. To zdecydowanie nie był typ sytuacji, z którą chciała sobie radzić, a w tym wypadku była do tego zmuszona. - Czysto! - zawołała, nie odrywając wzroku od warg chłopaka, które zaczynały sinieć pod warstwą czerwonej cieczy, która je pokrywała. Oczywiście, krwią się nie udławił, ale ją stracił, a biorąc pod uwagę, wątpliwą troskę Śmierciożerców o dostarczenie chłopakowi odpowiedniej ilości płynów był też odwodniony. Na szczęście Felix był obok, więc mogła wreszcie skupić całą swoją energię na pacjencie. Czasami nienawidziła nastolatków z całych sił, zwłaszcza, kiedy wpadali jej pod różdżkę w Ambulatorium z powodu kryzysu egzystencjalnego, jak zazwyczaj nazywała serię zdarzeń następujących po niewątpliwej tragedii jaką było zawalenie egzaminu/szlaban/publiczne zerwanie/ośmieszenie, do wyboru do koloru. Później zazwyczaj mieli ogromne pretensje do całego świata, a już zupełnie nie rozumieli dlaczego chciała się ich jak najszybciej pozbyć, żeby zwolnić miejsca, dla osób z prawdziwymi problemami. Tak, prawdziwymi problemami, czego nie obawiała się mówić na głos w związku z tym nie cieszyła się szczególnie dobrą sławą wśród dramatyzujących podlotków. Miała szczerą nadzieję, że ten dzieciak nie podpadał pod żadną z tych kategorii, bo nie dość, że do tej pory był najcięższym przypadkiem z jakim musiała się zmierzyć w pojedynkę w dodatku w terenie, to teraz miał jeszcze czelność wpadać we wstrząs. - Jeśli mi potem chociaż słówko piśnie, albo krzywo spojrzy to go osobiście uduszę - warknęła nie patrząc na Felixa, chociaż była w stanie wyobrazić sobie jego uniesione w górę brwi. Nawet przy nim nie traciła opanowania, ale w tym tygodniu brakowało jeszcze tylko, żeby Sophia znalazła się z jakiegoś powodu w szpitalu i Colleen nie zważając na nic powędrowałaby do salonu urody rzucić na włosy trwałe zaklęcie farbujące czy coś w tym typie. Tylko czekała aż siwe włosy zaczną się pojawiać na jej łepetynie kępkami.
Poleciła Zolnerowichowi znalezienie czegoś, na czym mogliby chłopaka przetransportować w czasie, kiedy siłą wlewała mu w gardło mieszankę Eliksiru Wzmacniającego i coś na uzupełnienie utraconej krwi i płynów. Kiedy usłyszała głośny huk czegoś ciężkiego uderzającego o podłogę nawet nie podniosła wzroku. Feliks wiedział co robi. Upewniła się, że chłopak nie krwawi, przewiązała cienkim kawałkiem bandaża jego głowę w taki sposób, by jego usta pozostały otwarte i kolejny raz sprawdziła puls na nadgarstku i szyi. Wciąż nie był stabilny, ale zdawała sobie sprawę, że nie może w tych warunkach zrobić już nic innego. Spakowała język do naczynia, które następnie wsadziła do drugiego, większego, wypełnionego lodem. Nie miało to zbytniego znaczenia w tym świecie, ale i tak zamierzała spróbować. Kto magomedykowi zabroni? Spojrzała na Feliksa i uśmiechnęła się widząc na czym mieli przetransportować dzieciaka - jak zwykle mogła liczyć na łamacza klątw. - Drzwi? Idealnie, akurat na wyjście.
Feliks Zolnerowich
Temat: Re: Cholerni, młodociani samobójcy Sob 12 Wrz 2015, 21:59
Sytuacje kryzysowe tego typu, w pewien pokrętny sposób przypominały Zolnerowichowi Syberię. Dziką, bezwzględną Syberię, krainę dzieciństwa gotową zabić cię na tysiące sposobów. Z perspektywy czasu Rosjanin wychodził z założenia, że twardy wychów na jej zimnych terenach pełnych niebezpieczeństw w najmniej oczekiwanych postaciach, wypuszczał na świat ludzi gotowych poradzić sobie ze wszystkim. Od najmłodszych lat zmuszeni, by szybko łączyć fakty, pozwalać popychać się ku ekstremom i po prostu żyć w tym miejscu zapomnianym przez resztę cywilizacji, stawali się odrębnym typem człowieka. Twardym i nieustępliwym jak żelazo, zaradnym oraz skutecznym drapieżnikiem. Choćby sytuacja jawiła się jako fatalna, katastroficzna czy jakkolwiek chcieć ją nazywać, by zabrzmiało to groźnie, Feliks zwyczajnie nie tracił głowy. Nic nie hamowało przepływu myśli, stres nie paraliżował członków, a uwalniana adrenalina wręcz dodatkowo zwiększała jego przydatność. Tak było też teraz – rzucone naprędce niewerbalne Homenum Revelio upewniło czarodzieja, co do ilości osób w pomieszczeniu, a głos Colleen dodatkowo zachęcił, by wyłonił się zza winkla. Krew, wnętrzności i inne tego typu atrakcje zwykle raczej nie wzruszały pana Zolnerowicha, ale widok rodem z rzeźni, jaki prezentowało pomieszczenie, w którym uzdrowicielka pochylała się nad jakimś chłopakiem, wyrwał z gardła mężczyzny siarczyste, rosyjskie przekleństwo. Wywarczana uwaga panny Trent istotnie spowodowała, że krzaczaste, feliksowe brwi podjechały nieco do góry. Jego uwadze nie umknął kawałek mięsa leżący w kałuży krwi, toteż właściwie bez zastanowienia odparował z pewnym przekąsem: - Z ozorem walającym się po podłodze ciężko mu będzie protestować. Wysłany na misję znalezienia czegoś, co mogłoby posłużyć za tymczasowe nosze, mężczyzna póki co nie zadawał pytań o szczegóły: kim był ten dzieciak, co tu robił i dlaczego na wszystkie wściekłe rogogony, Colleen była tutaj sama jak palec? Teraz już oczywiście nie, ale wcześniej. Podchodząc do drzwi, które luźno trzymały się w zawiasach, Feliks naparł na nie ramieniem raz, a potem drugi z większym impetem. Kawał drewna oderwał się od framugi, z donośnym rąbnięciem uderzając w podłogę. Huk poniósł się echem po ruderze, ale biorąc pod uwagę, że nikogo w niej nie było poza ich uroczą trójką, łamacz klątw niespecjalnie się tym przejmował. Wylewitowanie wyrwanych drzwi bliżej rannego chłopaka nie stanowiło trudnego zadania – pan Zolnerowich musiał głównie uważać na to, żeby nie poślizgnąć się na plamach krwi, gdy sterował wielką połacią drewna. - Prawda? Choć tym razem to nie panie przodem – rzucił, stając przy nogach pacjenta, którego sprawne dłonie Colleen zaczęły już doprowadzać do względnego porządku. - Przekładamy ręcznie, czy będziesz go lewitować? I gdzie potem, do Munga? – zadał krótkie, rzeczowe pytania. Jedyne, które faktycznie miały w tym momencie znaczenie.
Gość
Temat: Re: Cholerni, młodociani samobójcy Nie 13 Wrz 2015, 23:07
Marzyła o chwili spokoju. Poproszona o opisanie wnętrza swojego mieszkania zapewne zatrzymałaby się na słowie łóżko i to bez szczegółów typu kolor narzuty czy ilość poduszek. Zupełnie nieistotne, kiedy widujesz je co kilka dni na marne trzy godziny, a sterta ubrań na podłodze rośnie w zastraszającym tempie i nie masz nawet siły się frustrować z powodu bałaganu zanim zapadasz w sen. Kobieta pracująca! Miała za swoje, chociaż jeśli miała być szczera to obecna sytuacja była po za zasięgiem jej kontroli. W szpitalu działy się rzeczy co najmniej niepokojące i pracowała zdecydowanie więcej niż powinna, bo wciąż brakowało rąk. Służba zdrowia wszędzie była taka sama - niezwykle wydajna. A mówili, że po stażu będzie z górki... Jej szczęście - i to dosłownie - Feliks był absolutnie niezawodny i idealnie dostosowywał się do sytuacji. Lata treningu, dyscypliny, za które dziękowała Merlinowi, bo sama zapewne już straciłaby głowę. Martwy ratownik, to żaden ratownik, a z Zolnerowichem osłaniającym jej plecy nie musiała się martwić o takie mało fortunne zakończenie. Obecność łamacza klątw działała na nią uspokajająco i pozwalała skupić się na tym, co było istotne, czyli w tym momencie dostarczeniem dzieciaka w bezpieczne miejsce i zachowaniem go przy życiu do momentu, w którym będzie uzbrojona we wszystko co jej potrzebne. Uśmiechnęła się słysząc komentarz starszego czarodzieja i była jednocześnie absolutnie pewna, że jej sumienie nie da jej później spokoju. Naśmiewanie się z nieprzytomnego dzieciaka w stanie zagrożenia życia, bardzo ładnie Collee. Niemniej jednak sarkazm jako mechanizm obronny zawsze świetnie się u niej sprawdzał, więc nauczyła się z tym żyć, każdy miał jakąś ciemną stronę. - Zawsze może trochę pojęczeć, a to też denerwuje. Nie zastanawiała się ani chwili nad pytaniami, bo zdążyła przemyśleć plan akcji już chwilę temu, także bez wahania rzuciła Vingardium Leviosa, jednocześnie transportując dzieciaka i wyjaśniając, co zamierzała zrobić. - Lewitacja w tym stanie już mu zupełnie nie zaszkodzi. Potrzebujemy dostać się na parter, Urazy Przedmiotowe. Chcę go jeszcze przywiązać bandażami do drewna, żeby nam się przypadkiem nie poruszył przy teleportacji. Jesteś w stanie przejąć pałeczkę jeśli chodzi o łączną? Wolałabym móc monitorować jego stan i utrzymać głowę nieruchomo. Z pomocą łamacza przewiązała tors i nogi chłopaka do drewna, przytwierdzając wcześniej ręce do boków. Wszystko musiało się odbywać w miarę szybko, bo czas był na wagę złota, nie tylko ze względu na pogarszające się z każdą minutą rokowanie chłopaka, ale i niepewną sytuację na miejscu. Skóra aż ją swędziała, nie mogła się doczekać, by się stąd wynieść. - Kiedy dotrzemy do Munga trzeba będzie się skontaktować z Hogwartem. To może być ten zaginiony uczeń.