|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Dwayne Morison
| Temat: Re: Sadzawka Wto 24 Mar 2015, 19:02 | |
| Dotychczas nie zdawał sobie sprawy z zaangażowania Jolene, która była obecna w jego życiu przez blisko połowę przeżytych lat. Oczywiście słuchał jej bzdur odnoszących się do teorii bratnich dusz, przytakując tylko po to, aby jej nie urazić – teraz dostrzegał ziarno prawdy w tych wszystkich kłamstwach wciskanych naiwnym nastolatkom spragnionym wielkich wydarzeń w monotonii świata. Wielokrotnie przekonywał się o lojalności i solidarności przyjaciół, chociaż nie nadeszła tak tragiczna chwila jak ta, która właśnie się spełniała – wiedział na kogo może liczyć w chwilach zwątpienia, przez cały czas mając przekonanie, że niczego nie będzie sprawdzać. Los nigdy nie był dla niego litościwy, ale nie należał do osób łatwo oddających pałeczkę instancjom wyższym, walcząc o własną godność i bezpieczeństwo najbliższych. Obserwacja zapłakanej twarzy Dżi Aj Dżo było śmiertelnym ciosem w najczulsze miejsce między przedsionkami serca, a wewnętrzny krwotok rozprzestrzeniał się po wszystkich żyłach w ciele bezsilnego Dwayne’a. Ciepła faktura pod opuszkami palców była hipnotyzująca i zanim się spostrzegł, przeniósł drugą dłoń na zaróżowiony policzek przyjaciółki, odgarniając tym gestem potargane we wszystkie strony włosy. Potrzebował wsparcia przez czternaście lat świadomej pamięci, nie uzyskując aprobaty ojca w najmniejszym chociaż geście, a teraz dostrzegał bolesne wspomnienia odciskające ślad na przesiąkniętej smutkiem twarzy. Coraz słabiej próbował zetrzeć tych kilka marnych łez, uświadamiając sobie jak niewielki wpływ na natychmiastową poprawę samopoczucia przyjaciółki, który – mylnie – uważał za najlepszy sposób odciągnięcia myśli od pogrzebu. Mieli całe popołudnie i wieczór na naprawę samopoczucia, a uroczystość miała rozpocząć się dopiero jutro. Morison wzdrygnął się zniesmaczony własnymi myślami, wciąż chłonąc ciepło roztoczone wokół jego barków ramiona przyjaciółki i przyjemną świadomość odmienności płci, dzięki którym bez skrępowania mógł korzystać z oferowanej bliskości. Niedopowiedziana obietnica spłynęła na jego serce niczym ciepłe mleko podczas mroźnego poranka i rozżarzyła ledwo tlący się płomyczek nadziei utrzymujący Dwayne’a na krawędzi bezdennej rozpaczy. Zatrzymał dłonie dopiero po chwili, kiedy zdał sobie sprawę z dodatkowego ciężaru na własnych i złapał się każdego słowa wypowiadanego miękkimi wargami dziewczyny. – S-są, one niszczą, Jo-oe, zaw-wsze niszczyły i będą to ro-obić, obojętnie ja-ak będę się sta-arać. Zawsze-e tak było-o, dlacze-ego miałoby być inaczej? – Nie wiedział, że mówi zagadkami aż do momentu kiedy dostrzegł uciekające spojrzenie Jolene. Odsunął nieznacznie głowę, aby przyjrzeć się jej zapłakanej twarzy i skupić na słowach uporczywie hałasujących w myślach. Otworzył spękane usta, aby wydobyć na światło dzienne skrywany latami ból niesprawiedliwości, aby wyżalić się przed Joe i przez kilka minut zasłużyć na czuły gest ze strony jakiekolwiek dziewczyny, nawet jeśli kierowany litością, aby zdobyć się na odwagę i przełamać wewnętrzny opór przed niepewnością. Czas stanął w miejscu kiedy uprzedziła go swoim wyznaniem tak lekkim jak jesienny wiatr poruszający ich ubraniami i wzbudzającymi miarodajny chłód w rozpalonych emocjami ciałach, czyniąc tak samo wiele szkód. Zebrane fale gniewu natknęły się na niezmąconą przestrzeń rozpościeraną przez Jolene, nie pozwalając im dotrzeć do falochronu i rozbić się na skarpie – jeszcze nie dziś, nie teraz, nie przy niej. Baczne spojrzenie nie uciekało od konfrontacji ze spokojem płynącym od dziewczyny, a Dwayne bezwiednie i na ślepo podążał za swoją przewodniczką ufając jej bezgranicznie. Ogromny kasztan w gardle przestał tak dotkliwie przeszkadzać, ale przebłysk nagłej suchości w gardle był bardziej niepokojący niż wcześniej. Zamknął oczy zanim go zdradziły, rozluźniając spięte mięśnie ramion, aby uwolnić policzki Jolene od nadmiernego ciepła, którego być może sobie nie życzyła – ale nie miała odwagi zaprotestować. Otworzył je dopiero po chwili, czując zmianę pozycji i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć bądź zrobić, bez słowa wyjaśnienia otrzymał bezinteresowny gest na jaki przecież nie zasłużył przez ostatnie tygodnie złego traktowania przyjaciółki. Korzystając z chwili wsunął ręce pod jej ramiona i objął ją z równą mocą, odbierając na kilka sekund dechu w piersiach (przy drobnym strzyknięciu jakiejś kości czy ścięgna zrozumiał, że nie może przytulić jej ze wszystkich sił, bo może zrobić krzywdę). - On zawsze miał mnie za niedołęgę, nieuka, idiotę i rozwydrzone dziecko, które nosi wadliwe geny. Nawet nie rozumiał ocen z SUMów, matka chociaż udawała, że się cieszy. Mówił, że magia to tylko kuglarskie sztuczki i to zajęcie w sam raz dla mnie, bo niczego w życiu nie osiągnę. – Zdecydowanie łatwiej było mu mówić szeptem do pustej przestrzeni przed sobą kiedy w objęciach trzymał żywy dowód swego życia. Duży, trochę niewymiarowy, ale pachnący wodorostami ze stawu i … jego. – Kiedy jeszcze się nie znaliśmy lał mnie pasem jak przynosiłem dwóję ze szkoły, z przekonaniem że wybije mi z głowy głupoty. Potem zaczął mnie po prostu ignorować, co było jeszcze gorsze. Po pół roku nie wytrzymałem i usłyszałem, że nie powinienem nosić jego nazwiska, że nie jestem wystarczająco dobry na nie i nie zasłużyłem. Naprawdę się starałem, Joe, aby go zadowolić. Przez kilka lat nosiłem garnitury na święta, jak sobie życzył – niechęć starszego Morisona do garniturów i mundurków była szeroko znana w Hogwarcie, dlatego zasługiwała na oddzielne podkreślenie - ale on nawet tego nie zauważył wychwalając analityczny umysł Collina i przepowiadając mu wielką karierę. Kiedyś przyniosłem szóstkę z włefu i skrytykował, że nadaję się tylko do fizycznej pracy, bo z takim tępym mózgiem tylko do tego się nadaję. – Dwayne wpadł w pusty monolog nacechowany emocjonalną złością i rozpaczą, która nie była wycelowana w wiadomość o śmierci ojca, ale o czymś, czego chłopak jeszcze nie rozumiał. Przesunął głowę, aby zerknąć na Joe, jednak stchórzył i zatopił twarz w rozwianych włosach, próbując powstrzymać cisnący się na język potok słów. – Kiedy się rozwodzili, matka płakała całymi dniami i udawała, że wszystko jest w porządku. On nawet nie próbował niczego ukrywać, oskarżał ją i wrzeszczał, zarzucając kłamstwa. Obiecałem sobie, że nigdy żadna dziewczyna nie będzie przy mnie płakać i poruszę całą ziemią jeśli będzie trzeba, aby powstrzymać łzy. Tak naprawdę boję się, Joe, boję się i boję się przyznać to przed samym sobą. Tak, powiedziałem to i wcale nie czuję ulgi. – Ostatnie słowa wypowiadał niczym z karabinu maszynowego, zapętlając się we własnych myślach: - Czuje się jak balon, z którego spuszczono powietrze i zdeptano. Rozdziera mnie wściekłość, że nigdy nie postawiłem się jawnie ojcu i nie wygarnąłem mu wszystkiego, że miał rację i jestem niegodziwym synem, skoro nie smuci mnie wiadomość o jego śmierci, ale jestem zazdrosny o to, że Collinem zajmą się wszyscy i stwierdzą, że po Dwayne’ie to spłynęło jak po maśle i dorosły jest za moment, to sobie poradzi. Sam. Bo przecież zawsze radził sobie sam. To cholernie niesprawiedliwe. - Na zakończenie jęknąłdokładnie tak, jakby znów przechodził mutację. |
| | | Jolene Dunbar
| Temat: Re: Sadzawka Wto 24 Mar 2015, 19:02 | |
| Z całego serca starała się dać powody otoczeniu, aby ją kochało. Łaknęła drugiego człowieka, choć miała już większość świata w jednej osobie. Dwóch, trzech. Najbliższych osób, bez których jej życie uległoby złamaniu. Źle ulokowała uczucia - w stażyście, który nie chciał jej ranić, a uprzejmie odizolować ją od siebie. W dormitorium Puchonów również została odtrącona. To gorzkie uczucie, złe. Niszczące od środka, aJoe była tego przykładem. Zabrakło w niej dziecięcej spontaniczności. Dwayne otworzył jej oczy, że są ważniejsze sprawy niż poranione dwukrotnie serce. On kogoś utracił. Kogoś ważnego w swoim życiu i cierpiał. Widziała przez chwilę błyszczące łzy na jego policzkach zanim usiadła obok na dachu. Dał jej szansę zapomnieć o sobie i przypomnieć jemu jak bardzo jest wartościowym człowiekiem. Jak bardzo go potrzebuje. To oni byli takim heroicznym przypadkiem nazywanym pięknymi słowami - między nimi istniała swoista więź, niewytłumaczalna ani magią ani logiką. To był największy skarb na świecie. Wystarczyło jedno porwanie z biblioteki, a jej osobiste problemy zeszły na dalszy plan. Skoncentrowała się na przyjacielu, zdumiona odbierając jego uczucia z niecodzienną intensywnością. Panikowała, bo pierwszy raz od dziesięciu lat zrozumiała, że mogłaby go stracić. - N-nie. Nie są. Dwayne, co ty mówisz? - szepnęła i schyliła głowę, aby dojrzeć brązowych oczu. - Mogą być piękne i dowodem szczęścia. Nie mów tak. Są potrzebne, tobie też. I takie i takie. To tak jak oddychanie i bicie serca. Musi być, bo to pomaga. - gorliwie próbowała go przekonać do swojej racji, odnajdując w płaczu sposób na oczyszczenie ciała z negatywnych emocji. Przeraził ją swoimi słowami. Z początku przypisywała jego lęk przed łzami do typowo chłopięcej reakcji - żaden samiec na tym świecie nie lubił rozklejonej baby. Teraz dowiedziała się, że kryło się za tym coś więcej. Coś okrutniejszego, co wywoływało bolesne skurcze serca. Przez chwilę zacisnęła mocniej palce na jego knykciach, martwiąc się od jak dawna kieruje się takim rozumowaniem. Łzy nie niszczą... Zapragnęła zapłakać, aby wylać z siebie bezdenny smutek. Powstrzymała się. Pamiętała wyraźnie błysk przerażenia w jego oczach i mało delikatne pozbywanie się łez z jej policzków. Nie przeszkadzały jej długie kończyny Dwayne'a. Uradował ją, odtulając równie mocno, jeśli nie bardziej. To nic, że przez chwilę nie mogła zaczerpnąć tchu. Cieszyła się, bardzo. Mogła poświęcić na to kilka małych kostek i ścięgien bez zająknięcia. Przytuliła policzek do jego ramienia, nie rozważając ani chwili protestu i odsunięcia się. Dwayne musiał wiedzieć i czuć, że nie siedzi tutaj sam. Samotność jest złem, dotkliwym i niszczącym złem. Paradoksalnie i on zsyłał na nią spokój choćby swoim zapachem. Tworzył miłą mieszankę skoszonej niedawno mokrej trawy i wody ze stawu. Objęła jego łopatki i trzymała przy sobie, wybaczając mu ostatnie trudne tygodnie. Nigdy nie dowie się o nieprzespanych nocach, o zmartwieniu Wandy, Artiego, Fhancisa, Laurel i paru innych, kochanych osób. To nie jego wina, że cierpiała. On niczemu nie był winien. Zasługiwał na jak najwięcej ciepła, nie dziecięcego, a dojrzałego i namacalnego. Uciszyła wszystkie myśli. Dwayne mówił. Serce omal nie wyskoczyło z piersi. To, co słyszała czuła w każdym zakamarku serca. Zapragnęła krzyczeć głośno "Nie!". Z każdym jego słowem coraz bardziej się trzęsła, chciała protestować, głośno wykrzyczeć, żeby nie wierzył w te bzdury. Jej serce ułamało się na kolejną część. Miły Maks Morison... uroczy, choć surowy staruszek. Ten obraz runął odsłaniając postać nieczułego ojca katującego swego syna brakiem akceptacji. Joe gwałtownie zsunęła rękę z łopatek przyjaciela, wsuwając ją pomiędzy ich ciała, aby położyć zimne palce na swoim sercu. Aua, bolało. Piekło, gorzej niż niedawno nadwyrężony łokieć. W jaki sposób miała nie płakać? Zatrzęsła się i mocniej przytuliła Dwayne'a, nie będąc w stanie przerwać jego słów pełnych bólu. Od lat skrywanego przed nią i przed światem bólu. Poruszyła bezgłośnie ustami chcąc coś zrobić, wykazać się błyskotliwą poradą, babskim sposobem na radzenie sobie ze złamanym sercem, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Wbiła palce w jego ramię, czując w sobie narastającą złość wobec Maksa, którego bardzo lubiła. Jak śmiał tak mówić swemu synowi? Kłamać w żywe oczy i więzić go w obłudnym świecie? Podciął mu skrzydła już dawno temu... własny ojciec... - To nieprawda, dobrze o tym wiesz. P-przepraszam. Ja p-przepraszam, nie wierzę. - starała się, naprawdę. Zaciskała mocno usta, zęby, zwinęła palce w pięści, ale nic nie potrafiło powstrzymać fali łez i szlochu wydobywającego się z ściśniętego gardła. Przed chwilą jej powiedział, że boi się łez, nie chce ich, nienawidzi, a ona nie potrafiła się do tego dostosować. Nie pokazywała mu twarzy, mocno trzymała go tak, jak kucali i używając całej swojej siły siedemnastoletniego ciała, nie pozwalała Dwayne'owi dotknąć swojej twarzy i zobaczyć łez. Zawsze starała się go chronić, nawet przy takiej błahostce. - To kłamstwo. Nieprawda. Nie wierz w to, Dwayne. Znam cię. Lepiej niż siebie, to nieprawda, mogę przysiąc na każdą religię. - mówiła to do jego ramienia, walcząc dalej ze łzami. Przegrywała tę walkę, jak zawsze. - Jesteś lepszy ode mnie we wszystkim. Dobrze, nie we wszystkim, ale w większości. Ale o tym wiesz. - marnie próbowała pozbierać rozbity balon i naprawić go - jednak 'Reparo' i tutaj nie podziałało. Joe oddychała z wielkim trudem. Rozsadzały ją od środka emocje. Zapragnęła udowodnić dobitnie Dwayne'owi jak bardzo jest istotny i ważny. Przypomnieć mu jego talenty i zalety, których mu zazdrościła odkąd się poznali. Musiał w siebie uwierzyć, bo wtedy Joe przestawała wierzyć w siebie. Działali i nieświadomie żyli w ścisłej symbiozie. - Masz prawo być wściekły i bądź. Ja też jestem. Ale nie musisz radzić sobie sam, Dwayne. - uniosła w końcu głowę, ocierając gwałtownie policzki mając złudną nadzieję, że nie dostrzeże błyszczących kropel. Pociągnęła nosem, zgarnęła włosy z twarzy i bardzo długo patrzyła w brązowe oczy. - On na pewno tak nie myślał. Dorośli są dziwni i kiedy są źli mówią wiele przykrych rzeczy. On się mylił Dwayne. - usiadła na piętach, splatając swoje palce ze sobą, aby ukryć jak mocno drżą. Nie potrafiła pozbyć się narastającej w płucach paniki. - Nie możesz tak myśleć, nie możesz. Nie możesz. - powtarzała non stop, już nie patrząc na niego. Mówiła bardziej do siebie, chcąc przekonać ich oboje, że to popołudnie nie jest prawdą. Collin... tak mu współczuła, ale bardziej cierpiała przy Dwaynie, chłonąc jego uczucia jak gąbka wodę. Pragnęła zrobić wszystko, uchylić nieba, aby to naprawić, jednak intencje nigdy nie starczają na zbawienie świata. Czuła się taka bezradna. Załkała i ukryła twarz w dłoniach. Potrzebowała Dwayne'a. Dlaczego on musiał cierpieć? Dlaczego Maks wygadywał takie bzdury, a Joe wtedy nie było przy przyjacielu, aby przeczyć każdemu raniącemu słowu? Puchonka skuliła się i zmarniała przygniatana wyrzutami sumienia. To jej wina, bo powinna w porę zauważyć, że coś jest nie tak. Była mu najbliższa, jej obowiązkiem było nie dopuszczenie do takiej sytuacji i zaradzenie raniącym słowom. Nie wykazała się w roli przyjaciółki i prawdopodobnie zawiodła Dwayne'a. Kolejny raz, że jej nie było, gdy była w zasięgu ręki. Chociaż to Maks wyrządził krzywdy, Joe brała całą odpowiedzialność i winę na siebie. To przez nią Dwayne jest taki blady i wściekły na śmierć swego ojca. Wmawiała sobie to, chcąc poczuć się sprawiedliwie i źle, bo na to zasługiwała. Czy Dwayne jej to kiedyś wybaczy? - Kocham cię, ale nie możesz tak myśleć. - powtórzyła po raz enty, odsłaniając białe jak papier policzki. Zawiodła kawałek swojej duszy, brata, kompana, połowę swojego serca i ciała. Bała się, że nie uciszy słów jego ojca, że się nie uda. Traciła wiarę w siebie, nieudolnie ochraniając przygasający płomyk. |
| | | Dwayne Morison
| Temat: Re: Sadzawka Wto 24 Mar 2015, 19:03 | |
| Teoretycznie zaufanie, jakim darzyli się wzajemnie z Joe nigdy nie zostało wystawione na próbę przez blisko dziewięć lat, kiedy między nimi istniał niepisany pakt o rozejmie. Urzekł swoim sprytem tylko ją podczas pierwszego spotkania, obgadując obrzydliwie bogatych Morisonów znad jeziora i nie szczędząc niepochlebnych plotek roznoszących się po okolicy na własny temat. Już wtedy przeczuwali nierozerwalną więź, której nie zniszczą ani lata ani kłótnie. Obejmując nieco zbyt chudą talię przyjaciółki rozmyślał nad wypowiedzianymi właśnie słowami i konsekwencjami jakie z tego wynikną. Nikomu jeszcze nie zwierzał się ze swoich myśli, a te tutaj sięgały najgłębiej, do najskrytszych miejsc w sercu nastolatka niepogodzonego tak naprawdę z otaczającą go rzeczywistością. Świat magii wydawał mu się zupełnie inny, bardziej kolorowy i beztroski, a tymczasem uzyskał śmiertelnego wroga, dziewczynę jakiej nigdy nie będzie miał w zasięgu swojej ręki i wielką niewiadomą co zrobić dalej z życiem. Jedynym pewnikiem była Jolene, której nieobecność odczuł boleśniej niż to okazywał mijając ją na korytarzach. Rozsunął palce na jej plecach i przyciągnął jeszcze bliżej siebie, chociaż nie było to praktycznie możliwe. Napięte mięśnie ramion umocniły w nim poczucie pewności siebie i bezpieczeństwa, które zostały zachwiane przez ostatnie długie dni. Chłonął całym sobą obecność przyjaciółki, nie zdając sobie sprawy z zachodzących zmian w ich relacji, prowadzące w nieznane ich oboje. Ciężko mu było utrzymać niezłomność wpatrując się w niebieskie oczy wypełnione niezrozumiałym dla niego lękiem, który chociaż trochę wyjaśniała słowami. Inna sprawa, że Dwayne nie potrafił pobiec za tokiem rozumowania jakie chciała mu przedstawić Jolene, zbyt mocno zakorzeniony we własnym więzieniu jakie stworzył latami dla własnego bezpieczeństwa. – One nie przyniosą nic dobrego – determinacja kierująca głosem chłopaka wzbijała w drżenie poszczególne nuty, przez które przebijał uśpiony gniew. – Oddychanie i bicie serca to coś innego, to nie niesie ze sobą strat! – Chwiejny emocjonalnie poddawał się nieświadomym prowokacjom Joe otwierając przed nią najciemniejsze strony duszy, przekazując jej więcej niż dotychczas była w stanie ujrzeć. Samotność otaczająca Dwayne’a była bardzo głęboka i chociaż wielokrotnie udowadniał, że posiada poczucie sprawstwa, zmieniając samopoczucie na przystępniejsze dla innych ludzi – wciąż pozostawała niewypełniona przez nikogo pustka, w którą wpychał nieodpowiednie osoby ofiarując im namiastkę szczerego uczucia. Wyjątek stanowili przyjaciele otaczający go szczelnie ramionami ze wszystkich stron tak ciasno, że przez moment zaczął się dusić własnymi myślami i zastanawiał się czy rzeczywiście do tego dążył, czy to jego pragnienie, zawsze odnajdując tą samą odpowiedź. Z twarzą ukrytą w nawilżonych i dobrze odżywionych włosach Jolene zrozumiał jak bardzo potrzebował szczerej rozmowy prowadzącej do oczyszczenia, którego łaknął bardziej niż czekoladowego mleka przyrządzonego z cynamonem. Akurat w tym momencie kiedy brakowało mu siły na dalsze życie, upadając pod ciężarem widma dorastania, które jeszcze nigdy nie przerażało go aż tak bardzo jak w momencie ujrzenia Jolene w czerwonej sukience z ogromnym dekoltem. – One są bólem, złością, bezsilnością i gniewem. Niczym innym – upierał się przy swoich racjach z całą mocą jaką w sobie znalazł, a odnajdywał ją we wspomnieniach obserwując oczyma dziecka zapłakaną matkę, poniżoną przez własnego męża oraz łzami przyjaciółki, do których sam doprowadzał zaledwie kilka dni wcześniej. Gdzieś na dnie umysłu słyszał niegodziwe podszepty mówiące o niestosowności zachowania, o braku zasług na tak dobre traktowanie, o słabości jaka krąży po ciele – nie poddawał się im, czerpiąc siłę z mocnego uścisku drobnych ramion Jolene i jej ciepłego oddechu na ramieniu, przekonany o sile jaką mieli razem. Przestraszył się gwałtownego ruchu przyjaciółki, która tylko sięgnęła dłonią w okolice klatki piersiowej kuląc się w objęciach przyjaciela i wywołując w nim potrzebę roztoczenia ochronnych ramion opiekujących się drżącym ciałem wrażliwej dziewczyny. Nie przerywał monologu wylewającego się z ust w świadomy sposób zrzucając na jej barki prawdę kryjącą się za drzwiami w Cardiff od lat, w których jeszcze nie widziała o istnieniu Dwayne’a. Wzmocnił uścisk bardziej niż to było konieczne, ale paniczny lęk przed utratą drżącej Jolene był zbyt bolesny, aby mógł na to pozwolić. W jakikolwiek sposób próbował ukoić jej ból, głęboko wierząc w połączenie między nimi i możliwość wyciszenia własnego cierpienia jeśli ujrzy w rysach twarzy przyjaciółki oznaki opanowania. Nie pozwolił tkwić na uniesionych kolanach, ponieważ pozycja ta nie sprzyjała tak ciężkim rozmowom na jakie się zdecydowali. Usiadł na bosych piętach ciągnąc za sobą puchonkę, która musiała przysiąść na jego udach, jeśli nie chciała stracić równowagi. Dopiero po chwili poczuł ból płynący z paznokci wbijanych w skórę i z przebłyskiem zauważył, że nie jest to aż tak bolesne jak zawsze sądził. Emanując smutkiem zarażał nim empatię trzęsącą się w jego ramionach, przepraszającą za coś niezrozumiałego. – Ale za co przepraszasz? – Bezpośredniość zawsze była mocną stroną ich relacji, chociaż wcześniej nie odważyli się rozmawiać otwarcie o uczuciach trawiących duszę Dwayne’a. Chwilowe otrzeźwienie jakiego doznał przeszło prędzej niż się pojawiło, ponieważ wsłuchał się w szloch wstrzymywany w gardle i nie potrafił zapobiec tak emocjonalnemu podejściu przyjaciółki. Wiedział już, że ścieranie łez nie powstrzyma wewnętrznego bólu, jaki oboje odczuwali i może, może rzeczywiście dla niej było lepiej, aby wylała z siebie te wszystkie słowa? Przypominała zranione zwierzątko kulące się z powodu nadchodzącego niebezpieczeństwa, ale nie przestraszył się własnego zachowania, kiedy próbował ochronić ją przed nieuniknionym cierpieniem. Nawet jeśli któreś z nich miało czuć ból, mogli go rozłożyć na dwoje i spleceni w objęciach połączyć dusze potrzebujące wsparcia wyciskającego oddech z piersi, dokładnie tak jak robili to teraz. Nawet nie zarejestrował, w której chwili zaczął delikatnie kołysać ją w ramionach, zbyt zajęty łapaniem wyciekających z jej ust słów nadbudowujących roztrzaskane cegły samooceny. - Ale ja nie chcę, aby ktokolwiek wiedział… Ty płaczesz teraz przeze mnie, przez to co powiedziałem, a nie chcę aby ciebie bolało. Już drugi raz przeze mnie płaczesz i nie mogę z tym nic zrobić. – Nie zaprzeczając wściekłości ugryzł się w język w chwili kiedy zamierzał powiedzieć jak bardzo ważna jest dla niego i skąd bierze się jego desperacka chęć ścierania łez z policzków. Na nieszczęście ugryzł się w język, powstrzymując zbyt żywiołowy potok słów na jaki Joe z pewnością nie była przygotowana. Oboje chcieli powrotu Piotrusia Pana, ale równie mocno ukrywali świadomość, że on nie wróci taki sam, że nawet zaklęcia nie są w stanie wymazać całego bólu igrającego między ich umysłami. Z ciężkim sercem rozluźnił mięśnie i przypatrywał się zaczerwienionymi od płaczu oczyma w twarz przyjaciółki tak intensywnie, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Zaszklone oczęta wpatrywały się w niego z mieszaniną zdecydowania i strachu, ale gdzieś tam głęboko przebijała się nadzieja, jeszcze poza zasięgiem ich rąk. Marszcząc czoło w żałośnie smutnym grymasie przypatrywał szeroko rozsuniętym dziurkom od nosa Joe, z którego ściekały krople łez, z dziwną powagą badając rozmazujący się tusz przy rzęsach i naturalność, jaką starała się ukryć pod maską makijażu. - On zawsze tak myślał. – Zsunął prawą rękę, aby spełnić przemożoną chęć ujęcia policzka Jolene z większą delikatnością niż ostatnio, ale w tym samym momencie dziewczyna odsunęła się i zaplotła ręce na kolanach, odbierając Morisonowi przyjemne ciepło. Umiejętnie pokierował dłonią w stronę swoich włosów, uciekając spojrzeniem w horyzont i podrapał się po skroni, wierząc iż dziewczyna nie dostrzeże speszenia w jego gestach. Przecież to głupie, ta myśl wcale nie usprawiedliwiła tego gorzkiego rozczarowanie, które przykryło na kilka sekund resztę emocji. – On chyba nawet nie był moim ojcem – rzucił ciężką artylerią informacji, wpatrując się we własne stopy, poruszając ich palcami bez większego celu. – Mama kiedyś powiedziała, że jestem podobny do ojca. Miała takie rozmarzone oczy jak na mnie patrzyła. I smutek tęsknoty, której nigdy więcej u niej nie widziałem. – Dokończył rozpoczętą myśl opierając łokcie o kolana, aby przybrać wygodniejszą pozycję na zimnym, blaszanym dachu. Przesunął po chwili dłonią po twarzy i wyciągnął resztki łez z kącików oczu, przelotnie zerkając na Joe, która zmizerniała w ciągu kilku sekund. – Joe, n-nie – zająknął się ponownie, w jednej chwili gramoląc się z dachu, aby podskoczyć do niej i chwycić za przedramiona, którymi potrząsnął widząc bladość atakującą wiecznie różowe policzki. Nieoparta chęć ponownego złączenia ust spuściła jego spojrzenie właśnie na te drżące od płaczu wargi, a Dwayne wmawiał sobie, że dzięki temu przyjaciółka skupi myśli na czymś innym i nie będzie płakać. Po raz pierwszy od dawna zaraz za tym pomysłem pojawiła się świadomość konsekwencji, że wcale tak nie musi się stać i przyjaciółka może oddalić się od niego bardziej niż kiedykolwiek. Za pierwszym razem przecież nawet nie udawała, że coś się stało, dlaczego teraz miałaby zachować się inaczej? Pochylając się, aby ponownie oprzeć się o jej czoło, wsunął dłoń pod potargane włosy aż na kark i przytrzymał ją w poczuciu bezsilności. – Ja-a ju-uż da-awno si-ię… p-p-p-przyzwycza-a-aiłem d-d-do t-t-te-e-e-ego. O-o-o-o-on ni-ni-nigdy m-m-m-mnie ni-i-ie ch-ch-chciał, a-a-a-ale… - z wyraźnym trudem dobierał poszczególne słowa, ale brakowało mu cierpliwości i odsunął głowę nie puszczając szyi Joe, przysiadając na własnych piętach z wyraźnym niezadowoleniem z siebie. Im dłużej myślał o ustach Joe, tym trudniej było mu zapanować nad jąkaniem, które pojawiało się tylko w określonych sytuacjach. Opuścił wzrok, aby nie patrzeć jej w oczy i chociaż chciał to zrobić, miał nadzieję że może, że może Joe też tego by chciała? Dwayne nie wiedział bowiem niczego o przeżyciach przyjaciółki i nieszczęśliwej miłości do Francisa, a raczej nie zarejestrował tego tak dokładnie jak powinien – odbierając to za niesprawdzone plotki. |
| | | Jolene Dunbar
| Temat: Re: Sadzawka Wto 24 Mar 2015, 19:04 | |
| Czasami... rzadko zdarza się, gdy podczas pierwszego spotkania po pierwszym wrażeniu zdajesz sobie sprawę, że ta konkretna osoba będzie częścią Twojej przyszłości. Raz na milion. Tym razem padło na nich. Zwykłe zaprakowanie roweru przecznicę od wielkiego domu Morisonów i trafienie na dwóch chłopców. Od tamtej pory się zaczęło. Mieli raptem siedem, osiem lat. Z każdym upływającym dniem i rokiem ta ich dziwna więź się umacniała, rokując wspaniale na przyszłość. Dzięki temu dzisiaj mogą podzielić ten ból i razem go znieść. Pomimo tego Joe musiała szybciej dorosnąć. Nie powiedziała jak bardzo cierpiała, nie była w stanie sobie ulżyć i podzielić się tym z Dwaynem. Egoistycznie pragnęła, aby w jego przypadku mówił wszystko, aby czuł się lepiej. Typowo siostrzane podejście i chorobliwa troska o człowieka, tak bardzo ważnego w jej życiu. Otrzymali cudowną szansę odkrycia świata magii razem - dwoje mugoli mieszkających po sąsiedzku. To tak jakby sam los pchał ich ku sobie i specjalnie krzyżował ich drogi. Dwayne był potrzebny. Bardzo. Zaufał jej na tyle i uchylił furtkę do swojego serca, co było największym prezentem dla nich obojga. Nie potrafiła zaradzić, że cierpiała słysząc gorzką prawdę. Nie chciała, aby myślał o sobie w ten sposób i miał niską samoocenę. Nie wierzyła w to, co zrobił Maks. Zniszczył pewność siebie własnego pierworodnego syna, a odbudowanie jej będzie kosztować bardzo wiele. Być może więcej, niż Joe byłaby w stanie dać. Zachłysnęła się powietrzem, gdy odparował atakiem na jej słowa. Nie przybliżyła się ani trochę, aby przekonać go do swojego zdania. Upierał się na swoim, a więc musiało być to bardzo głęboko zakorzenione. Uderzyła lekko go w ramię, nie umiejąc dobitniej przywołać go do porządku. - Nie wiesz o czym mówisz. Nie masz pojęcia, Dwayne. Płacz to głos ciała, a ty go uciszasz. - odparła tonem ekspertki, głównej Redaktorki 'Lustra' i kobiety, która zrozumiała dlaczego natura wyposażyła człowieka w łży - aby się oczyszczał i samoistnie regenerował. To cenny dar, niedoceniany przez większość ludzi. Jo zacisnęła mocno powieki i otworzyła je po chwili, próbując trzymać nerwy na wodzy. Nie szło jej to najlepiej, wszak powietrze wokół nich miało swoisty smak. Naelektryzowane było emocjami i smutkiem, na który nie umiała być obojętna. Należała do Hufflepuffu. Kochała ludzi i cierpiała, gdy cierpieli oni. Empatia była chyba wadą po pewnym czasie. - Nie są! - uniosła głos, odsuwając się od Dwayne'a, wytrącona z równowagi jego zdaniem. Przełknęła ślinę, nie mogąc pozbyć się z guli ściskającej gardło. Maks wyrządził tak wiele szkód i umarł. Nie zdążył przeprosić swojego syna i powiedzieć mu, że jest z niego dumny. Spóźniali się, świat się spóźniał i zostawali w tyle. Przepraszała go za brak sił. Tak trudno powstrzymać łzy, pragnące się wydostać na światło dzienne od wielu dni. Joe wylała ich już wiele. Zbyt wiele jak na siedemnastoletnią pogodną nastolatkę, a one się nie kończyły. Każdy smutniejszy bodziec poruszał struny serca i wymuszał reakcje. Drgnęła dotknięta bezwarunkowym odruchem Dwayne'a. Kołysał ją, pozwalając odsapnąć i zachęcał tym do zamknięcia oczu, uspokojenia własnych nerwów. Chciała z tego skorzystać, lecz nie mogła. To nie o nią tutaj chodzi. Rozmawiali o nim, to on był teraz ważny. Teraz i zawsze, wszak bez niego życie było biało-czarne. - Nie przez ciebie. Przez Maksa. Nigdy nie płakałam przez ciebie, wygadujesz głupoty. - ocierała łzy, co było pracą syzyfową zważywszy,że pojawiały się następne. Przeraził ją swoim myśleniem. Joe zdała sobie sprawę, że nie znała przyjaciela tak, jak z początku uważała. Skrywał w sobie wiele sekretów, a ją karmił wizerunkiem przeznaczonym dla ludzi. - Nie wiesz tego. - odwróciła głowę, pozwalając lekkiemu wiaterkowi osuszyć łzy. Klatka piersiowa tak bardzo ją bolała od natężenia emocji Dwayne'a. Jak najbardziej zasługiwał na najcieplejsze potraktowanie. Miał spory deficyt szczerego ciepła. Nie mówił o tym i Jolene nie rozumiała dlaczego tak długo to ukrywał. Mogła mu pomóc, gdyby dał jej szansę. Zakryła gwałtownie usta, dowiadując się podejrzeń przyjaciela. Nigdy nie przeszło jej na myśl, że mógłby nie być synem swego ojca. Zauważyła, że nie są do siebie podobni, jednak geny i natura robią jak chcą. Joe przykładowo nie była ani trochę podobna do mamy z charakteru. Jedynym dowodem ich pokrewieństwa jest metryczka urodzeniowa oraz ciemnobłękitne oczy po niej odziedziczone. Ciałem Joe wstrząsnął zimny dreszcz. Ciężar na ramionach zwrócił jej uwagę jak bardzo jest roztrzęsiona i daleka od bycia silną. Wstrzymała oddech, po raz kolejny krzyczała na siebie i motywowała się Dwayne'm, aby zachować spokój. On go potrzebował, a ona mu tego nie ułatwiała. Spojrzała na buzię przyjaciela dokładnie w tym momencie, gdy przez pół sekundy nie patrzył jej w oczy, a na... usta. Potrząsnęła głową, mając zamiar zrobić coś... nie wiedziała co. Była bezsilna. Zaatakowały ją chłodne i jednocześnie ciepłe dłonie Dwayne'a. Umiejscowienie ich na szyi odberało jej dech w piersiach. Joe zaczęła cierpieć. Rozpalone czoło powodowało kolejną falę dreszczy. Dorastali, na miłość boską. Usilnie starała się patrzeć płytko i nie widzieć bardziej, mając gorzko-słodkie doświadczenie z Fhancisem, który jej nie chciał i nigdy nie zechce. Jednakże Dwayne był jej przyjacielem, duszą i tak dalej, czyli kimś poza hierarchią. Nie miała pojęcia czy zdaje sobie on sprawę z intensywności swego zachowania. Obiecała mu nie zwracać na to uwagi i tkwić w dziecięcym świecie dla niego, nieświadoma, że i on mimowolnie dorastał. Piotruś Pan przestawał być dzieckiem, jednak żadne z nich nie było w stanie powiedzieć tego na głos. Czar prysłby jak bańka mydlana, w której się kryli przed światem. - O-odzwyczaj się. Dużo osób ciebie chce i ja ciebie potrzebuję. Nie możesz być smutny i tak źle myśleć. Nie możesz. - pisnęła. Odruchowo, całkowicie mimowolnie zakryła jego troszeczkę, ale tylko troszeczkę wilgotny polik dłonią w ramach potwierdzenia swoich słów. Maks Morison mylił się bardzo, nie miał prawa wypowiadać się o swoim synu w tak negatywnym świetle. Najwyraźniej nie znał go tak naprawdę. Nie wiedział jakich ma fantastycznych synów! Nie miał bladego pojęcia jakim światłem był Dwayne dla ludzi. Ile znaczył i zawsze będzie znaczyć, że są na świecie osoby, które dosłownie pójdą za nim w ogień. Bądź go odepchną i sami tam wskoczą, jeśli zajdzie taka konieczność. Dwayne tak bardzo się jąkał. I to potwierdził również przerażające podejrzenie Joe. Jak sparzona odsunęła rękę od szorstkiego policzka przyjaciela, związując ją w pięść. Chwyciła jego rękę na swoim karku i oddała mu ją. Tak samo, jak oddała rękę Fhancisowi, gdy egoistycznie sobie ją wzięła, potrzebując ciepła. Na to ciepło nie zasługiwała. Nie była w stanie ryzykować, za wiele już przeszła. Jak długo uda się jej ignorować wyczuwalne drżenie powietrza między nimi? Byli przyjaciółmi i tak zostanie. Zrobi dla niego wszystko, dosłownie wszystko; potrafi złożyć mu Wieczystą Przysięgę, że nigdy mu nie odmówi. Poza jednym. Poza byciem dla niego kobietą, czego tak naprawdę sam nie chciał. Nie mogli być dla siebie nikim innym niż rodzeństwem, jeśli mieli zachować swą więź. Zbyt wiele ryzykowali, aby stąpać po tak grząskim gruncie. Posłała Dwayne'owi pełne ciepła i smutku spojrzenie. Nieustannie unosiła dłonie do swoich oczu i tarła je, likwidując łzy. - Jutro będzie lepiej. Pójdę z tobą na p... pogrzeb. Porozmawiam nawet z profesor Odinevą. - zadrżała na myśl, co by się stało, gdyby opiekunka domu nie miała dla niej czasu i odesłała do Fhancisa, którego gorliwie unikała ze wzajemnością. - A później najemy się nowymi słodyczami jak zawsze. - obiecała, starając się usilnie zmienić tor rozmowy na właściwy. To Joe chciała odwrócić uwagę Dwayne'a od tego, o czym przez być może chwileczkę pomyślał. Powróciło mrożące zimno. Bardzo zimno. |
| | | Dwayne Morison
| Temat: Re: Sadzawka Wto 24 Mar 2015, 19:04 | |
| Jej oczy nie przypominały niczego znanego Dwayne’owi i kiedy zatapiał się w toń rozciągającą za horyzontem wydarzeń, gonił za czystym pięknem uchwyconym w pojaśniałych ze smutku tęczówkach, upadając raz na jakiś czas zbyt zapatrzony w mieniące się gwiazdy. Drobne łzy nadały twarzy Joe cudownego blasku, jakiego nigdy wcześniej nie dostrzegał w jej oczach tak dokładnie jak właśnie w tym momencie. Brak pewności co stanie się dalej nadawała jego odczuciom pozytywniejszej barwy, a mrowienie gdzieś na wysokości karku zmuszało do swobodnego opadania w nieuniknione wydarzenia igrające z rolą, jaką przyszło mu dzisiaj odgrywać. Czuł się emocjonalnie nagi przez Jolene i strach przepływający przez najmniejszą komórkę w ciele wpływał na racjonalne rozumowanie, odpływające coraz dalej i dalej, poza zasięg świadomości chłopaka. Oswajał się z myślą, że ona potrafi wyczytać z oczu wszystkie trawiące go niepewności i uczucia, jakie napawały go wstydem i uniemożliwiały wypowiedzenie na głos. Stanowiła najbliższą osobę jego sercu jeszcze przed Henrym, osiągając pułap zdecydowanie innych kategorii niż kapitan drużyny, z którym łączyło go naprawdę wiele. Stłumił w sobie pieczołowicie kolejne pragnienie sięgające dłoni, skupiając na ciele ukrytym pod kaskadą włosów, którą sam zresztą zainicjował. Nikt nie potrzebuje ciebie tak mocno jak ja – niemy krzyk wydostawał się z umysłu Dwayne’a, który odkrywał coraz silniejszą zależność między sobą a Jolene, na którą nie miał właściwie wpływu - nie takiego jaki chciałby posiadać. Dorasta i taka była najgorsza prawda, dłużej nie mógł tego unikać nawet gdyby bardzo tego pragnął. Miał dużo czasu, aby oswoić się z tą myślą, ale dopiero patrząc na zaplakana twarz Joe zrozumiał jak wiele dobrego może się z tym wiązać. Dość pokrętne rozumowanie, jednak jemu to w niczym nie przeszkadzało i pozwalało usprawiedliwić wszystkie niestosowne zachowania jakich się dopuszczał w stosunku do niej. Zacharczał pod nosem w ramach protestu na cios dziewczyny, zaraz cofając rękę aby rozmasować bolesne miejsce. Może była od niego mniejsza i słabsza, jednak potrafiła pośpiesznie ułożyć dłoń w pięść zręcznie wyprowadzając uderzenie. Powoli odzyskując kontrolę nad złym samopoczuciem wracały mu naturalne gesty, przed którymi nie było bariery. - Tak, uciszam i jest mi z tym dobrze - burknął nieco obrażony z powodu narastającej paniki, że jednak przyzwyczaił się do tej dziwnej samotności i pomimo szczerej rozmowy z przyjaciółka, stchórzy następnym razem. Wyrzucenie z siebie wszystkich tych niewygodnych myśli pozwoliło na ekspresowy powrót do równowagi i zachowania takiego, jak gdyby nie zasugerował właśnie braku pokrewieństwa z człowiekiem wychowującym go przez prawie szesnaście lat. - Jak to nie przeze mnie? – pochwycił desperacko nadziei na wyjaśnienie ciężkiej atmosfery jaka jeszcze nigdy wczesniej nie unosiła się między nimi aż tak długo. Dotychczas wystarczyło jedynie szturchnąć w brzuch łokciem, aby pokierować myśli na inne tory i zatopić się w wir szaleńczo nielegalnych wypraw, płacąc za spokój szlabanem bądź ujemnymi punktami. Z miną zdezorientowanego dziecka popatrywał podejrzliwie na drżącą jeszcze Jolene, która przypominała coraz mocniej chomika oblanego lodowatą wodą niż słodką dziewczynę. - Prze-e-ecież ja-a-a zawsze się uśmiecha-a-am, pra-a-awda? Je-e-ego sło-o-owa mnie-e-e nie-e-e zmie-e-eniły. To wci-i-i-iąż ja-a-a-a. – Przypomniał jej, przypatrując się postarzającym rysom twarzy wykrzywiającym dotychczas pogodną twarz, samemu marszcząc czoło z błyskiem rozczarowania w orzechowych oczach. Nie tracił pogody ducha ani optymizmu, odzyskując go za każdym razem po kilku godzinach spędzonych w samotności i spokojnym przetrawieniu otrzymywanych informacji. Tym razem nie zachowywał się tak samo, ponieważ przy jego boku stała Joe i jeszcze chwilę wcześniej obejmowała go z czułością, jakiej jeszcze nigdy nie otrzymał od żadnej dziewczyny. Zabolały go kolejno następujące po sobie gesty odpychające go od gorąca trawiącego go powolnym ogniem, a stanowiącego przyjemną odmianę od nieustającej goryczy czy bezsilności. Wyprostował się z rosnącym niezrozumieniem, którego nie uformował w żadne z pytań krążących po głowie, zawieszając dłoń w tym miejscu w jakim utracił dotyk palców Joe. Bez trudu, ale głośno przełknął ślinę w mig pojmując dlaczego dostrzegł iskierkę pogardy w bławatkowych tęczówkach. Mięśnie na jego twarzy rozluźniły się, a usta rozchyliły w niedokończonym proteście. Ułamek sekundy patrzył intensywnie przeszywającym wzrokiem, łącząc ją z bolesnym wspomnieniem zawodu pod powierzchnią brązowych pigmentów. Odsunął się na względnie bezpieczną odległość, podpierając rękoma z tyłu pleców i prostując nogi przed siebie, zadarł podbródek w górę, aby spojrzeć na poszarzałe niebo. Nawet nie zauważył, w którym momencie zapadł zmierzch i otoczył ich wilgotną warstwą jesiennej pogody. Nie czuł zimna z powodu gorących rumieńców na policzkach oraz bólu krążącego gdzieś wewnątrz jego ciała. Kiedy Joe odezwała się ponownie, nie odwrócił nawet w jej stronę twarzy, wzruszając niechętnie ramionami. - Jeśli chcesz to spoko – niewzruszony wrócił na stare tory beztroskiego nastolatka, przywołując zapomniany uśmiech sprzed kilku godzin, a z pomocą przyszedł widok rozwścieczonej kelpi. Mimowolnie parsknął śmiechem, pochylając głowę i kątem oka zerknął na nią: - urwiemy się po stypie i zajedziemy do Miodowego po te nowe ciasteczka, okej? – uśmiech Dwayne’a nie był tak szczery jak zazwyczaj, niosąc za sobą gorycz porażki i smak rozżalenia. |
| | | Harry Milton
| Temat: Re: Sadzawka Wto 31 Mar 2015, 08:08 | |
| Co Milton robił o tak późnej porze z dala od bezpiecznych, spokojnych i cichych murów Hogwartu? Potrzebował odrobiny wolności, której nie potrafił zaznać w Zakazanym Lesie od momentu nieszczęsnego spotkania z Ingrid. Bezsenność pogłębiała się z każdym dniem i gdyby nie eliksiry otrzymywane w prezencie od Poppy, z pewnością niejednokrotnie zasłabłby podczas zajęć ze zmęczenia. Brak snów nie przeszkadzało mu ani trochę, a każdą chwilę spędzoną w ciemnościach witał z szeroko otwartymi ramionami i uśmiechem błąkającym się po twarzy. Miał dokładnie całą noc na przemyślenie kolejnych kroków odnoszących się do niebezpiecznej sytuacji zdemaskowania, w jakiej się znalazł. Odpychał te myśli na kolejną i następną dobę, aż w końcu odważył się porzucić nauczycielską szatę i zwyczajnie – bez elegancji wyjść za zamek. Szary, z czapką zakrywającą jego ognistą czuprynę, przemykający między półcieniami miasteczka i zwyczajny, tak bardzo normalny. Gdzieś między pięćdziesiątym a osiemdziesiątym krokiem usłyszał podniesione, młode głosy dobiegające gdzieś z lewej strony. Niespokojne serce pedagoga pchało go w objęcia niekomfortowej roli kata i mimo, że z przyjemnością podążyłby dalej w tylko sobie znanym celu – zatrzymał się, aby sprawdzić budynek dookoła. Głosy umilkły, a Milton z bijącym sercem chciał stwierdzić, że nic tu po nim, że może iść i mieć czyste sumienie. Niepewność zakorzeniona w nim od kilku tygodniu promieniowała, a poczucie odpowiedzialności za nieposłusznych wychowanków spadła na jego barki z podwójnym ciężarem. Westchnął pod nosem, kręcąc nim i jedynie zerknął przez ramię, aby w następnej chwili przeistoczyć się w opierzonego na czarno ptaka. Spokojnym lotem wzbił się w górę, już przy pierwszych uderzeniach skrzydeł dostrzegając dwójkę dobrze mu znanych psotników. Wylądował zgrabnie na krawędzi dachu tuż przy drabince, w drugiej sekundzie zmieniając swoją postać – podczas gdy uczniowie pogrążeni byli w rozmowie między sobą. – Natychmiast do mojego gabinetu. Huffelpuff minus dwadzieścia punktów za złamanie regulaminu i szlaban dla obojga! – Gdy tylko dostrzegł nagle pobladłą twarz Jolene wiedział, że dziewczynie niełatwo będzie zejść z dachu i wytrzymać z nim chociaż pięć minut w samotności. Omiótł spojrzeniem głupowaty wyraz twarzy towarzyszącego jej chłopaka, gromiącym wzrokiem zmuszając ich do posłuszeństwa.
[zmiana tematu x 3] (Dłejn zgłosi się u Filcha po szlaban, a Joe u Miltona)
|
| | | Audrey Faulkner
| Temat: Re: Sadzawka Nie 10 Sty 2016, 23:37 | |
| /granie w miljonie miejsc zawsze spoko - tydzień po baluTydzień. Cały tydzień. Siedem dni, sto sześćdziesiąt osiem godzin, dziesięć tysięcy osiemdziesiąt minut. To długo, wiedziała o tym jeszcze za czasów sierocińca, ale nigdy, przenigdy nie zdawała sobie sprawy, że to aż tak długo. Oczywiście, kwestia długości była w tym momencie mocno dyskusyjna, z jej własnej perspektywy jednak, z punktu widzenia sarnich ocząt panny Faulkner siedem dób trwało tyle co cały rok kalendarzowy. A dlaczego? A dlatego, drodzy państwo, że Audi zwyczajnie straciła głowę, straciła ją w sposób niewyjaśniony, szybki i ostateczny. Na amen i już. Zegar obwieścił jednak w końcu upływ dziesięciotysięcznej minuty, na kalendarzu pojawił się ostatni, sugestywny iks wykreślający ostatni dzień oczekiwania - i cierpienia niecierpliwej Faulkner wreszcie się skończyły. W pewnym sensie, bo w końcu wciąż była w dormitorium, wciąż musiała się ubrać i dostać do Hogsmeade - to był jednak ten dzień. Ten dzień, po którym nie miała pojęcia, czego się spodziewać, którego jednak pragnęła jak mało czego. Pomimo balu, pomimo bliskości Enzo, pomimo tego wszystkiego, co dotąd się wydarzyło - spotkanie z Nottem wciąż było tak atrakcyjne jak każde poprzednie, które mieli już za sobą. Po kolei jednak, po kolei. Wróćmy do tego dormitorium, którego panna Faulkner jeszcze nie opuściła i do dylematów - czy raczej dylematu, w liczbie pojedynczej, przed którym stała jak przed lustrem. Ubiór nie był problemem, sukienka już dawno została wybrana, podobnie jak botki na płaskiej podeszwie (bo w drodze do Chaty mimo wszystko nie chciała się zabić) i czarny płaszczyk. Nie zastanawiała się też nad makijażem czy perfumami - tu bez ekstrawagancji, delikatne podbarwienie rzęs i karmazynowa szminka wystarczały z nawiązką, a i po zapach sięgnęła dokładnie ten sam, co zawsze, świeży, cytrusowy. Nie, jedyny problem miała tak naprawdę z kryształową broszą, którą już od dobrej chwili obracała w dłoni z wahaniem. To nie było konieczne, tak zareagowała na ten podarek, bo rzeczywiście nie było. Wodząc jednak kciukiem po krzywiznach róży nie mogła się zdecydować, czy... Co... Och, na Merlina! Sarkając cicho pod nosem przypięła ozdobę pod klapą kołnierza płaszcza. Kryształ nie musiał rzucać się w oczy, a główny zainteresowany... Jak będzie chciał to zauważy. Ostatecznie, w efekcie wszystkich przygotowań, panna Faulkner dotarła w okolice Chaty bez większych atrakcji. Nie potknęła się, nie ubrudziła - i tylko obaw zdążyła się już najeść, bo przecież miało tu straszyć. Tak mówiono, tak wyjaśniano wycia i wrzaski trwale związane z tym miejscem. A Audrey, blondyneczka Audrey drwić z takich rzeczy umiała tylko w zaciszu szkolnych murów. Teraz, gdy z wahaniem zbliżała się do okalającego dom podwórza, wcale do śmiechu jej nie było. Na wejście do Wrzeszczącej Chaty nie zdecydowała się, tu jednak na podorędziu miała argument - umawiali się w końcu w okolicy domu, nie w jego wnętrzu. Faulkner rozejrzała się więc niepewnie, skryła dłonie głębiej w rękawach płaszcza i westchnęła cicho, zatrzymując się wreszcie nieopodal stawu, który w jej mniemaniu był miejscem najbezpieczniejszym. Powiedzmy. |
| | | Gość
| Temat: Re: Sadzawka Czw 28 Sty 2016, 21:16 | |
| Panicz Nott nie nawykł się denerwować spotkaniami zapisanymi w kalndarzu – bo i właściwie po co na zapas przejmować się rzeczami, na które nie miał wpływu, póki faktycznie się nie zdarzyły? Teraz również nie odczuwał niepotrzebnego napięcia. Tylko coś jakby szum, jak bąbelki we wstrząśniętym szampanie, które pełgały leniwie pod skórą, przypominając, że niedługo wydarzy się coś miłego. Bo że spotkanie z panną Faulkner będzie miłą odskocznią od codziennych obowiązków, Andrew Jr nawet nie śmiał wątpić. Adoptowana córka sędziego van Lyndena już od pierwszej wizyty przyciągnęła uważne spojrzenie młodego śmierciożercy – powabna blondynka o kociej twarzyczce i niebieskich oczach idealnie wpasowywała się w wyobrażenie o tym, jakie kobiece towarzystwo chciałby mieć przy sobie. Można śmiało stwierdzić, iż Krukonka została jakby ulepiona na kształt wszystkich fantazji kłębiących się pod ciemną czupryną następcy rodu Nottów. Nawet ten ujawniający się czasem krnąbrny, może nieco kapryśny charakterek w żaden sposób nie odrzucał, a wręcz przeciwnie skłaniał do marzeń, by owinąć sobie dziewczę wokół palca, dać jej dokładnie tyle zainteresowania i czułości, żeby nie chciała już spoglądać na nikogo innego. Choć oficjalnie zaręczony z jedną z sióstr Yaxley, Andrew nie miał złudzeń, że będzie to związek z konieczności, taki w którym brak spełnienia na poziomie emocjonalnym – o swoje względne szczęście musiał więc zadbać sam. Kochał swoją rodzinę, podporządkowywał się ich decyzjom, ale nie mógł żyć tylko i wyłącznie pod dyktando Andrew seniora i jego małżonki, nie pozwalała mu na to ta buntownicza strona, której rzadko pozwalał się objawiać, woląc uchodzić za układnego arystokratę. Jego prawdziwego ja nie musieli i nie powinni znać wszyscy dookoła – ten wątpliwy zaszczyt przyznawany został nielicznym. Z zadowolonym uśmiechem błąkającym się gdzieś na ustach, Drew narzucał na ramiona płaszcz, poprawiał szalik w butelkowo zielonym kolorze – do swojej przynależności w Hogwarcie miał pewien sentyment i lubił sięgać po barwy kojarzące się ze szlachetnym domem Slytherina. Teleportacja do Hogsmeade poszła bez najmniejszych trudności, a uporczywe pociągnięcie całego procesu wyrzuciło panicza Notta zaledwie kilkadziesiąt metrów od Wrzeszczącej Chaty. Idealnie więc na krótki spacer, z nadzieją, że ruch przywoła na jego wiecznie bladą twarz choć plamę koloru. Sylwetka Audrey wyraźnie odznaczała się na tle najbardziej nawiedzonego miejsca w okolicach Hogwartu, toteż Andrew zauważył ją bez żadnych trudności. Odruchowo, nie do końca nad tym panując, cofnął do tyłu ramiona i wyprostował się, najwyraźniej próbując wywołać wrażenie wyższego i lepiej zbudowanego niż w rzeczywistości był – choroba niestety nie pozwoliła mu na karierę w quidditchu ani bardziej intensywne ćwiczenia, co widać było w szczupłej budowie ciała. - Widzi panienka coś ciekawego w tym stawie? – zagadnął na powitanie, uśmiechając się kątem ust w ten swobodny sposób, który zdradzał zadowolenie. Bilety skryte w wewnętrznej kieszeni płaszcza przypominały o swojej obecności, prosząc bezgłośnie, by zostać wyjętymi na zewnątrz, strzepniętymi i paradnie podstawionymi pod błękitne oczęta panny Faulkner. Nott czekał jednak, wiedząc doskonale, że utrata głowy i rzucanie się pod czyimiś nogami jak rozochocony szczeniak nigdy nie pozwalały na zyskanie sobie czyjegoś respektu. W kilku krokach stanął obok Audrey, tak by mieć ją na wyciągnięcie ręki, niezbyt subtelnie przesuwając spojrzeniem po jej twarzy, ładnie podkreślonych ustach, które wyglądały na zbyt miękkie, by bez większego problemu paść na kryształową różę wpiętą obok klapy płaszcza. Czy był zadowolony, że spełniła jego polecenie prośbę? Szalenie. Na tyle, by ująć jej dłoń i w szarmanckim geście wymaganym na salonach czystokrwistych rodów, musnąć ustami jej wierzch. - Mam nadzieję, że nie czekałaś zbyt długo? |
| | | Audrey Faulkner
| Temat: Re: Sadzawka Czw 28 Sty 2016, 22:03 | |
| Panna Faulkner nie lubiła być sama, a już szczególnie nie lubiła, gdy samotność ta dopadała ją w miejscach podobnych do Wrzeszczącej Chaty. Samo poczucie bycia zdaną na samą siebie nigdy nie było jej obce - hej, przeżyła te dziesięć lat w bidulu, nie? lepiej lub gorzej, ale zrobiła to - oswojenie się z nim nie było jednak równoznaczne z brakiem obaw. A Audrey obawiała się rzeczy tak wielu, że można by złożyć z tego co najmniej dziesięciotomową encyklopedię. Jak przystało na rasowego tchórza, który co nieco już doświadczył, z częścią obaw Holenderka - czy raczej Amerykanka, bo w końcu krążąca w jej żyłach krew była krwią alaskańską, czyż nie? - zdążyła się już uporać, wciąż jednak pozostało ich wiele. W tym zaś najważniejszy strach - przed własną bezradnością. To był okropny demon, ta bezradność. Może niektórzy umieli z nią walczyć, Audrey jednak zawsze czuła się zdominowana. Zawsze, czyli również i teraz, gdy zatrzymując się niepewnie nad brzegiem stawu uzmysłowiła sobie, że jest sama. Jeszcze przez chwilę, dwie, może trzy - tak czy inaczej z pewnością przez czas nazbyt długi. Czas, który musiała jakoś zorganizować, coś z nim zrobić, żeby nie oszaleć, nie skompromitować się atakiem niczym nieuzasadnionej paniki, nie... - Nott - wykrztusiła cicho, gwałtownie wciągając powietrze. Bo wiecie, dziewczę tak się zajęło, że zupełnie odpłynęło. Wbijając niespokojne spojrzenie w ciemną teraz taflę stawu krok za krokiem oddaliła się ścieżkami własnych myśli - najróżniejszych, mniej lub bardziej zdrowych - nie zorientowała się, kiedy jej samotność dobiegła końca. Nie zwróciła uwagi na dochodzące zza jej pleców kroki, nie poszczyciła się podziwu godną czujnością. Mordując wzrokiem Bogu ducha winne jeziorko zwyczajnie się zapomniała, co w efekcie zmuszona była przypłacić bardzo dla niej niekomfortowym, wręcz upokarzającym pokazem zaskoczenia i odpędzonego dopiero po kilku krótkich chwilach zaniepokojenia. W egzorcyzmach tych miał przy tym niemały udział sam Drew. Fakt, szybsze bicie serca nie było dziś początkowo związane z żadnego rodzaju radością - ale właśnie, początkowo. Wystarczyło, by panienka uniosła speszone spojrzenie na znane już lico młodego mężczyzny by wyrwało jej się ciche westchnienie ulgi a rozum dopuścił myśl, że jednak nie musi uciekać, że wręcz przeciwnie - powinna za wszelką cenę zostać. Oczywiście, z panną Faulkner nigdy nie było jednak tak prosto i jednoznacznie, stąd i pierwsze spotkanie z Nottem - początek, można by rzec, choć sama Holenderka nie była do końca pewna, co dokładniej miałoby się wtedy zacząć - było anegdotką, obiektywnie rzecz biorąc, dość zabawną. To nie tak, że się umawiali - na Merlina, nie mieli przecież większego pojęcia o swoim istnieniu - ani tym bardziej nie tak, że za tym pierwszym kontaktem stał van Lynden, brońcie bogowie. Szczerze mówiąc, gdyby Leonard zdawał sobie sprawę, że może się to skończyć w taki sposób - taki, że Nott przestanie być dla niej panem Nottem, że będą stać nad brzegiem stawu i toczyć dobrze wszystkim znaną damsko-męską grę - nigdy nie przyniósłby pracy do domu. No, a przynajmniej nigdy nie zaprosiłby jej pod postacią Andrew. Tak czy inaczej - nie wiedział. Pewnego pięknego dnia protokolant zagościł więc z Den Helder z plikiem papierów - i z samym sobą. Z drapieżnym spojrzeniem, zawadiackim uśmiechem i aurą dojrzałości, która musiała Audrey zaimponować. Nie miało znaczenia, że początkowo zbyła go przecież pozbawionym ciekawości spojrzeniem - jak każdego współpracownika ojca, który miał okazję kiedyś w domu się pojawić. Nie miało znaczenia, że powitała go w najmniej wyjściowych, eleganckich dresach i wyciągniętej podkoszulce uwidaczniającej niemal wszystkie blizny. Nic z tego nie miało znaczenia w obliczu zainteresowania, jakim obdarzył ją wtedy młody gość. Zainteresowania, które doprowadziło ich dziś w okolicę Wrzeszczącej Chaty. Zainteresowania, które teraz wymagało opamiętania się, doprowadzenia do porządku i udzielenia odpowiedzi, która pozwoli zetrzeć złe wrażenie, jakie mogła wywołać swym wzdrygnięciem się. - Niestety, nic takiego nie rzuciło mi się w oczy, proszę pana - odpowiedziała więc grzecznie, jeszcze przez chwilę zerkając na małe rozlewisko. - Co odrobinę mnie dziwi. Podobno ta niepozorna kałuża zdążyła zebrać już ponure, krwawe żniwo, można by się więc spodziewać jakiejś bardziej bezpośredniej emanacji. - Bajki, bajki, bajki. Dokładnie to sobie powtarzała. We Wrzeszczącej Chacie nic nie mogło straszyć, a w tutejszym stawie z pewnością nie utopiło się aż tylu nieszczęśników, jak czasem się słyszało. Jakiś ciamajdowaty uczniak poślizgnął się pewnie, niefortunnie zakończył żywot - i tyle straszności, jedna ofiara własnej nieostrożności. Rumieniąc się nieznacznie na tak obcy jej w gruncie rzeczy sposób powitania (znacznie bliższe było jej bezceremonialne wpadanie w ramiona kolegów z drużyny czy przyjacielskie wichrzenie fryzury i późniejsze pretensje) chrząknęła cicho i uśmiechnęła się lekko. Nie mogła zachowywać się jak sierota, do cholery, bo kto to widział? - Tylko chwilę - odrzekła wcale co do tego nieprzekonana. Skoro jednak nie wiedziała, ile tak naprawdę tu stoi, skoro czas przeciekł jej przez palce, to mogła uznać, że rzeczywiście była to tylko chwila. Jakże żałosna byłaby to sytuacja, gdyby okazało się, że stała tu jak głupia czekając na mężczyznę dłużej, niż przyzwoitość pozwalała! - Jak rozumiem, zatrzymały cię sprawy rangi światowej - pozwoliła sobie jednak dorzucić, bo i czemu nie. Oczywiście, dość szybko mogłaby odpowiedzieć sobie sama, bo cóż miało być ważnego? Albo lepiej - któż? Pannie Faulkner wieść o zaręczynach Notta z Yaxleyówną nie była obca, każdy o tym wiedział. Nijak nie przeszkadzało jej to w umówieniu się z Drew - bo i czemu miałoby, skoro Audi była przekonana, że zaręczyny te to po prostu sucha umowa, nic ponadto? Tym niemniej czasami coś ją zaczynało w związku z tym kłuć. Odrobinkę, nienachalnie i przejściowo, ale zaczynało. |
| | | Gość
| Temat: Re: Sadzawka Sro 03 Lut 2016, 00:29 | |
| Spotkania takie jak te, winny mieć odpowiednią oprawę – światło, muzykę, błysk czegoś drogocennego tu i ówdzie. Ot, fanaberie umysłu przesiąkniętego od małego wizjami luksusu, wszystkiego co wykwintne i wyszukane w sposoby, które innym mogłyby wydać się zbyt nachalne, a jeszcze dla innej grupy stanowiłyby spełnienie wszystkich fantazji. Która kobieta oparłaby się eleganckiemu mężczyźnie nadstawiającemu ramię, sali balowej i służbie gotowej na każde skinienie? Blasku diamentów, dźwiękach instrumentów pieszczących uszy i porywających ciało do tańca? Ale to nic – Drew miał przecież swój plan i wcale nie potrzebował bogato dekorowanych sal w zamku Nottów, by wprowadzić go w życie oraz olśnić Audrey. Bo takie było przecież założenie tego spotkania. Zmiękczać pannę Faulkner, upodabniać ją w swoich rękach do motka miękkiej przędzy i owijać dookoła małego palca. - Wystarczy Andrew – odparł spokojnie, gdy Krukonka zwróciła się do niego po nazwisku, wodząc spojrzeniem po twarzy blondyneczki. Jeszcze chwilę wcześniej wyraźnie wyrwał ją z jakiegoś głębokiego zamyślenia, przegonił na moment skłębione koncepty i rodzące się wątpliwości – był ciekaw, co też takiego mogło zaprzątać jej głowę. - Knut za twoje myśli? – rzucił, choć prawdę powiedziawszy niespecjalnie spodziewał się odpowiedzi. Przybrana córka van Lyndena zdawała się być tak samo zamknięta w sobie jak sam Nott, skąpo wydzielając okruchy prawdziwej siebie tu i ówdzie – jeśli ktoś ich nie szukał, prawdopodobnie umykały mu gdzieś na wietrze. Audrey stanowiła dla Drew zagadkę tak samo jak Lyssa, jednak w przypadku towarzyszącej mu aktualnie dziewczyny, zagadka ta nie zdawała się karkołomną i nieprzyjemną łamigłówką, której rozwiązania niezbyt chciał poznawać. Yaxleyówna miała zostać oswojona i wytresowana, ułożona pod dyktando Notta jak grzeczna szyszymora, która rozszarpie kogo jej wskaże, a dla niego pozostanie najpotulniejszym ze stworzeń. Audrey stawiał zupełnie inne wymagania – chciał poznać, kto naprawdę chował się pod bliznami, jak czuł i ile potrafił odkryć w sobie czułości. Jak brzmiały jej westchnienia, jak smakowały usta. Lyssę chciał widzieć w roli broni, zaś Audrey kochanki, przyjemnej i ciepłej ostoi. Wyrachowane i aroganckie? Oczywiście. Czy jednak nie oferował w zamian jednej i drugiej swoich względów oraz ochrony? - Oczekiwałaś duchów? – spytał, unosząc nieco ciemną brew, gdy Faulknerówna mówiła o krwawym żniwie stawu tuż obok Wrzeszczącej Chaty. Sam za czasów szkolnych również słyszał różne opowieści, ale jakoś nie potrafił przywiązać do nich większej wagi, uznając to miejsce za swego rodzaju mistyfikację. Dzięki staraniom niektórych przedstawicieli swojego rodu, Drew miał okazję widywać przedmioty oraz miejsca nawiedzone, przeklęte... Chata i jej okolica wypadały przy tym wszystkim niezwykle blado. - Ciężko mi uwierzyć w to, że wszystkie legendy opowiadane w Hogwarcie o tej chacie miałyby być prawdą. Ktoś się pewnie opił zbyt dużo piwa kremowego, wymyślił kilka opowieści i tak wielu teraz drży na samą myśl o tym miejscu – pociągnął spokojnie i jakoś tak do bólu rzeczowo, że ciężko było się kłócić z logiką jego myślenia bez twardych dowodów zbijających argumenty. Z cichym zadowoleniem zauważył rumieniec rozlewający się na policzkach Faulknerówny, uśmiechając się kątem ust – nie poznał jeszcze przedstawicielki płci pięknej, której nie spodobałoby się ucałowanie dłoni na powitanie. A jeśli stanął później nieco bliżej panienki Krukonki, dokładnie na tyle, by czuć cytrusową nutę jej perfum, to był to tylko jego uzysk. Na wspomnienie o sprawach rangi światowej roześmiał się krótko, notabene bardzo sympatycznie. Ciężko byłoby po tych roziskrzonych oczach i przyjemnie wibrujących śmiechu rozpoznać wyznawcę Voldemorta. - Tylko takie mogłyby mnie zatrzymać – odparł, wciąż z lekkim uśmiechem samozadowolenia sięgając do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Wydobył z niej dwa bilety na dzisiejszy mecz między Harpiami z Holyhead a Ziębami z Fitchburga – był to mecz towarzyski, na który bilety rozeszły się w przeciągu tygodnia i od dawna nie szło ich w żaden sposób zdobyć. A tutaj Nott jak gdyby nigdy nic wyciągnął sobie dwa kartoniki z wygrawerowaną na złoto informacją o spotkaniu uprawniające do oglądania meczu w loży honorowej. - Miałem nadzieję, że obejrzysz ze mną ten mecz? – spytał, obserwując reakcję dziewczyny. Trafił czy nie trafił? |
| | | Audrey Faulkner
| Temat: Re: Sadzawka Sro 03 Lut 2016, 18:43 | |
| Jej głowa była jej azylem. Jakkolwiek patetycznie mogło to brzmieć, przez wiele lat dla panny Faulkner nie było bezpieczniejszego miejsca, niż świat jej własnych myśli - i nie jest powiedziane, czy dotąd zdążyło się to już zmienić. Sierociniec pozostawiła już wprawdzie za sobą, wymieniła go na pełen ciepła dom rodzinny i nieoczekiwanie odnalezionego brata bliźniaka, znalazła też swoją pasję, coś, w czym mogła się spełniać - ale czy to było równoznaczne z wywalczeniem sobie poczucia bezpieczeństwa? Chyba nie, o czym zresztą świadczyła obecna reakcja blondynki. Do chwili pojawienia się Andrew wyobraźnia Krukonki podsunęła jej co najmniej kilka odpowiednio sugestywnych obrazów, co mogłoby spotkać ją na pustej ulicy czy nad stawem właśnie i nie, to nijak się miało do teorii, że obecnie panna Audrey powinna być już absolutnie pewną siebie i przekonaną o własnym bezpieczeństwie. Nie, nawet teraz jedynym jej faktycznym, bezcennym azylem były kręte ścieżki własnych myśli, stąd nic dziwnego, że na pytanie mężczyzny uniosła tylko brwi znacząco. Knut? - Co najmniej galeon - odparła uczynnie i bez większego zastanowienia. Knut? Nie, jej kryjówka, świat będący tylko i wyłącznie jej był wart znacznie więcej. Więcej nawet niż jeden galeon. Tak naprawdę nikogo nie stać byłoby na odkrycie tych ścieżek - nie, jeśli bierzemy pod uwagę zwykłą umową handlową z pieniędzmi jako walutą. Bo, oczywiście, były przecież inne argumenty, które zawsze można było zastosować, od zwykłej czułości i miłości, przez wzbudzenie nieco bardziej pierwotnej, nie zawsze zdrowej fascynacji aż po ten najprostszy, argument siły. Tego ostatniego, jak łatwo się domyślić, panna Faulkner bardzo się bała. Legilimencja była jednym z wielu koszmarów drobnej Holenderki. A że demonów miała wiele, nie powinno dziwić, że tak łatwo pozwoliła odpędzić jednego, związanego z obawami przed Wrzeszczącą Chatą. Egzorcyzmy może i nie podziałają na stałe - nigdy nie były aż tak skuteczne - ale przynajmniej w tym momencie surowa logika, znacznie bardziej przekonująca niż jej własna jeszcze przed chwilą, wygrywała rywalizację z lękami. Rozsądek Notta w połączeniu z faktem, że sama obecność mężczyzny wyraźnie Audrey uspokajała (to swoją drogą całkiem zabawne biorąc pod uwagę przywództwo, za jakim Andrew podążał, prawda?), sprawił, że Krukonka nie tylko pokiwała lekko głową na znak zgody z takim wyjaśnieniem, ale też uśmiechnęła się lekko. Czy trupy tu były czy nie, czy w Chacie naprawdę coś straszyło czy nie - póki nie sięgnie po nią własnymi łapskami, póty rzeczywiście nie było się czego obawiać. Szczególnie, że na horyzoncie pojawiło się zagadnienie priorytetowe, wymagające znacznie większej uwagi niż jakieś tam nieuzasadnione niepokoje. Myśl o niespodziance, jaką miał mieć dla niej Andrew męczyła ją od pierwszego dnia, w którym Nott o niej wspomniał, dziewczyna była jednak mimo wszystko zbyt dobrze wychowana i zbyt rozsądna, by z własnej inicjatywy poruszać ten temat. Tak robią niecierpliwie, w gorącej wodzie kąpane podrostki - a Audrey przecież do nich nie należała. We wrzątku może i rzeczywiście ją kąpano, język też czasem miała niewyparzony, ale własna godność nie pozwalała okazać zniecierpliwienia. Wystarczyło, że raz już ciekawości swej nie przemogła, że tydzień temu pokusiła się o wysłanie krótkiego liściku - to i tak aż nadto, to i tak wielkie złamanie reguł. Teraz należało naprawić ten błąd, stąd Faulkner udawała, że temat ten wcale jej nie interesuje, i że w ogóle o nim zapomniała. Dopiero na widok biletów, po kilku trwających niemiłosiernie długo chwilach, których potrzebowała na zrozumienie tego, co widzi - dopiero wtedy maska nonszalancji i elegancji opadła w sposób co najmniej nieprzewidziany. O tym, że niespodzianka trafiona była w dziesiątkę, mówiły pierwsze jaskrawe zmiany, jakie zaszły na twarzyczce Holenderki. Dziewczę otworzyło szeroko oczy ze zdumienia, gdzieś w tęczówkach zatańczył błysk podekscytowania, do tego wszystkiego zaś jedna ze smukłych dłoni powędrowała w kierunku jednego z tekturowych prostokącików. Wiecie, Audrey nie była pewna. Nie, żeby w wątpiła w możliwości Andrew, ale... Cóż, dla niej to wciąż było bardziej jak sen niż jakakolwiek rzeczywistość. Musiała dotknąć, musnąć palcem złote litery, poczuć szorstkość sztywnego papieru. Dopiero wtedy mogłaby uwierzyć, że Nott nie robi sobie z niej żartów, że... Wyciągnięta ręka zamarła w pół drogi, po chwili wracając na swoje miejsce - bez biletów. Oczy panienki Faulkner zwęziły się a rysy stwardniały. Ekscytacja stopniowo ustąpiła miejsca nagłej irytacji, której sama Holenderka nie umiała wyjaśnić... Lub po prostu wyjaśniać jej nie chciała, nawet przed samą sobą. Bilety kusiły, naprawdę kusiły - Harpie! z Ziębami! loża honorowa! podobna okazja mogła już nigdy jej się nie trafić - Audi jednak nad wyraz skutecznie powściągnęła swe podniecenie. Ugryzienie się w język i powstrzymanie od rzucenia Nottowi na szyję przyszły jej nieoczekiwanie łatwo, przynajmniej w tej jednej krótkiej chwili. - Jako kto? - rzuciła krótko, nieco gwałtowniej i oschlej niż miała w planach. Dłoń jeszcze przed momentem sięgająca po bilety zacisnęła się teraz w drobną pięść, a na rumieniec na policzkach dziewczęcia stał się intensywniejszy, równolegle nabierając jednak dwojakiej natury. Zawstydzenie i ekscytacja swoją drogą, ale teraz Krukonka była też irracjonalnie, ale jak najbardziej prawdziwie zła. - Jako kto miałabym tam z tobą iść, Nott? - Z premedytacją wróciła do nazwiska mężczyzny, choć jeszcze przed momentem chciała smakować jego imię na języku. - Córka sędziego van Lyndena, mająca zapewnić jego przychylność? Dzieciak z bidula, któremu łaskawie można zafundować trochę atrakcji? Zabawna maskotka? Substytut młodszej siostry? Tak, drodzy państwo, nie ulegało wątpliwości, że w tej chwili Audrey zachowywała się jak wzorcowa, rozkapryszona gimnazjalistka. Żegnaj, dojrzałości! Żegnaj, godności! Foch z przytupem, ot, co pozostało. |
| | | Gość
| Temat: Re: Sadzawka Czw 04 Lut 2016, 00:00 | |
| Choć ambitny i przebiegły niczym sam diabeł jak każdy wychowanek domu Salazara, Andrew nigdy nie było dane nauczyć się subtelnej sztuki legilimencji. Uczył się czarnej magii od członków swojej bliższej i dalszej rodziny, poznawał klątwy mogące niejednemu zjeżyć włosy na karku, ale konfrontując teorię z praktyką w tej dziedzinie, natrafiał na niewidzialny mur. Mimo całego skupienia i doskonałego opanowania emocji, miał w sobie coś, co nie pozwalało mu na nawet najdrobniejszy sukces. Jakąś ukrytą blokadę skutecznie przytykającą potencjał prezentowany w innych aspektach życia, których dotknął się z odpowiednią motywacją. Drew nigdy nie mógł nazywać się geniuszem, kiedy przychodziło do przedmiotów czysto szkolnych – zdobywał z nich zadowalające oraz ponad przeciętne wyniki głównie dzięki uporowi i ciężkiej pracy. Ambicja nie pozwalała na mierność, miałkość oraz byle jakość. Czasem w ciemnych, przykrych momentach następca rodu Nottów szczerze żałował, że życie postanowiło obdarzyć go talentem do skrzypiec, zamiast do czegoś, co faktycznie mogłoby okazać się użyteczne w nadchodzącej wojnie. Nie stanie przecież na mugolskiej ulicy, zagra Marszu Mendelssohna, a wszyscy brudnokrwiści padną, mówiąc bardzo nieelegancko, trupem. Nie w tym życiu, nie w tym świecie. I choć zadał pytanie z lekkością, może nawet cieniem delikatnego rozbawienia, Drew dręczył fakt, że nie mógł tak po prostu zajrzeć w cudze myśli i dowiedzieć się wszystkiego bez męczącego procesu wyciągania z kogoś informacji. Nauczony cierpliwości oraz dostrzegania szczegółów, które innym mogłyby wydać się nieistotne, Nott został przygotowany do roli obserwatora, ale wciąż bywała ona bardzo nużąca. Zdecydowanie łatwiej powiedzieć jedno zaklęcie i wiedzieć dokładnie, jak się zachować, by wkupić się w czyjeś łaski – jak teraz. Choć ze spokojnym, racjonalnym wytłumaczeniem najwyraźniej utrafił, jeśli sądzić tylko po delikatnym opadnięciu spiętych dotąd ramion Holenderki. Podobnie zresztą jak z niespodzianką, której wyczekiwanie tak podkreślała w krótkich listach. Jakby się wstydziła samego faktu. Młody Śmierciożerca odczuł zadowolenie, dostrzegając nagły wewnętrzny blask rozjaśniający niebieskie oczy dziewczyny, sposób w jaki wyraz jej twarz zdał się zmięknąć, a dłoń podniosła się nieznacznie, by zaraz zostać cofniętą. Co u licha? Ciepłe macki dumy smagające wnętrzności w mgnieniu oka stały się chłodne, wycofując się z powrotem do swojej jamy pod sercem, gdy Audrey zaczęła się denerwować. Widział to jak na dłoni i chyba tylko absolutny ślepiec przegapiłby tak oczywiste znaki – Nott nieświadomie wszedł na grząski grunt kobiecych nastrojów i teraz musiał zrobić wszystko, by nie tylko wyjść z niego cało, ale też nie rozbudzić w pannie Faulkner żądnej krwi harpii. Jeszcze tego mu brakowało w komplecie do szyszymory-Yaxleówny. Światło uderzyło oczy Andrew w ten szczególny sposób, który zmieniał ich zwykłą, brązową barwę w odcień określony kiedyś jako szklanka whiskey, przez którą patrzysz na słońce, kiedy przekrzywił nieco głowę, przyglądając się blondynce. Boczyła się na niego i nie rozumiał dlaczego. Jeszcze, bo słowo za słowem pod ciemną czupryną zaczęły składać się odpowiednie fragmenty skomplikowanej układanki. Czyżby była zazdrosna? Czy może chodziło jej po głowie jeszcze coś innego? - Nie potrzebuję tych rzeczy, Audrey. I nie staram się zadowalać byle kogo. Jestem przecież Nottem, a to zobowiązuje – zaczął, tym samym spokojnym tonem, co wcześniej, choć teraz wdarła się do niego nuta pewnego skonfundowania. Młody śmierciożerca zmarszczył nieco brwi, odruchowo przesuwając w dłoni trzymane bilety. Trochę grał, a trochę faktycznie próbował rozgryźć powody nagłej zmiany zachowania uroczej Krukonki. - W moich kręgach wszystkiemu już na początku przypisuje się metki. Miałem nadzieję miło spędzić z tobą czas i przekonać się, co się stanie. Na chwilę zapomnieć, jakie mam nazwisko i czego się ode mnie oczekuje. |
| | | Audrey Faulkner
| Temat: Re: Sadzawka Czw 04 Lut 2016, 21:56 | |
| Takie proste. Dla Notta rzeczywiście takim było, prawda? Wybrać się na mecz, miło spędzić czas, zobaczyć co się stanie. Z jednej strony mogłaby tę postawę podzielać, jak najbardziej by mogła. Bo i co ją ograniczało? Co najwyżej własne, wyimaginowane argumenty przeciw - nic w pełni obiektywnego. Tylko, że to właśnie było najtrudniejsze, nie? To, co siedziało w głowie i - broń Merlinie! - w sercu. Najgorzej się z tym walczyło, bo ani racjonalizm, ani zwykły rozsądek nie były większą konkurencją wobec wybujałej wyobraźni. Uwzględniając to wszystko łatwo było zrozumieć nagłą zmianę postawy Audrey. To znaczy, tak jej się wydawało - że łatwo. Ale najwyraźniej nie. Cholera, zapomniała, że ma do czynienia z mężczyzną, i że oni nie rozumieją. Nigdy. Niczego. Cofnęła się o krok, dwa w kierunku stawu, zakładając ręce na piersi w powszechnie zrozumiałym geście obronno-zaczepnym. Propozycja Andrew była... Cóż, nie ukrywajmy, Faulkner bardzo chciała iść na ten mecz. Bardzo. Tylko, że z jej perspektywy podobne wyjście wcale nie było tak łatwe, tak... Przystępne. Bo Holenderce poprzestawiały się klepki, rozsądek zaliczył woltę i uciekł w podskokach, pozostawiając Srokę sam na sam z ślicznym zestawem własnych nadziei, obaw i irracjonalnych wymysłów. - Dotąd nigdzie się ze mną nie pokazałeś - warknęła cicho, czując, że z każdą chwilą pąsowieje do granic możliwości. Wyjść i miło spędzić czas. Szlag by to trafił - oczywiście, że chciała. O czym tak naprawdę marzyła przez kilka losowo wybranych wieczorów? Co roiło się w jej chorej główce, gdy zwinięta pod kocem próbowała znaleźć jakieś rozsądne, proste i akceptowalne wyjaśnienie tego, co się z nią działo? Wyobraźnia podsuwała jej wiele obrazów, w których razem z Andrew grali główne role, obrazów, w których otoczenie było czasem mniej, czasem bardziej publiczne. Tylko tak naprawdę nic z tego nie zaistniało poza jej głową i, jeśli ta odrobina nieprzepędzonego w diabły rozsądku mogła coś dodać, raczej się nie spełni. No, chyba że... mecz. - Listy wysyłasz mi jakąś sową, nie twoją - kontynuowała jednak wbrew myśli, że może warto byłoby dać spokój. Nie, drodzy państwo, Audrey nie dawała spokoju, wiedzieli o tym wszyscy, którzy popełnili błąd poznania jej... No, w porządku, błąd to może nie był. Ale ryzyko - już na pewno. Bo wiecie, gdy znaleźć się wystarczająco blisko, na jaw wychodzą wszystkie szaleństwa panny Faulkner, łącznie z zadziornym (żeby nie powiedzieć - upierdliwym) charakterem, niewyparzoną buźką i uporem godnym osła-medalisty w kategorii odmawiania współpracy. - A teraz chcesz, żebyśmy gdzieś poszli. Razem. Zapominając, że jesteś Nottem. Proponujesz mi bilety, o których nawet nie myślałam, nie zastanawiałam się, jakby to było je mieć, bo - po prostu były, są poza moim zasięgiem. Dajesz mi jakieś prezenty, które... - Machnęła ręką w bliżej niesprecyzowanym geście, ewidentnie wpadając w emocjonalny monolog. To jej specjalność, prawda? Jeśli już udało jej się przed kimś otworzyć choćby odrobinę - niech cię, Nott, tobie znalezienie klucza do holenderskiego serduszka przyszło aż nazbyt łatwo - to dawała wszystko. Nie tylko uroczy uśmiech, zabawną chwilami niepewność, nie tylko postawę sieroty potrzebującej opieki i rumieńce. Nie, to tylko kilka z elementów zestawu, na który składały się jeszcze przecież pazurki - kłótliwość, złośliwość, buta. Wiele mniej sympatycznych cech, które Audrey również odziedziczyła po alaskańskich rodzicach. Pierdol się, podpowiadało więc płonące teraz, wręcz skąpane w żywym ogniu serduszko dziewczęcia. Łomocząc jej w piersi znacznie szybciej i mocniej, niż powinno, popychało do skrzywienia się, życzenia miłego wieczoru, słowem - uniesienia się dumą. Przepraszam, ja tylko... chętnie z tobą pójdę, protestował tymczasem rozum. Panna Faulkner dobrze wiedziała, że jeśli odmówi, to będzie żałowała. Bardzo. Już nawet pomijając Andrew, ale przecież - mecz! Okazja jej życia. Propozycja popołudnia w doskonałym towarzystwie, na rozgrywkach, których w innym przypadku nie obejrzy - ani teraz, ani, być może, nigdy. Jeśli okroić wszystko z emocji, zwykły materializm wyraźnie wskazywał, czego ścigająca powinna posłuchać, jaką decyzją podjąć. Nie, ona była jednak zbyt dziką, zbyt naiwną, zbyt emocjonalną. Rozsądek mógł tylko usiąść i płakać. - Nie starasz się zadowalać byle kogo - przytoczyła więc słowa Andrew jeszcze mocniej obejmując się ramionami i ostentacyjnie odwracając się do mężczyzny plecami. - Wyjaśnij mi więc, kim jestem, skoro nie byle kim - burknęła przez zęby. - Oświeć mnie, żebym może zrozumiała to wszystko. Te chowanie mnie w kącie, to... Wszystko - zakończyła sfrustrowana, gdy zabrakło jej innych, lepszych słów. Uparcie wpatrując się w jeziorko z jednej strony miała chyba nadzieję, że Andrew po prostu ją wyśmieje, że... Nie, nonsens. Oczywiście, że niczego podobnego nie chciała. Złość złością, ale ostatnim, czego potrzebowała teraz Faulkner, to być tu zostawioną samą jak palec. |
| | | Gość
| Temat: Re: Sadzawka Czw 04 Lut 2016, 22:44 | |
| Co do jednego Audrey miała absolutną rację – Nott należało do męskiego podgatunku człowieka, a to z założenia upośledzało jego mózg w kwestii rozumienia pewnych kwestii, które samicom wydawały się oczywiste. Mężczyźni nie rozumieli, kobiety nie tłumaczyły, a spirala nieporozumień oraz szaleństwa kręciła się dalej. Taka specyfika homo sapiensa. Ciemne brwi panicza Notta zbiegły się jeszcze bliżej siebie, gdy Holenderka cofnęła się w tył, zakładając ręce na piersiach – niemal widział obracające się w jej głowie trybiki, parę wydostającą się uszami i małych pracowników doglądających całej maszynerii. Widząc, że rozmowa przeciągnie się przynajmniej o dłuższą chwilę, Drew na razie wsunął do kieszeni bilety na mecz, żeby nie trzymać ich w ręku jak idiota. Audrey wiedziała, że tam były i tyle na razie wystarczyło. Dotąd nigdzie się ze mną nie pokazałeś... Dokładnie tyle wystarczyło – młody śmierciożerca nie musiał już nawet dostrzegać wyraźnego, dziewczęco rumieńca, ani słuchać kolejnych wyrzutów skierowanych pod swoim adresem, bo odpowiednie elementy większych puzzli odnalazły się w jego głowie z cichym kliknięciem. Zazdrość, niepewność, zauroczenie. Czy gdzieś się pomylił? Odruchowo oblizał nieco dolną wargę, ścierając z twarzy najmniejszy ślad irytacji – bo i dlaczego miał się denerwować, skoro okazywało się, że był na doskonałej drodze do dostania tego, czego od początku chciał? Mógł dalej grać i rozsądek podpowiadał na powrót założyć maskę władczego, silnego samca – na razie jednak wstrzymał się nieco, chcąc do końca wysłuchać tego, co mówiła panna Faulkner. Może dowie się z jej słów jeszcze czegoś pożytecznego poza faktem, że najwyraźniej się w nim zadurzyła? Choć koniec końców przesycony emocjami monolog Audrey zdradzał o niej więcej, niż mogłaby sobie życzyć, gdy dobiegł końca, Nott odczuwał pewne znużenie powodowane faktem, że blond panienka, która ściągnęła jego uwagę, w dużej mierze pozostawała wciąż dzieckiem. Kapryśnym, niepewnym i domagającym się wiele uwagi. Należało zadać sobie pytanie, czy Andrew miał wystarczającą dozę cierpliwości, by zająć się należytą obróbką tego nieoszlifowanego diamentu. Cóż, zamierzał po kolei odpowiedzieć na każde z jej pytań i ugłaskać od odpowiedniej strony tę roztrzepaną jasną główkę – cały ten plan legł w metaforycznych gruzach, gdy panienka Faulkner pokazała mu plecy, zajeżając temperament śmierciożercy. Dokładnie tyle wystarczyło, by zmrużył gniewnie oczy, pokonując dzielący ich dystans sprężystym krokiem i stanął naprzeciw naburmuszonej blondynki. Nie pytając o pozwolenie, nie szukając go, objął ukrytą pod rękawiczką dłonią jej policzek, drugą odnajdując drogę na dziewczęcą talię i pochylił głowę, jednocześnie przyciągając Audrey do siebie. Nie zamykając oczu, złożył na jej ustach twardy pocałunek, bezgłośnie domagając się kapitulacji w tej niedorzecznej sytuacji. To było przecież takie proste – wystarczyło, że powie Tak, pójdę z tobą na ten mecz, Andrew. Tylko tyle. Nie wymagał obietnic, przysiąg na wieczność ani deklaracji wierności. Panna Faulkner mogła być jednak zadowolona – zmusiła Notta do reakcji niepodobnej jego zwykłemu zachowaniu, wydusiła na zewnątrz irytację i popchnęła go do nieostrożnego ruchu. Czy jednak na pewno robiła to wbrew jego woli, czy może coraz bardziej nie zauważała, gdzie kończył się prawdziwy Andrew Elijah Nott, a zaczynała teatralna rola? |
| | | Audrey Faulkner
| Temat: Re: Sadzawka Czw 04 Lut 2016, 23:23 | |
| Nie brała pod uwagę tego, że to się skończy... Tak. Wbrew wszystkiemu, co mogłaby sobą prezentować - świadomie lub nie, z premedytacją lub zupełnie od siebie niezależnie - panna Faulkner miała poważne problemy z graniem w tę zabawną, damsko-męską grę. Lubiła flirtować i umiała to - ale tylko wtedy, kiedy jej nie zależało, kiedy w grę nie wchodziły żadne uczucia silniejsze od zwykłej ciekawości. Mogła uśmiechać się zalotnie i doskonale czytać wszystkie przesyłane jej znaki - ale tylko wtedy, kiedy to było zabawą i niczym więcej. Umiałaby wtedy rozgraniczyć grę od rzeczywistości, przejrzeć iluzje i wiedzieć, gdzie przebiega alarmowa linia, której nie warto przekraczać. Ale teraz... Teraz nie widziała, była absolutnie, beznadziejnie ślepa. Bo teraz, jak raczył zauważyć Nott, pannie Faulkner rzeczywiście odbiło. Nie szafujmy pojęciem miłości, to byłoby przesadą, ale nastoletnie zauroczenie? Jak najbardziej. Tragicznie silne, oparte na fascynacji i pewnym, głupiutkim poczuciu wyróżnienia. Bo był starszy. Bo w jakiś sposób jej imponował. Bo pochodził z takiej a nie innej rodziny. Bo - wreszcie - przy tym wszystkim zwrócił na nią uwagę, wyszedł z inicjatywą. Nawet to jednak nie mogło sprawić, by w obliczu takiego rozwoju sytuacji zachowała się rozsądnie. Z powyższej perspektywy powinna oszaleć do reszty - tym razem w ten pozytywny sposób - i częściowo z pewnością się to stało. Gdy już zorientowała się, co się dzieje, gdy uświadomiła sobie, jak niebezpiecznie blisko siebie się znajdują, serce faktycznie wpadło jej w dziki, inny rytm, dłonie mimowolnie ruszyły ku ciału Notta, by powędrować przez jego klatkę piersiową i objąć go za szyję... Nie. Nie, do cholery. To była tylko chwila zawahania, pierwsze zaskoczenie, ułamek sekundy na to, by posmakować, poczuć, by się zapomnieć. Bardzo krótka chwila, w której jej myśli uległy przetasowaniu, irytacja znów przebiła się przez nieoczekiwaną blokadę w postaci podekscytowania, gdy czerwień rumieńców znów stała się - przynajmniej w pewnym stopniu - czerwienią złości. Dłoń Holenderki, ta sama, którą jeszcze przed momentem dziewczyna chciała wpleść we włosy Andrew, potraktowała jego policzek gestem zdecydowanie niedelikatnym, za to stanowczym i pełnym pasji. Mówi się, że danie komuś z liścia najczęściej jest po prostu żałosne - szczególnie wtedy, gdy jest się niezdecydowanym - ale och, na Merlina, zdecydowania akurat Faulkner nie brakowało, nie w tym momencie, nie w tej kwestii. - Co ty robisz? - warknęła, gwałtownie wciągając powietrze. Bliskość Notta odurzała ją, ale nie na tyle, by całkiem odebrać rozum. Jeszcze nie. Drzemiący przy ciepłym piecyku holenderskiego serca kot - czy raczej irbis, imponujący, podstępny, spoglądający na świat parą lodowych ślepi - jeśli dotąd rozważał tylko zasadność większego ataku, tak teraz poderwał się z miejsca i rzucił z pazurami. Błysk ekscytacji w tęczówkach Faulkner zastąpiło coś innego, bardziej dzikiego i prymitywnego. - Co to miało być? - Zaciskając dłonie w piąstki Audrey oddychała szybko, przez rozdęte nozdrza. Znów cofnęła się. O krok. To było naturalne, byli przecież blisko, zbyt blisko. |
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Sadzawka | |
| |
| | | |
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |