Temat: Popiersie Montague Knightley'a Sob 15 Lut 2014, 21:29
Popiersie Montague Knightley'a
Popiersie czarodzieja żyjącego w latach 1506 - 1588, mistrza w Szachach Czarodziejów. Od wyrzeźbionej twarzy bije duma i arogancja. Nie pozwala nikomu się za sobą chować, łatwo się obraża i ciągle marudzi. Jeśli zatrzymałeś się tu z kumplem na pogawędkę, stań bardziej z boku. Montague lubi oskarżać o zakłócanie spokoju. Niedaleko są ławeczki we wnęce, tam jest bezpiecznie i cicho. Uczniowie niechętnie tędy przechodzą, znając temperament pomnika Knightley'a.
Kolejny, nieważny, bezsensowny dzień mojego życia, a właściwie już jego połowa, gdyż kręciłem się po zamku już od jakiegoś czasu i dopiero przed chwilą zorientowałem się, że nastało popołudnie! Jeszcze trochę i będę mógł pójść spać, ale wcześniej ooo… Pomyślałem o jedynej przyjemności, jaką czerpałem z życia i to wcale nie była masturbacja! Alkohol, który od dawna był moim kompanem, a ściślej mówiąc moja żona – wódka. - Gdzieś tam w czasie i przestrzeni miętóweczka się dziś mieni i jej siostra kolorowa, ma przepyszna cytrynowa, może nawet się dziś zmuszę i litr czystej w siebie wmuszę? Ostatecznie, dla pewności koniak w ustach mych zagości… Tak, mówiłem do siebie, układałem pod nosem wierszyki w procentowym temacie, bo to przynosiło mi szczęście, prawdziwe szczęście. Przynajmniej tak mi się wydawało. Krążyłem po schodach, to w górę, to w dół, jednak po jakimś czasie szedłem już tylko w górę. Bam! Nagle znalazłem się na szóstym piętrze, jakaż to była idealna okazja, by się trochę odosobnić! Przecież to tam mało kto łaził, gdyż nikt nie chciał mieć do czynienia z natrętnym posągiem. Cudownie! Pognałem czym prędzej w obrane przez siebie miejsce i cóż się okazało? Ni żywego ducha. - Ach, jak przyjemnie bez żywej duszy tkwić, swobodnie po przechadzać, nie musieć ducha kryć… Zanuciłem pod nosem, a mój humor zaczynał być naprawdę… Dobry, naprawdę! W końcu od jakiegoś czasu mogłem poczuć się… Znośnie? Nie wierzyłem! Żadnych kłopotów, knujących przeciwko mnie kretynów, raj! Ten zamek naprawdę potrafi być znośny. Wyciągnąłem różdżkę i podszedłem do pomnika, z którym już nieraz zdarzało mi się rozmawiać i to nawet… Znośnie. Niestety, tym razem nie odezwał się do mnie, nie zezłościłem się [o dziwo], dobrze rozumiałem, że chciał mieć spokój. By go nie zakłócać, nie odzywałem się, ruszyłem na koniec korytarza, gdzie zadowolony usiadłem po turecku. Niestety, po pewnym czasie zrobiło mi się niewygodnie, poza tym był to słaby punkt obserwacyjny, a chciałem wiedzieć, czy popiersie zaprosiłoby mnie do rozmowy! Osunąłem się zatem po ścianie na początku tego miejsca i czekałem… W nieprzerwanej CISZY i SPOKOJU, którego NA PEWNO NIKT MI NIE ZAKŁÓCI. Pomału porządkowałem swoje myśli… Powinienem zrobić jakiś eliksir, żeby nie mieć tyłów, ale potrzebna jest mi do tego pomoc Pani Lacroix… Ciekawe, czy znalazłaby trochę czasu? Nie da się ukryć, że na lekcjach się po prostu trochę nudzę… Powinienem też wziąć u kogoś korki z zaklęć, ale przecież nikomu z tych psycholi nie mogę ufać… Ciężki miałem orzech do zgryzienia, ale też trochę czasu dla siebie, by rozwikłać te drobne, a dla mnie wielkie problemy.
Ten, kto ukradł mu najlepszą wiśniówkę, którą miał w swoim barku słono za to zapłaci. Hagrid już wiele razy został okradziony ze swoich zasobów i oczywiście nie podejrzewał o to nikogo innego, jak uczniów Hufflepuffu! Oni to dopiero mieli nosy do spraw jedzenia i picia, sam aż się dziwił, że potrafili znaleźć smakołyki schowane tam, gdzie nikt inny by ich nie znalazł. A tu proszę, wystarczył tylko jeden Puchon! Pirszoroczni jeszcze się bali z nim zadzierać, więc to musiał być jakiś starszak. Jak tak mogli zabrać mu ukochany trunek tuż przed końcem roku? Był to dla niego naprawdę trudny okres w życiu i teraz… nawet nie miał czym tego popić! Wiśniówka zawsze była dobra na smutki i nie uderzała do głowy, tak jak Ognista. Rubeus więc cenił w niej niemalże wszystko, smak, aromat… zawartość procentów. - Niech no skonam. Znajdę tego młodzika chociażby nie wiem co! – powiedział, wchodząc po schodach na piąte piętro. Nagle… Te zmieniły kierunek i Hagrid musiał się mocniej chwycić balustrady, żeby nie runąć po nich w dół. Nigdy się nie przyzwyczaił do płatania przez nich figli, były czasami gorsze od tych Irytka! Zaprowadziły półolbrzyma na szóste piętro i tam zostawiły. Rubeus wypuścił z płuc powietrze i rozejrzał się dookoła. Klasa Starożytnych Run, pewnie była pusta, bo profesor Machiavelli w każdym wolnym czasie łaził gdzieś za profesor Harleen. Nikt więc nie pilnował tego miejsca oprócz Popiersia Montague Natrętnego. Hagrid miał dziwne wrażenie, że trochę na tym piętrze zabawi. Zauważył kogoś. Był to blondyn, sądząc po szatach – uczeń Hufflepuffu. Hm, może to on ukradł jego wiśnióweczkę? Ah, to przecież był Allan! Chłopiec, który panicznie bał się wszystkich i wszystkiego, a już szczególnie Hagrida. Trochę było mu przykro, bo przecież półolbrzym miał wielkie, kochające serce i za nic w świecie nie zrobiłby krzywdy żadnemu Puchonowi. - Czołem maluchu! – zagadał i podszedł do chłopaka z szerokim uśmiechem. Wielka, długa broda znów sprawiała wrażenie, jakby żyła własnym życiem… - Szukam złodziejaszka mojej zacnej wiśniówki. Widziołżeś jakiego? Niech mnie hipogryf kopnie, ale jak młodzik wytrąbi całą butelkę, to nie wstanie przez kilka dni!
Henry szedł. W rękach trzymał wielką świeżo kupioną klatkę - albo na sowy albo na chochliki kornawlijskie w stanie kryzysu wieku młodzieńczego. Atakowały kogo popadnie, a po ostatniej bitwie z pierwszakami, Henry rozpoczął polowanie na te szkodniki i wpychanie ich do środka. Chociaż rozglądał się za stworkami, myślami był hen daleko. Jak zwykle krążył czujnie wokół osoby Soleil. Raz uśmiechał się szeroko do siebie, dodając sobie dziwactwa potorturowego. Raz miał dziwny wyraz twarzy, gdy przypominał sobie przerażenie w łazience, gdy nagle stała z uniesioną różdżką. Dzisiaj musiał porzucić te myśli, bowiem z daleka zobaczył szybko idącego Hagrida. Uczniowie robili mu miejsca, w końcu półolbrzym zajmował sporo miejsca. Mógłby nie zauważyć na przykład tej grupki drugorocznych puchonek, które w ostatniej chwili uskoczyły na boki. - Hej, Hagrid! - zawołał z daleka, odstawiając klatkę na parapet. Ruszył w stronę gajowego, który widocznie go nie usłyszał. Od razu trafił na szóste piętro i gdy olbrzym zniknął za rogiem, popędził w tamtą stronę z lepszym nastrojem. Przepadał za nim i za jego podejściem do dzikich zwierząt. Henry nie do końca podzielał jego pasję do stworzeń niebezpiecznych, ale jeśli w grę wchodziły inne, bardzo chętnie wdawał się z nim w pogawędki. Chciał omówić z nim garbatorogi. Lancaster zupełnie zapomniał, że miał w wakacje z dziadkiem na nie polować. I z Laurel rzecz jasna. Myśli miał zaprzątnięte cieniami, twarzą Sol, stresem po ostatnim egzaminie z SUMów i codziennością, w której musiał pilnować siebie i toru swych myśli. Już w oddali dostrzegł Allana siedzącego pod ścianą. Zamrugał oczami zmartwiony. Ci dwaj nie przepadali za sobą, a mianowicie to Alan nie lubił gajowego, widząc w nim postrach. Henry nie do końca rozumiał ten lęk, ale tez wiedział jak się czuje kolega. Nie pierwszy raz widział go w odosobnionym miejscu. Na wszelki wypadek przyspieszył kroku i znalazł się obok nich z wesołą puchońską miną. Schował ręce do kieszeni i szczerzył się. - Siema, co się dzieje Hagridzie? Pędziłeś przez korytarz jak szalony. - zerknął kątem oka na Allana, sprawdzając jak ten zareagował na widok gajowego. Samym wzrokiem próbował go uspokoić już na zaś, aby nie sprawił przykrość olbrzymowi. Tego człowieka łatwo było urazić, nawet niechcący. Znając szczerość Allana, stwierdził, że własna obecność jest tutaj niezbędna. Wolał ich dopilnować, aby nie wywiązała się kłótnia.
/następne będą lepszej jakości... głowa mnie boli, to ten jest słabszy ;)
Los… Ta okrutna kochanka zapewne jeszcze nie raz spłata mi obrzydliwego figla. Nie byłem jednak wstanie pojąć, dlaczego tym razem nie mogłem odpocząć dłuższej chwili? Nawet tutaj ktoś się zjawił? Zacząłem się zastanawiać, czy jedynym „spokojnym” miejscem nie będzie zakazany las. Żeby tam kogoś spotkać, to musiałbym już być naprawdę prawdziwym pechowcem, a przecież nigdy nie miałem ani zbyt wiele szczęścia, ale na złe fluidy też nie mogłem narzekać. No nie, to Hagrid. Nienawidzę go. Pomyślałem, a kiedy zagadał do mnie tym swoim wiecznie przesączonym radością głosem odpowiedziałem tylko bardzo oschłe i chłodne: - Dzień dobry.Ohydna broda. Przeleciało mi przez umysł. Cała postać gajowego była dla mnie przerażająca i nie wydawało mi się, żeby szczególnie zależało mu akurat na mojej przychylności. Kiedy zorientowałem się, że przyszła tu jeszcze druga żywa istota, to burknąłem pod nosem… - To może zorganizujemy przyjęcie? Tym razem już przesączonym ironią tonem. Czemu Ci ludzie muszą… Istnieć? - Nie widziałem. Warknąłem, nie miałem ochoty w ogóle rozmawiać z tym człowiekiem, zatem dodałem nieprzyjemnie… - A nawet, jak spot…. Chciałem powiedzieć, że dopilnuję, by strata nie wróciła do gajowego, niestety Henry mi przerwał. Cóż, może to i lepiej? Na spojrzenie, które mi posłał odpowiedziałem takim, które mówiło „to zawijajcie stąd pośladki”. Poderwałem się z ziemi, by móc stąd zwiać, aczkolwiek w jednym momencie poczułem się osaczony przez tę dwójkę. Spojrzałem na nich wielkimi oczyma i znowu osunąłem się po ścianie na ziemię. - Cóż Cię tutaj sprowadza, Henry? Zapytałem, jak gdyby nigdy nic, będąc bardzo uprzejmym. Stwierdziłem, że trzeba założyć podwójną maskę, by przetrwać tę sytuację. W końcu to aż dwie formy życia przeciw mnie! Tak naprawdę mnie to nie obchodzi i mam nadzieję, że połamiesz sobie kark, schodząc po schodach, a Ty mógłbyś zrobić ludziom przysługę, przewrócić się o tę ohydną brodę i potoczyć do Azkabanu. Spoglądałem co chwila to na jednego, to na drugiego, jednak nie nienawistnym wzrokiem, moje spojrzenie wyrażało raczej bardzo duże zmęczenie, jakbym nie przespał nocki, a jeszcze przed sekundą było tak wspaniale. - Myślę, że możemy Panu pomóc w poszukiwaniach. Zwracałem się do Hagrida na „Pan”, gdyż dla mnie nie był on żadnym kumplem. Buddo, czy ja właśnie zaproponowałem temu potworowi pomoc? I powiedziałem „MOŻEMY?” Chociaż z pierwszej warstwy wewnątrz zgłaszałem przeciw, to gdzieś tam bardzo głęboko we mnie, jakaś mała cząstka, cieszyła się ze swojego drobnego sukcesu, jakim była zaproponowana przeze mnie oferta pomocy. Ja sam znowu poczułem, jakby zaraz miał dostać szału i zachciało mi się płakać, aczkolwiek tego nie zrobiłem, bo to wyglądałoby na chore. Dlaczego muszę być taki klepnięty? Pozostało mi tylko czekać na rozwój wypadków…
Rubeus Hagrid
Temat: Re: Popiersie Montague Knightley'a Sob 28 Cze 2014, 22:47
Hagrid uśmiechnął się szeroko na widok Henryka i podrapał po głowie, gdy ten zadał mu pytanie. Co on tutaj robił? No cóż… W przeciwieństwie do Allana, to drugi Puchon był prefektem i Hagrid nie był do końca pewien czy powinien opowiadać o swojej zaginionej butelce wiśniówki. Eh, jednak jak to na półolbrzyma przystało, po prostu nie potrafił trzymać języka za zębami. - A żem szukoł złodziejaszka, który ukradł mi wiśnióweczkę – powiedział i westchnął ciężko, aby dodać dramaturgii. Chciał, aby jego historia brzmiała tragicznie, przecież taka właśnie była! Biedny ten, który dostanie kopa po tym trunku, no przecież nie wstanie z do końca roku szkolnego. Chciał temu zapobiec, bo może to się skończyć katastrofą. Postanowił poprosić o pomoc Prefekta, on na pewno będzie wiedział co z tym fantem zrobić. - Trochę jestem przerażony, bo młodzik może przeholować z piciem no i wiesz o co mi biega, nie? – wytłumaczył i położył dłonie na swoim brzuchu. Spojrzał na Henryka swoimi wielkimi, błyszczącymi oczami z wyczekiwaniem. Schody jednak nie przyniosły mu pecha, a jednak zaprowadziły tam, gdzie mógł znaleźć pomoc w poszukiwaniach. Ach, to dobrze. Allan też zaproponował pomoc! Hagrid aż spojrzał zszokowany na młodszego Puchona i otworzył usta. Zaniemówił na chwilę, nie do końca wiedząc co też ma o tym myśleć. Spisek, czy może chłopak chciał przezwyciężyć swój strach przed nim? No pewnie, że tak! Nie ma czego się bać, Hagrid był naprawdę w porządku i w żadnym wypadku nie zrobiłby mu krzywdy. - Niech no skonam, ale odwdzięczę się, jak tylko będę mógł! – niemalże krzyknął z radości.
Henry Lancaster
Temat: Re: Popiersie Montague Knightley'a Nie 29 Cze 2014, 14:27
Wzniósł oczy ku niebu przy zachowaniu Allana. On się do tego zdążył przyzwyczaić. Chłopakowi chyba brakowało wyczucia co do rozmówcy. Hagrida bardzo łatwo urazić, a kto chciałby zadzierać z takim olbrzymem? Serce ściskało się, gdy gajowy chodził przygnębiony. Trzy czwarte Hogwartu przepadało wprost za Hagridem wyłączając oczywiście ślizgonów. Henry mógł mieć nadzieję, że zaoferowanie pomocy ze strony Allana jest zabiegiem szczerym i uczciwym. Mógł mu ewentualnie zorganizować okazję do ewakuacji i opuszczenia piętra z byle jakiego powodu. Respektował decyzję kumpla co do izolacji i czasami ułatwiał mu usunięcie się w cień, skoro tylko w ten sposób odzyska spokój. Sam zasmakował takiej potrzeby, więc nie naciskał. Nie zmieniało to faktu, że w tę sobotę chce czy nie, idzie z nim, Dwayne'm, Mattem, Laurel, pewnie Elsą, Cardarockiem do Hogsmade na zimne piwo w ramach uczczenia zakończenia roku szkolnego i napisania egzaminów. Wzruszył ramionami, uśmiechając się do Puchona, gdy zapytał co tu robi. Chodzi, zwiedza, spędza czas, oddycha, unika Filcha, wybawia z opresji młodszych uczniaków i zanosi aspołecznych kolegów w miejsca bezpieczne, gdzie nie zrobi sobie krzywdy swoją burkliwością nie raniąc dookoła co wrażliwszych olbrzymów. Na pohybel gburowatości! Dzielnie zniósł pieszczotliwy gest Hagrida. Jego wielgachna ręka była tak ciężka, że gdyby właściciel nią sprawnie nie operował, nabiłby Henry'emu niezłego guza. Fryzurą się nie przejął, bo nigdy nie udawało mu się ich opanować. Właśnie, musi zajśc do Dorcas i poprosić ją o podcięcie tego czegoś na głowie. Henry wciąż tkwił w traumie przeciwko magicznym fryzjerom. Lęki z dzieciństwa... Nie spodziewał się takiej odpowiedzi, chociaż po Hagridzie można było spodziewać się dosłownie wszystkiego. Dobrze przynajmniej, że nie przytaszczył ze sobą Kła. Wtedy byłoby weselej. Tropienie młodzika i gonitwa za dwutonowym psiskiem. Henry zmarszczył nieznacznie brwi zdziwiony kradzieżą wiśniówki. Zakładał, że to na pewno nie jest jakiś młodzik, tylko rozchichotany ślizgon ze starszego rocznika. - A wiesz przynajmniej jak złodziejaszek wygląda, Hagridzie? - uniósł wysoko głowę, aby uszczknąć spojrzenia gajowego. Skoro mają szukać ktosia, powinni wiedzieć chociażby z którego domu pochodzi. Powinni jak najszybciej zidentyfikować domniemanego złodzieja, zanim ten się upije czy zatruje. - Wiem. Możemy podpytać obrazy! Tylko wiecie... z nimi trzeba obchodzić się delikatnie, bo się jeszcze obrażą i naskarżą komuś. - zwrócił uwagę obojgu przyjaciołom. W Hogwarcie było mnóstwo namalowanych czarodziejów i nie każdy był skory do pomocy czy pogawędki. To cud, że popiersie Knightley'a nie zaczęło na nich wrzeszczeć. Ono z pewnością wiedziałoby co nieco. Henry przeniósł spojrzenie na marmurowy posąg. - On wie. Widzicie jak się na nas gapi? On coś wie... - nie wykazywał jakichkolwiek chęci, aby podejść do Montague'ego i zagadać. Nie lubił tego stosu kamieni, nigdy nie umiał się z tym dogadać.
Gość
Temat: Re: Popiersie Montague Knightley'a Nie 29 Cze 2014, 22:19
Nie miałem pojęcia o tym, co czai się w puszystych zakamarkach umysłu Henrego i uwierzcie mi – lepiej dla niego i dla reszty świata, że tkwiłem w nieświadomości, bo gdyby do moich uszu dotarły dźwięki, które przez umysł zostałyby odczytane, jako litery, a potem słowa oznajmiające „publiczne wyjście”, to teraz wpadłbym w naprawdę okropny stan i zapewne zaczął panikować. Zastanawiało mnie bardzo, kto był na tyle nieodpowiedzialny i niewychowany, by coś kraść. W porządku – nie odzywałem się do ludzi w odpowiedni sposób, a przynajmniej sprawa tak się miała z większością, nie zmieniało to jednak faktu, że w pełni poznałem dobre wychowanie i chociaż je odrzuciłem, to potrafiłem przywołać te umiejętności wtedy, gdy były mi potrzebne – na przykład na lekcji eliksirów, podczas rozmowy z obrazami, bądź posągami. A ten tutaj był jednym z moich ulubionych, bo tak, jak ja nie lubił tłumów. - Ilu procentowy był ten alkohol? Zapytałem, ponieważ bałem się o to, że jeżeli popija to sobie ktoś, kto wcześniej nie pił, a w dodatku jest młody, to może się zakończyć śmiercią. Chociażby same białka w przełyku mogą się ściąć... Mnie taka wiśnióweczka zapewne by nie poparzyła, ale młodzika? Hmm... A nawet, jeżeli nie to, to przecież zbyt duże ilości takiego specyfiku mogą spowodować to, że jego żołądek sam siebie zacznie trawić, po połączeniu ze śluzem, który okrywa ściany żołądka, a zapobiega samotrawieniu. - O rajulku... Powinniśmy się pospieszyć. Naprawdę przejąłem się tym, kogo nie znałem. Trup w zamku, to ostatnie o czym chciałbym słuchać. Ruszyłem się lekko w przód, omiotłem spojrzeniem pomnik, a potem przeskoczyłem nim na drugiego Puchona, ścinając go wzrokiem. - Nie mów o nim w taki sposób, jakby był tylko irytującym kawałkiem skały. Właśnie dlatego nikt z was nie może się z nim dogadać, bo macie złe podejście. Ja nie raz rozmawiałem z mistrzem szachów i nigdy nie miałem problemu się dogadać. Jest inteligentniejszy, od was. Warknąłem w stronę Henrego, a Hagridowi oberwało się „za darmo” - DOBRZE GADA. Wrzasnęło popiersie, a potem tknęło wielkiego gościa, by ten się przesunął. Doskoczyłem do niego, przywitałem się zgodnie z zasadami dobrego wychowania i zapytałem o młodzika z wiśniówką. Niestety, posąg stwierdził, że jest poirytowany naszą obecnością i zakłócamy mu ciszę... Ach, jakaż to była prawda. - Chyba niczego się teraz nie dowiemy. Powiedziałem lekko zrezygnowany. Zostały obrazy, z którymi także dogadywałem się znacznie lepiej, niż z ludźmi. Mimo wszystko, wrodzona upartość sprawiła, że jeszcze raz podbiłem do Montaguego. - Wybacz nam proszę niegrzeczności. Potrzebujemy twojej pomocy, wiesz dobrze, że mam pełną świadomość tego, jak się czujesz, kiedy setki rozwydrzonych dzieciaków się tutaj przedziera, pomyśl jednak, jak ogromne zamieszanie wybuchnie, jeżeli w porę nie odnajdziemy tego młodego. Tak wielki umysł na pewno potrafi sobie wyobrazić konsekwencje głupkowatego wybryku. I nie, wcale się nie podlizywałem. Po prostu okazywałem mu należny szacunek, tak jak między innymi robiłem to w stosunku do Pani Lacroix. Po tym nie musieliśmy długo czekać na odpowiedź. - Był tutaj taki jeden, jakieś 20 minut temu, niedługo przed waszym niechcianym przyjściem. Mruknął, a następnie kontynuował. - Zachowywał się nad wyraz głośno i irytująco, był z dwoma kolegami, jak dla mnie to trzecia klasa była, chwalił się, że podebrał alkohol gajowemu. Mówili, że trzeba się gdzieś dobrze schować i zeszli w dół. Trunek był nienaruszony, a teraz już się stąd wynoście, chce spokoju. Najwidoczniej musieliśmy zmienić miejscówkę, w końcu za taką pomoc nie mogliśmy teraz zrobić popiersiu na złość. - Dziękuję Ci bardzo, twoja pomoc jest nieoceniona. Powiedziałem, a następnie ruszyłem ku wyjściu z korytarza, oczywistym było, ze ta dwójka miała iść za mną, czyż nie? Ostatecznie zatrzymałem się przy wyjściu, przed schodami, daleko od popiersia. - No i wszystko jasne, jak chcecie to poszukajcie na własną rękę, ja mogę popytać obrazy, bo rozmawia się z nimi o niebo lepiej, niż ze zgrają kretyńskich uczniów. Wywróciłem oczyma w nadziei, że Pan Prefekt nie będzie chciał wprowadzić w życie innego scenariuszu.[/b]
Henry też decydował się na pośpiech. Ten, kto zabrał wiśniówkę może szybko się nie pozbierać, a gajowy może mieć przez to kłopoty. Tak na dobrą sprawę Hagrid nie powinien pokazywać, że ma ze sobą alkohol ani nie wystawiać go na widoku. Lacroix mogłaby się do tego doczepić, bo była jedyną nauczycielką, która mogłaby to obrócić przeciwko dobrodusznemu gajowemu. - To zagadaj do niego, ja nie lubię rozmawiać z marmurem... - mruknął ciszej, dowiadując się, że gobelin nie tylko ich słyszy, ale i też dosyć głośno wrzeszczy. Allan miał niezłą wprawę z obchodzeniem się z rzeczami martwymi- zaczarowanymi, tak więc Lancaster puścił przodem kolegę ufając, że coś wywnioskuje. Wzruszył ramionami na wzmiankę, że przedmioty bywają mądrzejsze od ludzi... w końcu powtarzają jedno i to samo, tylko w dwustu wersjach, bo to zwykłe, proste czary. Z zaciekawieniem przysłuchiwał się dyskusji Allana. Uciszył Hagrida, jeśli ten miał zamiar podejść i sam zagadać. Lepiej, aby zrobił to ktoś doświadczony. - To dla mnie kawałek skały. - wzruszył ramionami szepcząc o tym do gajowego. Kto by pomyślał, obdarzać szacunkiem malowidło czy gobelin... szanowanie mienia, a wdawanie się w dyskusję z upierdliwymi ozdobami szkoły to różnica. Zaskoczony wysłuchał co gobelin im mówi. Poszli na dół? Jeśli dotrą do lochów, z pewnością ktoś ich zatrzyma. Nikt nie nie zauważy trójki dzieciaków z alkoholem, szczególnie ślizgoni, którzy z kolei są łasi na napoje wysokoprocentowe. - Dobra robota, Callas. - klepnął go mocno w ramię i zerknął kątem oka na gadający marmur. - Dzięki gobelinie za wskazówkę! - Henry pognał za Allanem zniesmaczony wizją gonitwy dzieciaków. Od tego jest Filch, a nie oni. - Hagrid, no chodź. Tylko nie zdepcz nikogo i nie krzycz, bo ich spłoszysz. Może zajdź ich od tyłu, przechodząc przez przejście na drugim piętrze? - zaproponował olbrzymowi zapominając, że gajowy może mieć problem z przemieszczeniem się. Jest gigantyczny, a tajne korytarze bywają ciasne... Henry nie zdążył jednak się tym zmartwić, bo pobiegł za Allanem przeskakując schodki co drugi. - Jak zaczną uciekać, dopadnę ich różdżką. Co za dzieciaki... - mruknął do kolegi i razem ruszyli, a złapali trójkę chłopców z Gryffindoru w lochach. Jak się domyślał, zaczepili ich ślizgoni. Tam oddali powinność Hagridowi, a po błaganiach i żalach dzieciaków, Henry odstąpił od załatwienia im kary i zaprowadził po prostu całą trójkę do profesor McGonagall.
[zt x3] / Jutro jest zakończenie roku, Hagrid. Nieładnie blokować :P
Biała sówka z szarym kuperkiem śmignęła cichutko przez korytarz mijając śpiące popiersie i zrzuciła pod ławkę nowe wydanie "Lustra", zostawiając pamiątkę dla uczniów którzy lada moment przybędą do Hogwartu!
Rok szkolny ruszył pełną parą! Jak para wydobywająca się z czajniczka, w którym parzy się herbatka. Najlepiej taka z kwiatem nagietka. Żadna nie podkreślała lepiej dobrego nastroju Alice w ten cudowny dzień. Niedawno miała okazję spędzić trochę czasu z Franiem. To zabawne, jak stażysta zaklęć, który pewnego razu uratował ją przed upadkiem, pojawiał się w jej herbacianym życiu coraz częściej i na coraz dłużej. Raptem wczoraj była ta okropna burza, przez którą oboje strasznie przemokli i przemarzli. W filigranowym ciele panny Guardi pojawiało się nieprzyjemne zimno, które przyprawiało ją o drgawki. Obudziła się dzisiaj tak roztrzęsiona, że nawet Filemon zamiauczał urażony i uciekł pod kanapę. Zegar wskazywał godzinę grubo po szóstej... popołudniu. Dość wczesna pora jak na Alice. Z reguły wstawała bliżej ósmej, na kolację. Teraz miała jeszcze trochę czasu dla siebie. Wstała więc, wymiętoszona niczym chusteczka w kieszeni i po dwukrotnym wypraniu. Nastawiła wodę na herbatę i zaparzyła tę nagietkowo-mandarynkową. Wypiła dwie filiżanki - dosłownie dwie, bo jedna się stłukła, gdy Alice potknęła się o rant puchatego dywanu. Kichnęła cichutko dwa razy, uważając, by nie kichnąć do czajniczka w biało-niebieskie ciapki. Ubrała długą spódnicę w pomarańczowe kwiaty, dorzuciła do tego biały sweter, a wszystkiego dopełniły długie kolczyki. W kształcie srebrnych listków. Uzbrojona w zestaw chusteczek udała się na spacer po zamku, chcąc zahaczyć o bibliotekę. Nuciła pod nosem niedawno zasłyszaną melodię. Zaglądała do kolejnych okien, licząc pajęczyny. Zatrzymała się przy jednym, gdzie był wyjątkowo ciekawy witraż. Zaczęła się pochylać, aby uchwycić moment, kiedy światło najlepiej pada na szkło. Musiała wyglądać dziwnie w takiej pozycji... ale kto by się tam przejmował? Na pewno nie Alice.
Wiecznie głodny Chant II Młodszy przemierzał puste o tej porze korytarze. Nie wiedzieć czemu zawędrował aż na szóste piętro, na którym nie było absolutnie nic ciekawego. Ba, nie było tam nawet skrótu prowadzącego do kuchni czy czegoś podobnie funkcjonalnego! Zorientował się gdzieś tak w połowie i jakoś głupio było zawrócić, więc szedł dalej. A nuż odkryje coś choćby względnie ciekawego? W końcu nie bywał tu często. Rok szkolny rozpoczął się sezonem przeziębień i chronicznym bólem gardła. Czekał tyle czasu, a Hogwart powitał go nieustannym deszczem, rujnując ostatnie dni lata. Zatrzymał się przy oknie i spojrzał przez nie w zadumie. Nawet teraz coś nieprzyjemnego kapało z zachmurzonego nieba. Była dopiero szósta, a wszystko wyglądało na grudniowy wieczór. Westchnął z niechęcią. Ileż można znosić taką pogodę? Chciał wybrać się do lasu, nazbierać ziół i ususzyć je na parapecie dormitorium, znaleźć centaura i oglądać gwiazdy w środku Zakazanego Lasu. Biegać po błoniach i przypomnieć sobie, jak jezioro pachnie jesienią. A potem położyć się pod drzewem i patrzeć aż zachodzi słońce. Zabrać Y. na długi spacer. Nauczyć się pleść wianki i wypuścić lampion w swoje urodziny. Zamiast tego kisił się w łóżku, a dni spędzał na próżnym poszukiwaniu zagubionego lata i gorączkowym zalewaniu herbacianych listków wrzątkiem. Zamiast przeżyć jakąś przygodę, egzystował od kubka do kubka herbaty ze wciąż zmarzniętym nosem. - Okropność. - Mruknął, wydymając wargi. Nie zwracał uwagi na obecność innej uczennicy. W końcu i tak wszyscy mieli go za dziwaka.
Promienie Słońca, najbliższej Ziemi gwiazdy załamywały się na kolorowym szkle witraża, dając tęczowe refleksy. Mieniły się niczym zorza na biegunie, bawiąc swoją grą świateł. Alice z zachwytem obserwowała te widma padające na parapet i po części na jej twarz. Jej dusza była równie kolorowa jak ten witraż. Jak skrzydła motyli, które na wiosnę obsiadały pachnącą łąkę. Wystarczył jeden ruch, by wszystkie zerwały się do lotu. By szybowały pośród chmur i tchnień wiatru. Tak bardzo była kolorowa jej dusza. Alice kiwała się na stopach, dostrzegając w kącie kolejną pajęczynę. Na niej Słońce grało zupełnie inaczej. Srebrzyła się, cudownie błyszczała. Taka cieniutka, a zarazem wytrzymała. Lepka w dotyku, ale niezwykle mile pieściła opuszki palców. Nie była świadoma, że ktoś jest obok niej. W sumie... Alice wiecznie żyła w swoim świecie, kiedy czymś się zaintrygowała. -Tylko biedronka nie ma ogonka, nie ma ogonka biedronka... -zanuciła wesoło, dostrzegając we framudze okna jedno takie stworzonko. Zaczęła liczyć jej kropki. Miała ich aż siedem. Szczęśliwa liczba. Bardzo. Dopiero wtedy usłyszała głoś Kogoś. Ten Kogoś swoim komentarzem wyrwał ją ze świata marzeń i aż podskoczyła. -Jeju! Prawie mi serce wyskoczyło uchem. -wydusiła, łapiąc się za miejsce, gdzie powinna być owa pikawa. Odetchnęła głośno widząc, że to uczeń. -Witaj. Okropność? Ja okropność? To nieładnie tak mówić, ale wolę być okropnością niż normalnością. -wzruszyła ramionkami. Przyjrzała się z ciekawością chłopakowi. -Ty nie jesteś okropnością. Masz jakieś imię? Ja jestem Alice Guardi. -uśmiechnęła się i dygnęła. Z gracją.
Luca Chant
Temat: Re: Popiersie Montague Knightley'a Sob 03 Sty 2015, 22:49
Wsunął się na parapet, podkurczył nogi i oparł na nich ręce. Znów utkwił wzrok w deszczu, który wąskimi strugami bezlitośnie siekał błonia. Było chłodno, naciągnął mankiety koszuli na dłonie. - Wiesz, właściwie i tak nie mogłoby wyskoczyć ci uchem. - Uśmiechnął się, rzucając głupią uwagę. - Jest za duże i w ogóle. Zachęcająco poklepał parapet obok siebie. - Alice Guardi, nie możesz być okropnością. - Ludzie, którzy stojąc na korytarzu śpiewali piosenki o biedronkach powinni mieć specjalne miejsce w niebie. Cała sytuacja była sama w sobie tak absurdalna, że chciało mu się śmiać, albo chociaż radośnie uśmiechać. Mimo wszystko urocze... - Ładnie śpiewasz. I mieli jeszcze jedną ogromną zaletę - łatwo się z nimi rozmawiało, jak z dziećmi. Przyjrzał urokliwej postaci dokładnie, zaczynając od listków dyndających w uszach, a kończąc na skrawku radośnie pomarańczowej spódnicy. Potem nawet spojrzał na jej twarz, starając się zapamiętać coś poza wesołymi oczami i nieco obłąkanym uśmiechem. - Wyglądasz jak Kapelusznik. - Wyrwało mu się. Miał nadzieję, że nie miała jakieś awersji do kapeluszników czy urazu z dzieciństwa, przez który wzmianka o Alicji w krainie czarów powodowałaby furię czy histeryczny płacz. Na szczęście na to nie wyglądało. Uf. - Ja jestem Luca Hercules Chant i jest mi miło. - Skinął głową i wykonał niezidentyfikowany ruch rękami, jakby naśladował fale oceanu czy cokolwiek innego, co falowało. - Powinienem paść na kolana i ucałować cię w rękę? - Zapytał cicho, przechylając głowę w bok. Na prawdę się nad tym zastanawiał, z jakiegoś powodu wydawało mu się to właściwe. Może ta przedwczesna jesień tak na niego działała. Albo któraś z książek, które ostatnio przeczytał. Zastanawiał się, czemu nie widział jej wcześniej i czy to nie dlatego, że jest z Hufflepuffu. Było w niej coś żółtego, ale niby nie do końca, więc miał nadzieję się mylić. Puchoni rzadko kiedy byli czymś dobrym. Chyba, że mówimy o rozpałce. Podpadł brodę ręką i ponownie poklepał parapet obok siebie mając nadzieję, ze zrozumie aluzję, a nie pomyśli, ze klepie go jak psa, albo jak kobiecy tyłek. Chociaż nigdy nie miał psa ani kobiecego tyłka.
Alice Guardi
Temat: Re: Popiersie Montague Knightley'a Nie 04 Sty 2015, 16:43
Z zaciekawieniem przyglądała się nowemu towarzyszowi rozmów. Byłoby niegrzecznie, gdyby nadal bardziej interesowały ją pajęczyny. Nawet nie wiadomo jak ładne. Alice splotła rączki za plecami i kiwała się delikatnie na stópkach. W przód i w tył. W tył i w przód. -Ojej. No fakt. Nie mogłoby wyskoczyć. Racja. -skinęła rudą główką, przez co jej kolczyki zadzwoniły. Nie przypominało to dzwonienia kropel deszczu o szklaną szybę. Było delikatniejsze. Cichsze. Milsze dla ucha. Panna Guardi uśmiechnęła się z lekkim zażenowaniem dla swojej głupoty, ale już dawno machnęła na to łapką. Co powiedziała to powiedziała. I tak jest zabawnie! Przekrzywiła głowę, patrząc na parapet. Chłopak poklepywał go. Wystukiwał rytm jakiejś ładnej piosenki? A może myślał, że nawet parapet miał uczucia i było mu smutno w ten deszczowy dzień? Po prostu należało go poklepać jak przyjaciela po plecach? Policzki kobiety zaróżowiły się niczym świeżo zaparzona malinowa herbata. -Dziękuję! To najładniejszy komplement od czasu, gdy powiedziano mi, że mam ładne uszy. -Alice złapała się za owe małżowiny i pociągnęła je lekko w dół, że aż kolczyki na nowo zadzwoniły. -Lubię śpiewać. -przyznała, nadal kołysząc się w tył i w przód. Teraz przełożyła łapki do przodu. Zakładała palec za palec, aż sama się pogubiła, który jest od której łapki. Zamrugała szybko, słysząc uwagę o Kapeluszniku. Nie miała zamiaru wpadać w furię ani się smucić. Co to, to nie! -Ohhhh! Kapelusznik? Bardzo lubię kapelusze! Tak to widać? -zatroskała się, poprawiając nerwowo włosy. Może odbiło się rondo jednego z nich na jej fryzurze, a Alice jak to ona - nie pamiętała, że istnieje coś takiego jak grzebień. Ostatni raz przeczesała rude fale. Klasnęła w obie dłonie. -Luca Hercules Chant. Jest gwiazdozbiór Herculesa. Bardzo ładny gwiazdozbiór. -westchnęła z uwielbieniem. Na pewno zapamięta jego imię. -Również mi bardzo miło. -dodała po chwili. Roześmiała się głośno i wesoło, gdy zapytał, czy może ucałować jej dłoń. -Oh, nie! W żadnym wypadku! Jestem Alice. Tylko Alice. Wystarczy, że będziesz się do mnie uśmiechał. -przyjrzała się poklepywaniu parapetu i pojęła, że Luca zaprasza ją, by usiadła obok. Odwróciła się na pięcie i wskoczyła żwawo na parapet. Rozgościła się wygodnie. Było nawet miło. Załaskotało ją w nosie. Zaczęła machać łapkami i po omacku wyjęła chusteczkę. Kichnęła w nią. Raz. Dwa. TRZY! Otarła suchą częścią materiału łezki, które zebrały się w kącikach oczu. -Wybacz, trochę zmokłam wczoraj i chyba przeziębiłam. Ah. Nie lubię być chora. -schowała chusteczkę za pasek. -Z jakiego jesteś domu jeśli można zapytać? Grzecznie jest zapytać.