Brak różdżki, nawet krótkotrwały, w świecie opanowanym przez magię sprawia, że czujesz się, jakby brakowało ci kończyny. Ben zdecydowanie nie przemyślał zbyt dobrze decyzji o złamaniu swojego magicznego kijka, ale co innego mu pozostało w momencie, w którym zaczął palić mu dłonie? Jak miał używać instrumentu, który tego nie chciał?
Przełamane na dwa kawałki wiązowe drewno nie wykazywało już żadnych oznak życia, gdy zbierał je z podłogi i ostrożnie zawijał w kawałek materiału. Służyło mu przez sześć, prawie siedem długich lat i mimowolnie czuł żal, jakieś ukłucia nostalgii, zostawiające w żołądku ciężar, który nie był nieznośny, ale wyraźnie wyczuwalny. Sowa napisana do Machiavelliego doczekała się odpowiedniej odpowiedzi, choć fakt, że na ulicę Pokątną miała mu towarzyszyć ruda panna stażystka, nieco go zaskoczył. Skończył siedemnaście lat, nieubłaganie zbliżał się termin jego osiemnastych urodzin, a opiekun Krukonów mimo to kogoś z nim wysyłał? No tak, opiekun. To mogłoby tłumaczyć pewne kwestie, choć zwykle Sebastian sprawiał wrażenie bardzo niefrasobliwego człowieka. Porzucając następnego dnia mundurek szkolny na rzecz ciepłego, kremowego swetra, pod którym ukrył runiczny amulet stworzony na wakacyjnym obozie, ciemnych spodni i czarnego płaszcza ze stójką, Ben zszedł na odpowiednie piętro, pukając do gabinetu Hristiny. Skoro już została mu przydzielona w roli niańki nie mógł się wykręcić i nawet jeśli lubił spędzać z nią czas, to zakup różdżki wydawał mu się czymś tak osobistym, że chyba wolałby udać się do sklepu Ollivandera sam. Ktoś chyba tego dnia wysłuchał życzeń panicza Wattsa, bo Bułgarka nie otworzyła, kiedy zapukał, a drzwi okazały się zamknięte po naciśnięciu klamki. Och. Powinien poczuć ulgę i faktycznie pewien jej odcień pojawił się w sercu prefekta, ale razem z nią było coś jeszcze – coś gorzkiego i chyba zawiedzionego. Wypuszczając powietrze przez usta w głośniejszym oddechu, Krukon udał się na parter, ściskając w ręku szalik w domowych barwach oraz rękawiczki. Dopiero przed samym wyjściem obwiązał szyję, wcisnął na dłonie skórzane rękawiczki i pociągnął za ciężkie drzwi, wychodząc na błonia. Paskudny chłód, be chłód. A kysz stąd.
Marsz do Hogsmeade, gdzie nie sięgały już bariery ochronne Hogwartu uniemożliwiające teleportację, nie zajął długo – szarpnęło i Ben był już na ulicy Pokątnej.
Wnętrze sklepu Ollivandera było dokładnie takie, jak je zapamiętał. Nieco ciasne, przykurzone w miejscach, gdzie kurz nie powinien się pojawiać w sklepie, który miał zachęcać do wejścia. Dzwoneczek zawieszony przy drzwiach oznajmił przybycie klienta i już po chwili z wnętrza sklepu wyłonił się starszy, ale wciąż chyży mężczyzna. Dokładnie moment, w jakim Szkot przywitał się i poluzowywał szalik, w którym sam się uwięził, zajął Ollivanderowi, by przywołał z zakamarków pamięci jego nazwisko oraz specyfikację różdżki.
- Wiąz, czternaście cali i rdzeń z włosa z ogona centaura. Dosyć sztywna i prościutka jak drut. Zgadza się, panie Watts? – zagadnął z uprzejmym uśmiechem, zajmując miejsce za kontuarem. Kącik ust blondyna mimowolnie nieco się uniósł, gdy kiwnął głową na potwierdzenie, choć wszelkie oznaki rozbawienia zaraz zniknęły z jego twarzy. Zbliżył się do kontuaru, wyciągając z kieszeni szmatkę, w którą owinął kawałki swojej starej różdżki.
- Musiałem się z nią... Rozstać – przyznał niechętnie, pokazując różdżkarzowi, co stało się z jednym z jego wyrobów. Pytające spojrzenie Ollivandera wystarczyło, by wyjaśnił: - Zwróciła się przeciwko mnie, kiedy użyłem jej raz nie będąc do końca sobą. I zrobiła mi to – zsunął rękawiczkę z prawej dłoni, pokazując mężczyźnie świeże, mieniące się na srebrno blizny w jej wnętrzu. - Od tego czasu nie działała dobrze, raz słuchała poleceń, raz nie, rzucanie zaklęć czasem bolało – zmarszczył brwi, powoli zaciskając palce i cofając rękę, której ledwie wczoraj przywrócił sprawność dzięki ziołowej mieszance matki. - W końcu nie mogłem jej dotknąć, bo zaczęła palić mi dłoń. Nie miałem wyjścia.
Dłuższa chwila ciszy jaka zapadła, wydawała się Benowi wyjątkowo niezręczna – czuł się jak winowajca, jak brutal, który dopuścił się jakiegoś niegodnego, ale nie do końca doprecyzowanego przewinienia. A pan Ollivander niczego nie komentował, po prostu w skupieniu oglądając dwa fragmenty drewna, które kiedyś dumnie nazywane były wattsową różdżką. Pod światło Szkot wyraźnie dojrzał przerwany włos centaura będący rdzeniem, który teraz wyglądał wyjątkowo żałośnie. Jeśli było to możliwe, zrobiło mu się jeszcze bardziej głupio.
- To się czasem zdarza. Rzadko, ale to nie niemożliwe – odezwał się wreszcie różdżkarz, odkładając kawałki wiązu. - Znajdźmy nową. Bo po to pan przyszedł, prawda?
Nie czekając na odpowiedź Bena, mężczyzna odwrócił się, już buszując wśród swoich półek, wyciągając kilka pudełek, które zdały mu się wpaść w ręce w zupełnie przypadkowej wyliczance. Dziwna, zmrażająca myśl nagle chwyciła Krukona pazurzastym łapskiem za podstawę karku. A co jeśli już nigdy żadna różdżka nie będzie go słuchać?
- Mahoń, 11 cali, włos z ogona centaura... Nie, wybitnie nie pasuje – mruczał, podając chłopakowi pierwszą różdżkę i niemal od razu ją zabierając. W ciągu kolejnego kwadrans, przez dłonie Wattsa przewinął się świerk, wiąz, drzewo różane, heban... W pewnym momencie przestał słuchać dokładnie, jakie specyfikacje miały kolejne różdżki, z jakiego drewna je wykonano, co wprowadzono do rdzenia, jaką miały długość oraz stopień elastyczności. Z każdą kolejną czuł się coraz gorzej, częścią siebie poddając się strachowi, że na tym skończy się jego czarodziejska edukacja i że już nigdy więcej żaden magiczny instrument nie podda się jego woli. Osobiście nie miał nic do mugoli, ale nie potrafiłby żyć tak jak oni. Całe jego życie było przesycone magią, zabrać ją z równania, a wszystko stałoby się szare i ponure. Stając się coraz bardziej markotnym i cichym, ledwo odpowiadając na kolejne pytania Ollivandera, gdy wziął podaną mu różdżkę do ręki, poczuł w palcach smagnięcie przyjemnego, kojącego ciepła, które w mgnienie oka przegoniło lodowate łapsko strachu na karku Krukona. Ruch dłoni uzbrojonej w magiczny kawałek drewna posypał z jej końca kaskadę niebieskich i zielonych iskier, które rozbryznęły się po sklepie, wybuchając niczym małe fajerwerki.
Udało się.
Ben wypuścił spomiędzy ust oddech, którego wstrzymywania nawet nie pamiętał.
- 13 i 3/4 cala, orzech włoski, dosyć sztywna z rdzeniem z łuski węża morskiego – powiedział z zadowoleniem różdżkarz, przesuwając wszystkie wypróbowane wcześniej wyroby na jeden koniec stołu. Jasne, niemal białe drewno dobrze leżało w dłoni, a projekt różdżki byłby aż do bólu prosty z obło wykończoną rękojeścią, gdyby nie surowy, błękitny kamień wprawiony w jej koniec, który wyraźnie zwracał uwagę, pięknie odbijając światło i nieco zmieniając pod jego wpływem swój kolor.
- To akwamaryn, panie Watts – podpowiedział Ollivander, uśmiechając się z zadowoleniem. - Mam nadzieję, że ta różdżka nie będzie już panu sprawiać kłopotów.
Lżejszy o kilka galeonów Ben opuścił sklep, dopiero za drzwiami na powrót obwiązując szyję szaro-niebieskim szalikiem, gdy chłód smagnął go po twarzy.
[z/t]