|
| |
Autor | Wiadomość |
---|
Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Peryhelium. Wto 06 Sty 2015, 20:49 | |
| Walt.
Świadomość upływającego czasu była rzeczą dość ważną i złożoną. Niektórzy twierdzili, że nawet charakterystyczna dla ludzi, bo jako jedyni odmierzali tak precyzyjnie uciekające im życie i tak dokładnie dobierali długość trwania poszczególnych czynności, że właściwie zapominali po części jak to jest żyć bez tego. Prawdopodobnie przyjemnie. Jesteśmy ludźmi i poza faktem, że teoretycznie nic co ludzkie nie jest nam obce, lubujemy się nad wyraz w ograniczaniu samych siebie, między innymi w kwestiach tego, ile czasu możemy spędzić w środku nocy w miejscu, w którym teoretycznie, od początku, do końca, nie mieliśmy się prawa znaleźć. Ale, no cóż. Każdemu się może zdarzyć, prawda? Wszystko co dobre niezaprzeczalnie musiało by się w którymś momencie skończyć, tak był skonstruowany ten świat, a fakt, że był w wielu aspektach skonstruowany dość nieporadnie jakoś nie przeszkadzał przyjemnym rzeczom kończyć się i uciekać, chowając gdzieś, skąd nie można ich tak łatwo wydobyć, na przykład pod deskami podłogi albo w dziurach za obrazem. Chwila leniwie minęła, zostawiając dwójkę gryfonów kapiących bezceremonialnie na i bez tego mokrą podłogę. - Myślę, że wypadałoby już powoli się zbierać. - stwierdził podzielając po części brak entuzjazmu Lilki w kwestii powrotu do dormitorium. Właściwie - nie chodziło o powrót do dormitoriom sam w sobie. Walt miał o wiele większy problem, właściwie, mieli go oboje chociaż jedno nie zdawało sobie do końca z tego sprawy, co też nie było niczym dobrym. Było wręcz idealnym przeciwieństwem, a gryfon niemal tak samo idealną świadomość, że robi w dużej mierze źle. Oczywiście jego wybitne tchórzostwo nie pozwalało mu zainterweniować teraz, jeszcze nie teraz. Westchnął nieco smętnie czując coraz bardziej uciążliwy ciężar który obarczał walterowe serce i sumienie i mechanicznym ruchem podwijając rękawy brązowo-białej koszuli do spania. Przeszedł parę kroków i przystanął nad kupką ubrań, które wcześniej sam tak skrzętnie złożył. Przetarł głowę następnym ręcznikiem i schylił po ubrania, podał najpierw Lily jej flanelową koszulę, a kiedy już ją nałożyła wręczył jej też swój sweter. -Przyda się. Zobaczysz. Poczujesz. - stwierdził wyjaśniająco i uniósł lekko kąciki ust. Nałożył buty, nie mecząc się wiązaniem ich tylko wepchnął sznurówki do środka. Przestąpił z nogi na nogi i odwrócił się do Lily. Cieszył się z tego nieco niespodziewanego spotkania, właściwie, paradoksalnie, ulżyło mu chyba trochę, zajął myśli czymś innym. Kimś innym. Albo raczej, nie tyle co kimś innym, tylko nie musiał dywagować, tylko mógł po prostu być obok, a to wydawało się Walterowi w tej chwili esencjonalne. Pociągnął Panią Prefekt delikatnie za rękaw czując pod palcami miękki materiał swetra i uśmiechając się lekko wskazał głową wyjście z łazienki. -Chodźmy już. - szepnął prawie niesłyszalnie, nieco odczuwając, ciężar tego, co zalegało ale też w dużej części z czystego wrażenia, że są sytuacje kiedy niewiele tak naprawdę trzeba mówić. Więc nie mówił. Otworzył delikatnie drzwi na korytarz i rozejrzał się ostrożnie, uwalniając ogromny obłok pary z nagrzanego pomieszczenia. Zasygnalizował Lily ręką, że mogą bezpiecznie czmychać w kierunku pokoju wspólnego, bo Filch widocznie smacznie spał otulony kocem po nos i chrapał przy tym jak stary czołg. Walt nie wiedział jak Filch chrapie, ale zgadywał, że to brzmieniowo coś bardzo blisko do ciężkiego silnika spalinowego. W porównaniu z łazienką chłodniejsze mury korytarza wydały mu się dziwnie chłodne, co było bardziej przyśpieszającym ich spacer czynnikiem niż wizja woźnego na horyzoncie. Chociaż właściwie, spacer nie byłby taki zły, w innych warunkach. Tylko Walt zdawał sobie doskonale sprawę, ze prawdopodobnie już nie będzie miał na to szansę. Bardzo szybko zrobiło mu się na krótki moment bardzo bardzo nieprzyjemnie i poczuł się bardzo bardzo mały, a przy tym zamknięty sam głęboko w środku i niezbyt pewien co powinien zrobić. Odkaszlnął lekko i spojrzał na Lily, która szła obok. Westchnął w duchu. Nie zdawał sobie zbytnio sprawy, że można czuć się jednocześnie tak dobrze i tak źle. Bo było mu dobrze, niezaprzeczalnie, chyba lepiej, niż było i lepiej niż będzie, tak przynajmniej wyglądało to z jego perspektywy w tym konkretnym momencie zawieszonym na granicy między dzisiaj, a jutro. Zaśmiał się lekko, a kiedy usłyszał, że mury potęgują jego głos bardziej, niż się spodziewał przyłożył dłoń do ust. -Ups. - szepnął rozbawiony i przyłożył palec do ust, uciszając samego siebie. Spacer zszedł im w milczeniu, któremu akompaniował tylko stukot walterowych ciężkich butów i lilkowych kapci, które szurały po posadzce przy każdym kroku. Droga nie była aż tak długa, przynajmniej się taka nie wydawała. Walt nawet do końca nie wiedział kiedy mu minęła, bo tak po prostu, zleciało. Hops. I już. W jednym momencie szedł korytarzem i podkradał pojedyncze spojrzenia na Panią Prefekt obok, starając nie dać się złapać, a w drugiej stali już w pokoju wspólnym, koło kominka, na rozstaju korytarzy do dormitoriów. Wszystko koniec końców musiało rozwiązać się jakoś i jakoś się stać. Zawsze tak było i Walt nie widział powodów, dla których ten jeden raz miałoby być inaczej. Odwrócił się do Lily i przestąpił z nogi na nogę. Miał świadomość, dość mecząca i bolesną, że musi powiedzieć wszystko tu i teraz. Chociaż w głowie miał niezbyt przyjemne wizje tego, co jego słowa mogą przynieść i nie bardzo chciał, może przez własną samolubność, zobaczyć w oczach gryfonki tej samotności i bólu pokroju tego, który sam sobie sprawiał. Westchnął lekko i odłożył książkę na stolik za nimi. Rozłożył bezradnie ręce i po dłuższym momencie zdecydował się, albo raczej odważył, spojrzeć Lily w twarz. Nie chciał tego kończyć, po prostu. Kominiek strzelał za ich plecami i właściwie Walt musiał zmierzyć się z faktem, że to dosłownie sytuacja, którą ludzie zwykli nazywać ‘Teraz, albo nigdy”. Bo chociaż przeważnie, kiedy padało takie stwierdzenie, zawsze można było odłożyć to teraz na nieco dalsze ‘potem’ to dla Pana Havoca nie było już ‘potem’. Miał do dyspozycji teraz, ostatnie teraz na jakie miał szansę. Tyle dobrze, ze w przyjaznych warunkach, tyle dobrze, że we dwoje i rozliczał się z tylko z Lily a nie z dodatkowym tłumem gapiów. Tyle dobrze, ze w miejscu dosyć ważnym dla ich obojga. Było cieplej, zdecydowanie cieplej niż na korytarzu, a Walt stał tylko na razie milcząc i wpatrując się w panią prefekt spojrzeniem człowieka, który bardzo dużo chce, a bardzo mało może. Przeczesał włosy dłonią i westchnął, przymykając na moment oczy. Walt otworzył usta raz. Potem zamknął je znowu. - Posłuchaj, Lily. Bardzo cię lubię iii… - stwierdził jakże rzeczowo. Rozejrzał się przez moment bezradnie po pokoju wspólnym a potem spojrzał w jedynym dla Walta słusznym kierunku, w dół. I złapał nawet lilkowe dłonie, z pewną, charakterystyczną dla siebie nieporadnością. -I właściwie, bardziej niż bardzo, po prawdzie. - Walt zatrzymał się i już miał kontynować, ale. Walter tu i teraz pokiwał energicznie głową. Tak powinien zrobić, no i dokończyć. I powiedzieć jeszcze parę ważnych rzeczy, dojść do meritum i przyjąć efekt swoich słów do wiadomości. Ale oczywiście tego nie zrobił. Z jakże banalnego powodu, jakim było to, że Walter to Walter. I był sobą. A to utrudniało robienie całkiem sporej ilości rzeczy. I każdy scenariusz wydawał się nie właściwy, źle wybrany a każde słowo dobrane bardzo nietrafnie. Pacnął się mentalnie w czoło karcąc się za własną głupotę. Pierwszy raz od dłuższego czasu skutecznie popatrzył Lily w oczy i westchnął, co nie było trudne do przewidzenia, uśmiechając się przyjaźnie. W końcu wzruszył ramionami jakby porzucając wszelkie myśli, które go męczyły bardzo długo i bardzo nieprzyjemnie. Więc po prostu Walt zrobił coś, co wydawało mu się stosowne. Objął Lilkę w ciepłym uścisku i wtulił się w szyję, nie zważając zbytnio na włosy, które teoretycznie mogły mu przeszkadzać, ani na to, że prawdopodobnie nadal jego ubrania są nieco mokre po przygodach w łazience prefektów. I w tym momencie Walt stwierdził, że jest mu ciepło i dobrze, jednocześnie zauważając bardzo dużo małych rzeczy, które wcześniej nie wydawały się aż takie ważne. Zastanawiał się nawet, czy dla Lily są tak samo zauważalne jak dla niego, czy może świadomość, że prawdopodobnie robi to ostatni raz sprawia, że zwraca na to wszystko więcej uwagi. Ale kto to właściwie wie. No i kto może osądzić, czy rzeczywiście jest Pan paskudnym tchórzem, Panie Havoc. |
| | | Lily Evans
| Temat: Re: Peryhelium. Pią 16 Sty 2015, 11:36 | |
| Sól nie jest zdrowa nie w ilościach, które można by właściwie nazwać śladowymi. Obiektywnie i naukowo rzecz biorąc, jest to ta teoria, która powszechnie ma największą ilość zwolenników, a więc którą uznajemy posłusznie za prawdziwą i nie podważamy jej, w większość przypadków nie posiadając po temu po prostu argumentów. A jednak jedzenie bez soli wydaje się mdłe i pozbawione czegoś, co czyni jego smak bardziej wyrazistym. Podobnie chyba jest z tym wszystkim, co określamy jako ‘złe’ w naszym życiu. Bo choć mało kto potrafi docenić wewnętrzną wartość cierpienia, porażki, błędu, nienawiści, zawodu i tym podobnych uczuć, to (pomijając naukę, jaką niosą) pomagają one rozpoznawać te chwile, osoby i rzeczy, które możemy dla odmiany określać mianem dobrych, przyjemnych i wartościowych. Świat nie jest być może czarno-biały, prawdopodobnie nie jest także podzielony na przeciwstawne wobec siebie pierwiastki, a przynajmniej nie w taki sposób, że przyjmują one osobne, a nie wspólne postaci w świecie rzeczywistym, a jednak dzięki doświadczeniom trudnym i niejednokrotnie takim, o których wolelibyśmy zapomnieć, potrafimy doceniać momenty, do których następnie z uśmiechem wracamy całe życie. Doświadczenia nas tworzą i wychowują, podobnie z resztą, jak robi to kultura. Człowiek, a już na pewno człowiek współczesny, nie potrafiłby żyć bez niej i bez jej wytworów. A może lepiej użyć nawet słowa cywilizacja, które zdaje się więcej w sobie mieści, nawet pojęcie czasu. Potrzeba jego odmierzania jest chyba naturalna i przymusowa dla większości osób. I to zabawne, że choć on płynie obiektywnie zawsze tak samo, dla nas, bardzo subiektywnie, raz potrafi się ciągnąć w nieskończoność, a kiedy indziej ucieka z zadziwiającą prędkością. Tak jak choćby teraz, przynajmniej dla Lily, która wolałaby przeciągać niespodziewane spotkanie z Waltem w nieskończoność, nawet kosztem lekcji eliksirów, które lubiła przecież bardzo, nawet kosztem snu czy śniadania. Musiała jednak ostatecznie przytaknąć chłopakowi, którego propozycja była zwyczajnie rozsądna i praktyczna. Nie uśmiechało jej się dostanie szlabanu, nie chciała też narażać na podobną nieprzyjemność Walta. Z wdzięcznością przyjęła więc od przyjaciela sweter, już chwilę później wtulając się w miękki, przesycony zapachem chłopaka materiał i dając się wyciągnąć z zaparowanej, nagrzanej łazienki w zimowy chłód korytarzy Zamku. Spacer, choć to pospieszne przemieszczanie się z punktu A do punktu B trudno byłoby nawet w ten sposób określić, przynajmniej dla Lily, której poza niską temperaturą przeszkadzała także wizja spotkania z jednym z nauczycieli lub Filczem, przebiegł właściwie dość szybko i bez zakłóceń, przerywany jedynie pojedynczymi, lekkimi uśmiechami i spojrzeniami. Panna Evans wydawała się przy tym dość zamyślona i faktycznie taka była, bo coś (być może ta osławiona kobieca intuicja, a może zwyczajnie przeczucia wynikające z uważnej obserwacji i znajomości Waltera) mówiło jej, że chłopaka coś dręczy, że wcale nie jest tak dobrze, jak to prezentuje. Wkrótce byli już w Pokoju Wspólnym, do którego ostatecznie wpuściła ich niezadowolona z kolejnej pobudki Gruba Dama, stali przy kominku, ogrzewając się i milcząc, jakby trochę nieporadnie i nagle nieśmiało nie wiedzieli, jak się wobec siebie zachowywać. Uważne spojrzenie Lily wędrowało po twarzy przyjaciela, jakby w ten sposób mogłaby się dowiedzieć czegoś więcej, czegoś pewnego. Nie zadawała żadnych pytań, choć bez wątpienia kryły się one w spojrzeniu zielonych oczu i zmarszczce między brwiami. Podobno najwięksi ludzie byli najwięksi wcale nie dlatego, że byli najmądrzejsi albo posiadali największą wiedzę, ale dlatego, że potrafili formułować dobre pytania i sprawnie szukać na nie odpowiedzi. Lily potrafiła w ten sposób postępować tylko w kwestiach natury naukowej, z ludźmi miała znacznie większe problemy niż z książkami. W końcu Walt przerwał nić oplatającego ich milczenia wypowiadając słowa, których sens pozostawał taki sam, jak tamtego dnia na trybunach. I jakby nic się nie zmieniło, choć zmieniło się tak wiele, bo w tym momencie Lily była gotowa odpowiedzieć inaczej, odpowiedzieć w sposób, który w innych okolicznościach byłby zapewne dla Walta uszczęśliwiający, a w tej chwili mógł stać się przede wszystkim kolejnym źródłem przykrości. Kiedy zamilkł, czekała jakby na coś jeszcze, na ‘ale’, które, miała takie wrażenie, kryło się gdzieś głębiej w jego wypowiedzi. Nic takiego jednak nie nastąpiło i kiedy po raz kolejny tego dnia ją przytulił, oddała uścisk, jeszcze mocniej przyciągając go no siebie i czując wilgotne kosmyki jego włosów, drażniące jej policzek. Uśmiechnęła się, choć nie mógł tego widzieć i wyszeptała mu do ucha, bo stali tak blisko, że głośniejszy ton wydawał się nie na miejscu, odpowiedź: - Ja też Cię lubię bardziej niż bardzo, Walterze. Od dawna. – i choć jej także było dobrze, miło, bezpiecznie i spokojniej niż zwykle, kiedy musiała zmagać się z codziennymi, drobnymi wyzwaniami, na pewno w inny sposób niż Walt odbierała tę chwilę. Bo choć miała jakieś złe przeczucia, to nigdy nie przyszło by jej do głowy, że może to być ostatni raz, kiedy trzyma w objęciach przyjaciela, ba, kogoś więcej niż przyjaciela. Gdyby to wiedziała, pewnie długo dłużej trwałaby w pozornym bezruchu, napełniając się bliskością, której miałaby więcej nie zaznać. Ale nie miała tej świadomości i po pewnej chwili odsunęła się niechętnie, choć tylko odrobinę, tak aby móc spojrzeć mu w oczy. - Zmęczony? – zapytała, chyba tylko dlatego, aby ukryć targające nią uczucia. Bo Lily miała w tej chwili wrażenie, że jest najszczęśliwszą osobą w całym zamku. Nie miała pojęcia, że było to tylko złudzenie. A może nie tyle złudzenie, bo przecież ich słowa i uczucia były szczere, co po prostu zły czas na tego typu refleksje. Jak do wielu rzeczy w swoim życiu i do tego Lily doszła zwyczajnie zbyt późno. |
| | | Francis T. Lacroix
| Temat: Re: Peryhelium. Pią 16 Sty 2015, 16:30 | |
| Walter.
Były w życiu takie chwile, że było miło. Tak po prostu. Miło, przyjemnie i ciepło, że chciałoby się tak być i być i niezbyt jest ochota, żeby przerywać to bycie, a raczej potrwać sobie w takim przytulnym tu i teraz. Walter znalazł sobie takie ‘tu i teraz’ i nie za bardzo miał ochotę je porzucać na rzecz jakiegoś odległego ‘tam’. Jednak na razie gryfon korzystał, korzystał z tego ciepła, jakie oferowała mu Lily i sam dawał z siebie tyle, ile mógł i ile umiał. - Tylko trochę. Jeszcze moment, proszę. - szepnął nie przestając się w ten naturalny i łagodny sposób przyglądać się Lily, zapamiętując każdy centymetr, notując sobie w pamięci każdy detal, który mógł wychwycić kiedy dzielił ich taki mały dystans. I znowu było tak późno, mijała godzina, która wyznaczała przyzwoitą porę udania się do łóżka, a Walt dalej myślał o tym samym, o tej samej osobie, chłonąc każdy szczegół. Każdy. Uśmiechnął się nieco blado i uświadamiając sobie jak blisko stoją i jak patrzy na Panią Prefekt lekko zawstydzony spojrzał w dywan. Sprytne, Panie Havoc. Sprytne. Podniósł jednak w końcu wzrok, po długiej i nieco mozolnej walce. I wszystko wydawało mu się takie jej. Takie lilkowe i przez to takie ciepłe i przyjazne. Jak kominek w zimie, albo herbata po długim spacerze w wietrzny dzień. Kiedy nawet wydawało się, że jest paskudnie to jednak takie małe rzeczy potrafiły sprawić, że było lepiej. I robiła, że było lepiej. - Lily. - westchnął Walt zabierając delikatnie dłoń z pleców Pani Prefekt i i odgarniając za jej ucho pojedyńczy kosmyk rudych włosów, który zaplątał się na lilkowej twarzy. Coś było w brzmieniu tego imienia, że gryfonowi wydawało się inne, dużo przyjemniejsze. I może dla kogoś było to najzwyczajniejsze, jak każde inne słowo, ale nie dla Waltera, prawdopodobnie dlatego, że było nie jakiejśtam Lily, ale Lily. Tej Lily. Uśmiechnął się na taką myśl. Nie cofnął ręki i nie odwrócił się, żeby pójść spać, tylko stał tak z dłonią otulającą ledwo co policzek Lily. Czekał moment jeszcze, jakby czekając na jakieś przyzwolenie i nachylił się powoli, delikatnie, z całą niepewnością, jaką go pobłogosławił Merlin. I pocałował Panią Prefekt, nieporadnie, bo tylko tak przecież umiał, jak świat długi i szeroki, koniec końców. I pachniała sobą, i była sobą, i była miękka, jak ona sama, i wiedział, że nikt inny w tym całym świecie nie jest jak Lily Evans i nigdy nie będzie. Odsunął się po chwili i uśmiechnął szeroko, zapomniając o tym, że powinien być zawstydzony albo zakłopotany. Nie był. - Chyba powinniśmy już iść. - powiedział nie ruszając się przez dłuższy moment nawet o krok, tylko stojąc twardo w miejscu i analizując to, co przed chwilą zrobił. Porzucił jednak szybko wszelkie próby zrozumienia tego, co się właśnie stało i uśmiechał się nadal do Pani Prefekt. Szeroko. Bardzo szeroko, szczerze szczęśliwy w tym właśnie momencie. - A ja… - zaczął ostrożnie, nie cofając się jeszcze. - A ja nie chcę musieć iść, Lily. - westchnął cicho, ale w końcu uznał, ze już czas na pożegnanie. Chociaż tak bardzo tego nie chciał, chociaż, nic nie mógł z tym zrobić. Rzeczy dobre i przyjemne też kiedyś się kończyły, chociaż wolałby, jak Lily, pobyć jeszcze w tym wieczorze i nie musieć iść spać. - Spotkamy się jeszcze, Lily. Ale teraz czas już spać, w porządku? - powiedział ciepło i rzucając ostatnie spojrzenie Gryfonce przez moment ścisnął ją jeszcze za dłoń i odwrócił się, żeby pójść do swojego dormitorium. Przystanął jeszcze na moment w progu i odwrócił się do Lily, posyłając jej ostatniego tego wieczoru ciepłe spojrzenie. - Dobranoc, Pani Prefekt. Śpij dobrze. Dziękuję. - szepnął Walt uśmiechając się po swojemu i zasalutował swobodnie, stojąc jeszcze chwilkę w progu i zerkając na Lily. Gryfon wspiął się leniwie po schodach i cichutko wkradł do dormitorium, przysiadł na łózku i westchnął ciężko, jednocześnie czując bardzo dużo rzeczy, niektórych ciepłych i przyjemnych, innych trochę mniej, ale też ważnych i ostatecznie dobrych. Położył się z rękoma założonymi za głową i zaczął myśleć. Dużo, o wszystkim, co się wydarzyło. Teraz, kiedyś, kiedykolwiek. O każdym z dni, jakie spędził w Hogwarcie. O każdej nocy, każdej rozmowie, którą był w stanie sobie przypomnieć, albo o każdym wydarzeniu i uśmiechał się co raz do siebie, nie zwracając nawet na chrapanie widocznie zajętego czymś innym sąsiadem z drugiego łózka. Pamiętał poszukiwania demimoza, bal maskowy, spotkanie w pustej klasie i masę innych wydarzeń, małych i dużych. Walt pamiętał wiele rzeczy i uwielbiał do nich wracać, odtwarzał raz po raz w pamięci przypominając sobie czasami coś nowego, jakiś detal, który uciekał mu do tej pory, a kiedy już się pojawiał gryfon postanawiał więcej nie dać mu czmychnąć. Zerknął jeszcze raz na ciężką, brązową walizkę skrytą po części w cieni i westchnął, czując, jak zabolało go w piersi coś, co nie do końca umiał określić. Jednak Walt zasnął w końcu, po raz ostatni na tym łóżku, w tej wieży, w tym zamku. Na jedym z wielu końców świata. Dobranoc, Panie Havoc. Bezpiecznych podróży i powodzenia, już zawsze. Współpraca z Panem, była dla mnie przyjemnością. A w opasłym tomiku zaplątał się list, jeden, niedokończony, zapisany ołówkiem i pokreślony lekko, złożony niedbale na pół, w pośpiechu. Ukryty gdzieś, pomiędzy rozdziałem Dwudziestym Czwartym a Dwudziestym Piątym, niewinnie czekający na swój czas, aż ktoś kiedyś go znajdzie. Cierpliwie. Jakby sam doskonale wiedział, że rękopisy nie boją się ognia. - Cytat :
- Moja Lily,
Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko dobrze, na tyle, na ile to możliwe. Albo po prostu - że jest u Ciebie dobrze, że jest Ci dobrze. Nie wiem, czy dam Ci ten list i nie wiem, czy kiedykolwiek będę miał odwagę go wysłać, czy dokończyć. Właściwie, to chyba taka trochę forma oczyszczenia się, takie spisywanie, wiesz, Lily? Łatwiej myśleć.
Gdybyś wiedziała gdzie jestem kiedy to piszę zapewne pokiwałabyś głową z dezaprobatą, a może nawet byś się trochę zaśmiała, Pani Prefekt.
Chyba powinienem Ci wyjaśnić parę rzeczy. Jedną rzecz, właściwie. Albo powiedzieć, po prostu. Cieszę się, że jesteś. Nawet jeśli jesteś bardzo daleko stąd, gdzie będę, w momencie, w którym będziesz to czytać. Chciałbym, żebyś wiedziała, że nigdy nie zrobiłaś niczego, co by mnie zraniło, albo sprawiło, że nie ma mnie tam, gdzie być powinienem, a przez to miejsce rozumiem - na tyle blisko, żebym mógł Ci powiedzieć to osobiście.
I po prostu, jeśli to przeczytasz, jeśli odważę Ci się to dać, to po prostu nie umiem bardzo trudno mi opi chcę Ci powiedzieć, że jesteś jedyna w swoim rodzaju. I byłem, jestem, w Tobie zakochany, oh, tak bardzo. I przepraszam, że tak wyszło. I tak dużo jeszcze jest do po |
| | | Lily Evans
| Temat: Re: Peryhelium. Sob 17 Sty 2015, 19:35 | |
| Małe wielkie rzeczy. Było ich tak dużo, to właśnie z nich składały się najważniejsze osoby, najcenniejsze momenty. Niesforne kosmyki odgarniane odruchowym gestem, nieśmiały uśmiech, ciepłe spojrzenie dobrze znanych oczu, które mówiło to, czego nie potrafiły powiedzieć słowa, trzaskanie drew w kominku, zapach bezpieczeństwa wypełniający Pokój Wspólny, miękki materiał koszuli pod policzkiem i zbyt wielki sweter otulający całe ciało. To i wiele innych rzeczy miała zapamiętać Lily z tych kilku chwil, kiedy trwała mocno przytulona do swojego najlepszego przyjaciela, do swojej pierwszej, niewinnej miłości. Bała się kiedyś, że może go stracić, jeśli przystanie na coś więcej między nimi, że wtedy, wkraczając na nieznane wody, zaryzykuje coś, co już było dla niej czymś pięknym i ważnym. Teraz wiedziała, że był to w pewnym sensie strach przed lataniem, może także strach przed pokazaniem się komuś od stron, których sama nie znała, w końcu także obawa przed zranieniem. Ale ufała Waltowi. Wiedziała, że nigdy nie zrobiłby jej niczego, przez co by mogła cierpieć. Była tego pewna. Co do tego jednego nie miała najmniejszych wątpliwości. - Jak długo będziesz chciał. – odpowiedziała prosto i zgodnie z tym, co czuła. Mogłaby nawet siedzieć z nim w Pokoju Wspólnym do rana. Skrzaty postarały się o to, żeby złożone w eleganckie kostki koce leżały na każdym fotelu i sofie, nic nie stało na przeszkodzie, aby się nimi owinąć i nie wracać tej nocy do łóżek. Uśmiechnęła się, kiedy swoim zwyczajem odwrócił od niej wzrok i już już chciała przypomnieć mu, że przecież nie jest meduzą i może patrzeć w jej oczy, kiedy chyba sobie o tym przypomniał, a w jego spojrzeniu dostrzegła coś, co kazało jej trwać w milczącym wyczekiwaniu. Nerwowo zacisnęła w dłoniach materiał znacząco zbyt długich rękawów Waltowego swetra i czekała, nie spuszczając spojrzenia z jego twarzy, nie poruszając się nawet, jakby nie chciała go wystraszyć i spłoszyć, jakby ta chwila była tak krucha, że jedno nieostrożne słowo, jeden krok mógł sprawić, że pryśnie na miliony kawałeczków. Wstrzymała także oddech, z czego zdała sobie sprawę dopiero wtedy, kiedy organizm dał znać o zapotrzebowaniu na tlen lekkimi zawrotami głowy. Była sobą. Była tylko i wyłącznie Lilianne Evans i choć bez dwóch zdań posiadała sporo zalet, bo była ciepłą, wbrew pozorom wyrozumiałą, współczującą i sympatyczną osobą, kto wie, czy tego wszystkiego nie przyćmiewały jej liczne wady. Nie była idealna, nie była bez skazy. Lily była nikim innym jak właśnie sobą i fakt, że ktoś potrafił się w niej zakochać, takiej, a nie innej, nie na pokaz, nie w świetle gwiazd albo fajerwerków, nie w wyniku wielu niebezpiecznych przygód albo na skutek nieświadomej współpracy przeciwko skłóconym poprzednim pokoleniom, było dla niej czymś niesamowitym, czymś bardzo cennym, czymś, co mówiło jej, że może jest bardziej wartościowa, niż się jej wcześniej wydawało. Że może jest w niej coś jeszcze, poza sporą dozą inteligencji. Może nie dla wszystkich, może właśnie tylko dla niego, ale przecież wystarczało jej to, wynagradzało wiele niesprawiedliwych komentarzy godzących we wrażliwą duszę ukrytą za maską pozornego uśmiechu. - To ja. – udało jej się w końcu z siebie wydusić, chociaż nie była to najmądrzejsza kwestia, jaką wypowiedziała podczas swojego siedemnastoletniego życia. No i już trudno, w tej chwili bardziej czuła, niż myślała, a w głowie miała taką gonitwę, że nie można się było właściwie dziwić tej prostej, zabawnej nieco odpowiedzi. Kąciki jej ust uniosły się, kiedy palce Walta musnęły jej policzek, po raz kolejny tego wieczora. I znowu przez chwilę trwał tak, z dłonią delikatnie pieszczącą jej skórę i Lily powoli zaczynała wątpić, czy odważy się kiedykolwiek na coś więcej. I choć była gotowa przejąć inicjatywę, także się bała. Że może się mylić, że może wszystko sobie wymyśliła i tak naprawdę miała rację twierdząc, że ma zbyt trudny charakter, zbyt wymagający aby ktoś kiedyś chciał się z nim zmagać. Był to zresztą jeden z wielu powodów, dla których nigdy nie dała nawet szansy unikającemu wysiłku i obowiązków Potterowi. I nagle wszystkie te myśli wyparowały jej z głowy, bo Walt pochylił się i pocałował ją, nieporadnie i niewinnie, ale czekała na to od tak dawna, że wszystkimi zmysłami i siłami skupiła się na tym momencie, który był magiczny, choć żadne z nich nie próbowało nawet używać żadnych zaklęć. Chłonęła każdy ułamek sekundy całą sobą i czuła, jak rośnie w niej radość, domagająca się uwolnienia. Zaśmiała się radośnie, centymetry od Walta, wtulona w niego, szczęśliwa, bezpieczna. Dla nikogo innego mogło to nie mieć żadnego znaczenia, mogło być czymś zupełnie nieznaczącym, czymś, co Lily wyolbrzymiała, nie mając porównania, którego zresztą mieć nie chciała, ale w tym momencie byli tylko oni i tak było dobrze. Po prostu. Bez patosu. Bez wielkich gestów. - Chyba powinniśmy. – potwierdziła niechętnie, przytulając policzek do jego koszuli, czując bicie jego serce, przyspieszone i dające jej pewność, że to co się dzieje, dzieje się naprawdę. - Ale czy musimy naprawdę? – wymamrotała po chwili, na wpół niezrozumiale, właściwie od razu odpowiadając sobie jeszcze ciszej, jeszcze bardziej markotnie. 'Musimy.' - W porządku, Walterze Havocu. – odparła, pozwalając mu się wysunąć ze swoich objęć, choć nie robiąc najmniejszego kroku w stronę własnego dormitorium. Zamiast tego przyglądała się chłopakowi z szerokim uśmiechem, którego nie potrafiła zetrzeć ze swojej twarzy. Wszelkie obawy, wszelkie myśli, że coś jest nie tak zniknęły pod lawiną czystego szczęścia i teraz nic już nie było dla Lily alarmujące, nic nie zwiastowało cierpienia, jakie już niedługo miało stać się jej udziałem. Kiedy się zatrzymał, żeby jeszcze raz powiedzieć jej dobranoc, podbiegła do niego i jeszcze raz musnęła jego usta, z uśmiechem i chochlikami w oczach. A potem, nie czekając już dłużej, pomknęła do dormitorium, wchodząc do niego cicho i ostrożnie, nie chcąc nikogo obudzić, a tym bardziej śpiącej tak blisko Dorcas. Chciała się do woli sycić radością, która krążyła w jej żyłach dodając energii i rozświetlając całą jej osobę. Nie było jej przykro, że nie zostali razem. Myślała przecież, że mają przed sobą tyle czasu, tyle dni i chwil, które zapełnią czymkolwiek tylko będą chcieli. Wygłupami, spacerami, bliskością. Skąd miała wiedzieć, że książka, którą odnajdzie jutro rano w Pokoju Wspólnym, będzie ostatnim fragmentem Walta, który pozostanie jeszcze w Zamku. Skąd miała wiedzieć, bo przecież w końcu nic jej nie powiedział, że to nie był żaden początek wielkiej przygody, tylko jej koniec. Książka urwana zaledwie po kilku rozdziałach, zdecydowanie zbyt wcześnie. Ale gdyby wiedziała, gdyby potrafiła przewidzieć przyszłość i wyczytać z gwiazd, fusów lub kryształowej kuli, co czekało ją w następnych tygodniach i miesiącach, i tak nic by nie zmieniła. Ani sekundy. I leżąc teraz z szerokim uśmiechem, robiła dokładnie to co Walter w sąsiednim dormitorium. Przywoływała każdą chwilę, każde ich spotkanie, dziękując losowi, że postawił chłopaka na jej drodze.
Koniec wspomnienia. |
| | | Sponsored content
| Temat: Re: Peryhelium. | |
| |
| | | |
| Pozwolenia na tym forum: | Nie możesz odpowiadać w tematach
| |
| |
| |